środa, 31 stycznia 2018

Light Sugar Chałwowa

Przy wybieraniu słodkości w krakowskim Cakester (jak ja lubię tę kawiarnię!), mój wzrok padł na dość dziwne czekolady w gablotce. A dokładniej na napis: "chałwowa". Czekolady z zamiennikami cukru, z odżywką białkową, a w dodatku białe nie dość, że nie są w moim stylu... Od takich mam ochotę uciec, ale to jedno słówko potrafi wszystko zmienić. Może nie wszystko, bo kupiłam tę tabliczkę bardzo sceptycznie nastawiona, ale... jednak kupiłam. To po prostu moja słabość do chałwowych smaków (choć chałwę jadam bardzo, bardzo rzadko, ale i tak kocham).
Light Sugar to polska manufaktura robiąca białkowe czekolady bez cukru ("z miłości do sportu i czekolady" - dobre, haha), o której pierwsze słyszę i której ofertą nie mam zamiaru się zainteresować (bo składy mnie przerażają). Z wyjątkiem tej jednej propozycji. Wcześniej jednak wypytywałam o jej słodycz, jak wyszła... Usłyszałam, że "no, słodka jest, bo to biała czekolada, ale wiadomo, zrobiona z tłuszczu kakaowego...". Według mnie jednak, bloczki Light Sugar nie mają nic z czekoladą wspólnego. W internecie funkcjonuje, że robią je na bazie tłuszczu kakaowego (zdjęcie z internetu) - fajnie, że moja nawet tego składnika nie miała (co zauważyłam dopiero przy wyjęciu do zjedzenia.

Light Sugar Chałwowa to "białkowa czekolada chałwowa" zwana też "batonem czekoladowym" (a według mnie chałwowa tabliczka oleju i słodziku), bez cukru.

Po otwarciu poczułam smakowity zapach chałwy, wyraźnie sezamowej i słodkiej.

W dotyku tabliczka wydała mi się tłusto mokra, łatwo się łamała, a w przekroju przypominała trochę chałwę. Trzyma się to w lodówce, więc przed jedzeniem wyjęłam na jakieś 40-45 minut, żeby poleżała w temperaturze pokojowej (nie jem zimnych rzeczy).
Wtedy była wręcz miękka.
W ustach rozchodziła się błyskawicznie, dosłownie w parę sekund,  w sposób wodniście-oleisty i straszliwie proszkowy. Proszek ten przyjemnie chrzęścił, a potem oklejał zęby czymś a'la guma rozpuszczalna (odżywka białkowa?) - to już było okropne.

Od pierwszej chwili uderzyła mnie silna słodycz o chłodnym charakterze. Strasznie rażący był smak słodziku, nie zaś natężenie i moc słodyczy (ją jeszcze można zaliczyć do "znośnej", bo jednak znalazło się parę elementów przełamujących).
Od razu bowiem dochodził i smaczek sezamu, więc robiło się ewidentnie chałwowo-orzechowo, co przywodziło na myśl gorszą wersję Chiacha od Legal Cakes.
W dzisiejszym tworze bardzo szybko rozwijał się też słodko-mleczny smak. Przez moment czułam się, jakbym jadła jakąś bardzo mleczną chałwę.

Pojawiała się też gorzkość, ale przez słodzikowość wydała mi się bliżej nieokreślona (a jestem pewna, że to olej kokosowy).

Najgorszy był chyba posmak słodziku i sztucznej chałwy, a także jakaś sugestia goryczki i kwasku oleju kokosowego.

Zmogła mnie tłustość tego czegoś - toż to olej w formie tabliczki! - zmógł mnie i słodzikowo-sztuczny smak. Chałwowy... rzeczywiście też czułam, ale było to jedno z najobrzydliwszych wydań chałwowego słodycza, jaki można sobie wyobrazić. To jednak twór ciekawy i wydaje mi się, że mało brakuje, by mógł być "tak obrzydliwy, że aż smaczny", podobny do Chiacha, ale... tutaj jednak ta granica dobrego smaku została przekroczona i poszło w złą stronę.

To, czego nie zjadłam, oddałam Mamie i stwierdziła: "Mogłoby mieć i 10/10, ale nagle mnie taka gorzkość uderzała, że nie mogłam i musiałam wypluć. Obrzydliwe. Obrzydliwe! Gorzkie jakie!". Taak, obie zgodziłyśmy się, że miało to moment, że było smaczne i przyjemne, jednak ją potem wykończył smak oleju kokosowego (według mnie wcale nie aż taki rażący - słodzik w smaku dominował), a mnie smak słodziku i tłustość. "Z miłości do [...] czekolady"... to ja tego czekoladą nie nazwę.


ocena: 2/10
kupiłam: Cakester w Krakowie
cena: 14 zł
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: masło kakaowe, olej kokosowy, erytrol, odżywka białkowa, serwatka w proszku, tahini 100 %

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Zotter Peanut Nougat - Potato Vodka - Strawberry mleczna 50 % warstwą białej czekolady truskawkowej, nadziewana nugatem z orzeszków ziemnych z karmelizowanymi kawałkami i kremem morelowo-batatowym z wódką z ziemniaków, czekoladą białą morelową i brandy

Dzisiaj prezentowana tabliczka wydaje mi się niecodziennym zestawieniem smaków, i to jakoś wyjątkowo. Mleczna, delikatny nugacik, orzeszki ziemne (czyżby coś a'la słodkie masełko orzechowe?), truskaweczki... a obok wódka i ziemniaki. Co prawda wódka ziemniaczana i słodkie ziemniaki, ale jednak... Takie dziwne zestawienie uroczych, słodziutkich smaczków i konkret, a do tego trzy zdezorientowane miśki na opakowaniu - zaintrygowało mnie to, nie powiem, a do głowy przyszło mi, że zjadłabym czekoladę Zottera z masłem orzechowym i np. truskawkową "galaretką". Na razie jednak (bo nie wpadł na takie coś) miałam znów spróbować pomysłu na morelowy krem, w którym zawsze coś mi nie gra.


Zotter Peanut Nougat - Potato Vodka - Strawberry to mleczna czekolada o zawartości 50 % z warstwą białej czekolady truskawkowej, nadziewana nugatem z fistaszków z kawałkami karmelizowanych orzeszków (brittle) i kremem morelowo-batatowym z wódką z ziemniaków (marki Nørderd), czekoladą białą morelową i brandy.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach czekolady mlecznej i fistaszków (co od razu przywiodło na myśl wszelkie czekolady, czekoladki itp. z nadzieniem "masło orzechowe"), więc tonacja była raczej orzechowa, ale wyraźnie czułam też morele i alkohol.

Przy łamaniu tabliczka wydała mi się dość twardo-zbita. W ustach okazało się jednak, że mimo pewnej konkretności wyszła raczej kremowo.
Orzechowy nugat był tłusty, choć sprawiał wrażenie nieco suchawego, i pełen drobinek orzeszków (część z nich była w karmelu, sam chrupiący karmel też się tam znalazł), sprawiających wrażenie zaskakująco świeżych, miękkawych.
Krem morelowo-batatowy wyszedł przy nim lżej, bardziej soczyście, ale jak zwykle odebrałam go jako zbity i śliski (w owocowy sposób).
Podzielenie tego było prawie niemożliwe, bo warstwy były mocno złączone i niemal tego samego koloru, aż przez większość czasu jedzenia miałam wrażenie, że jest jedno, nie dwa nadzienia (ale w przekonaniu, że dwa utrzymywała mnie konsystencja).

W smaku czekolada tradycyjnie była mleczna, z zaznaczonym kakao i minimalnie słodka; tym razem dodatkowo, oprócz naturalnie orzechowej nuty, nasiąknięta fistaszkami.

Pod nią kryła się warstwa czekolady truskawkowej (u mnie bardzo cieniutka na górze, grubawa na dole), która przebijała się bardzo szybko cudownie autentycznym smakiem słodkich (przez chwilę odrobinkę soczyście kwaskowatych) truskawek. Spójne przejście pomiędzy obiema czekoladami utworzyła mleczna nuta.

Podkreślone czekoladą wyraziście wyszły także fistaszki, w pierwszej chwili w masłoorzechowym klimacie. Ogólnie i one bardzo harmonijnie zeszły się z czekoladą, bo w nugacie nie brakowało także mlecznego smaku. Warstwa ta była jednak już znacząco słodka (i słodycz ta cudownie dodatkowo podkreślała słodycz truskawek), ale nie przesłodzona, mimo że przy drobinkach orzeszków jeszcze się nakręcała. Kawałki te wyszły trochę nijako, ale zaplątała się przy nich także nutka solonego karmelu.
Fistaszkowa warstwa dominowała w pierwszej części rozpuszczania się kęsa, potem bardzo rozmywała się. 

Jakby na fali słodyczy pojawiał się alkohol. Przez orzeszkowo-owocowe nuty w pewnym momencie wydał mi się nieco ordynarny, taki wręcz podszczypujący język i rozgrzewający gardło. Mocny, ale nie w sensie, że było go dużo i chyba trochę podkreślony chili.
Został niewątpliwie umilony owocami, które wraz z nim przybierały na sile. Ewidentnie czułam suszone morele, ale i nutę batatów. Bardzo przyjemnie zeszły się z nutą "mlecznych truskawek". Mimo że czekolada wyszła bardziej orzechowo niż owocowo, to jej słodycz wydała mi się właśnie naturalnie owocowa, a nie bardzo nugatowa. Od mniej więcej połowy rozpływania się gryza, to owoce i alkohol zaczynały dominować (ale fistaszkowa nuta nie dała się całkiem zagłuszyć).

Na koniec w ustach pozostawał posmak fistaszków, całkiem zdecydowane poczucie owocowości (morele, truskawki), a także wspomnienie alkoholu: wódki i czegoś bardziej słodko-wykwintnego.

Charakter tej czekolady jest niewątpliwie słodki, ale nie za słodki. Trochę orzechowo, trochę owocowo z alkoholowym wykończeniem. Może brzmi klasycznie, ale to była taka "inna klasyka". Ambitniejsza, wytrawniejsza, dość wyrazista, ale mimo wszystko nie porwała mnie jakoś szczególnie (wolałabym, żeby np. charakter fistaszków był jeszcze silniejszy). To była jednak bardzo miła degustacja.


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 542 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, orzeszki ziemne, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, bataty, wódka z ziemniaków, suszone morele, odtłuszczone mleko w proszku, masło, suszone truskawki, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, sproszkowany karmel (odtłuszczone mleko, serwatka, cukier, masło) brandy z cukru trzcinowego, słodka serwatka w proszku, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, sól, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), wanilia, cynamon, chili "Bird's eye"

niedziela, 28 stycznia 2018

ciastka Tivoli Delicious Cookies Exclusive Blueberry & Coconut

Nie lubię dostawać ciekawych słodyczy, które nie są w moim typie. Dostanę coś takiego, w końcu goni mnie termin ważności, przez co wiem, że muszę otworzyć i spróbować, mimo że nie mam ochoty. Co powstrzymuje mnie przed oddaniem Mamie? Świadomość, że "sama nigdy bym nie kupiła, więc to pewnie jedyna okazja by spróbować". W tym konkretnym przypadku: połączenie jagód i kokosa wydało mi się rzadkie i smakowite, wyglądało to ładnie (piękna puszka!), Był tylko jeden problem: ostatnio jestem zupełnie "nieciastkowa".

Tivoli Delicious Cookies Exclusive Blueberry & Coconut to duńskie ciastka borówkowo-kokosowe, produkowane przez Jacobsens Bakery Ltd.

Po otwarciu poczułam smakowity zapach słodziutkich jagód, kokosa i maślanych ciastek z wręcz słonawo-krakersową nutą.

Ciastka nieco tłuściły palce, a w ustach przy gryzieniu były twarde i wydawały się dość suche. Dopiero gdy pozwoliłam im się rozpływać - a robiły to po pewnej chwili - okazało się, że natłuszczone zostały wręcz trochę przesadnie. Biorąc pod uwagę ich "napowietrzoną" (miejscami były puste w środku), a więc i kruchą strukturę, nieco dziwnie to wyszło. Znalazło się w nich całkiem sporo chrzęszczących wiórków i soczystych "jagód" (zaskakująco autentycznie naturalnych grudek owocowych).

W smaku samo ciastko w pierwszej chwili wydawało się wręcz neutralne, potem rozchodził się maślano-mlecznawy smak i dość znacząca słodycz, natychmiast przełamywana przez iluzję krakersowej słonawości (dobrze wypieczone).
Kokosa nic nie przyćmiło - wyszedł zaskakująco naturalnie i świeżo wiórkowo.
Słodycz nakręcała się przy jagodach, ale dzięki ich intensywnemu smakowi, była przyjemna.
Jagody oprócz słodyczy wnosiły specyficzny smaczek - jakby prawie jeżynowo cierpki? Po dwóch ciastkach miałam wrażenie, że całe przesiąkły nieco słodziutkimi borówkami.

To dobre ciastka, choć nieco za słodkie. Dodatki zagrały odważnie, a same ciastka... wyszły nieco za słodko-nijako i za tłusto (ale trochę)  jak dla mnie (ale ja nie lubię masła i maślanych ciastek). Smaczne, łatwo mogą się znudzić, ale kilka, na jednorazowe posiedzenie - dlaczego nie?

Sprawdziły się z herbatą (zarówno maczane jak i popijane). Ujęła ona im słodyczy, a trochę podkreśliła "ciastkowość", nie zagłuszając smakowitych, charakternych jagód, może tylko trochę osłabiając nutkę kokosa.
Spróbowałam też z mlekiem (bo takie jasne i "na wygląd" wydawało mi się, że będą pasować), ale mleko tylko podkręciło słodycz i ten maślano-oleisty smak.


ocena: same 7/10; z herbatą 7/10; z mlekiem 5
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 483 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, olej roślinny (palmowy, rzepakowy), wiórki kokosowe 12 %, przecier owocowy (owoce: skoncentrowany przecier jabłkowy, przecier borówkowy 13%, sok jeżynowy; syrop fruktozowo-glukozowy, syrop glukozowy, cukier, środek pochłaniający wilgoć: glicerol, błonnik pszeniczny, koncentrat: marchwi, borówki; tłuszcz palmowy, substancja żelująca: pektyna, regulator kwasowości: kwas cytrynowy i kwas jabłkowy, naturalny aromat), masło, cukier trzcinowy, substancje spulchniające: wodorowęglan amonu i wodorowęglan sodu, sól, aromat borówkowy

piątek, 26 stycznia 2018

A.Morin Perou Piura Lait 48 % mleczna z Peru

Uwielbiam czekolady Morina, bo czy mniej czy bardziej moje nuty smakowe mają, zawsze wychodzą pysznie. W ofercie marka ma głównie ciemne 63-70%, ale i "skokami w bok" mogą się pochwalić: w postaci np. przepysznej peruwiańskiej setki (Perou Chanchamayo Noir 100 %) i... jej mlecznej koleżanki. Pierwotnie planowałam zrobić z nimi jak z duetem z Wybrzeża Kości Słoniowej, a więc najpierw mleczną, potem wziąć się za setkę, ale że Cote d'Ivoire Guemon Lait 48 % wyszła za bardzo mlecznie pralinowo (trochę nie w moim stylu), chwilowo straciłam chcicę na mlecznego Morina. O odłożeniu degustacji w czasie zdecydował też fakt, że peruwiańskie tabliczki były zupełnie z innego regionu Peru. W końcu to tak urozmaicony smakowo kraj! Ochota na opisywaną dziś tabliczkę jednak szybko wróciła, bo Peru nigdy nie mam dość. Uwielbiam charakterek czekolad stamtąd, więc byłam bardzo podekscytowana perspektywą otwarcia wreszcie jedynej mlecznej tabliczki Morina.

A. Morin Perou Piura Lait 48 % to mleczna czekolada o zawartości 48 % kakao z Peru z regionu Piura.

Po otwarciu poczułam łagodny, ale mocno działający na wyobraźnię zapach. Od razu na myśl przyszło mi sianko i kozie mleko, a po dokładniejszym wwąchaniu się również jakieś pianki z ogniska (nie jadłam, pianek nie lubię, ale to tylko wyobrażenie) z naciskiem raczej na to ognisko, a więc ciepło i dym.

Przy łamaniu ruda tabliczka okazała się twarda i konkretna. W ustach podtrzymała to wrażenie, rozpływała się powoli, ale łatwo, w dość niecodzienny sposób. Odebrałam ją jako bardzo gęstą, konkretną, ale nie jakoś specjalnie tłustą. W dodatku była niegładka (nie proszkowa, szorstka czy coś, a po prostu niegładka). 

Przedstawienie rozpoczęła słodycz - szlachetna, subtelna i jakby w pełni naturalna... Od razu na myśl przyszły mi wilgotne daktyle, w wydaniu trochę podkwaszonym.

Raz i drugi zabłysła przy nich konkretniejsza nuta kakao o nieco dymnym, prażono-gorzkawym wydźwięku. Potem kojarzyło mi się to z orzechami ze skórkami, dziwnie łączącymi się z tą prawie kwaskowato-owocową nutą.

Ogólną wilgoć oczywiście na dobre rozkręcił ogrom mleka, którego smak jednoznacznie wchodził w klimaty naturalnego koziego mleka. Nie obyło się więc także bez słonawej nutki, która po połączeniu z daktylową słodyczą i dymem dała smaczek solonego karmelu (tak palonego, że prawie kwaskowatego), takiego bardziej maślanego, więc może już i toffi. Ta maślaność po części płynęła z pełnego mleka (wyobraziłam sobie jakiś wyidealizowany wędzony-topiony ser), a po części z orzechów.

Na końcówce nasilały się naturalne, konkretniejsze smaki - "palona kwaskowatość" zmieszana z orzechami (które nie były jednak takie orzechowe w 100 %-ach), charakterny kozi nabiał - coś bardziej kwaskowatego, ze słonawą nutką.

Posmak był daktylowo-karmelowy, ale wcale nie tak mocno słodki, bo również znacząco dymny i siankowo-orzechowy.

Mimo wszystko czekolada miała subtelny wydźwięk - smaki nie były skrajne czy ofensywne. W leniwy sposób się ze sobą przeplatały, tworząc zgraną kompozycję. Smak daktyli przechodził w solony karmel / toffi, nad czym czuwała "kozia mleczność".
Bardzo podobało mi się, że nie wyszła za słodko przy jednoczesnym niezapchaniu tabliczki tłuszczem.
Większość smaków wyszła bardzo w moim stylu, więc mimo że nie miały aż takiego charakternego wydźwięku, by zgarnąć 10, czekolada porządnie zapisała mi się w pamięci i sercu.


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 21 zł (za 100g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 589 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, pełne mleko, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

czwartek, 25 stycznia 2018

Zotter "Boozy Couple" Hemp and Schnapps ciemna 70 % z nugatem z konopi i kremem morelowym z brandy

Nowości Zottera właściwie kupuję w ciemno - lepsze czy gorsze, lubię je odkrywać. Do morelowych nadzień po Verjuice Green Grapes i po niesmacznej Buttered Bread with Apricots jestem nieco sceptycznie nastawiona, ale na dzisiejszy obiekt recenzji zaświeciły mi się oczy. Spokojnie, to tylko z ciekawości, bo czekolada pozbawiona jest związków THC. Konopny nugat co prawda już próbowałam (ArtificialFertiliser for Spirit and Soul), ale byłam ciekawa, jak sprawdzi się z ryzykownym morelowym nadzieniem. Tu jednak pozytywnie nastawiał fakt, że użyto brandy znanej marki Golles, której produkt już pojawił się w jednej z nowych tabliczek - Balsamico.


Zotter "Boozy Couple" Hemp and Schnapps to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana nugatem z konopi (30%) i kremem morelowym na bazie moreli i morelowej czekolady z morelową brandy Gölles (30%).

Po otwarciu poczułam bardzo smakowity zapach ciemnej czekolady i alkoholu, ogólnie w nieco gorzkawo ziołowej tonacji. Po przełamaniu alkohol wydał mi się cudownie mocny, choć i słodszy. Na to pewnie przełożyła się nuta moreli.

Tabliczka była twarda. Odebrałam ją jednak jako kruchą i suchą, jednak w ustach nie znalazło to 100%-owego potwierdzenia.
Trudno było to rozdzielić na warstwy.
Czekolada rozpływała się tradycyjnie kremowo, a konkretne i zbite nadzienia w sumie też, ale sprawiały wrażenie oporniejszych, bo takich... bardzo gęstych.
Krem morelowy nie był zbyt soczysty, a jego owocowość przełożyła się na to, że wydał mi się nieco śliski.
Nugat z kolei był krucho-suchawy, ale i tłustawy. Rozpływał się z trochę dziwnym efektem gumki do ścierania, trochę w grudki, ale w większości gładko.

W smaku czekolada jak zwykle pokazała smakowitą, gorzkawą klasę. Do jej przyjemnie palonego charakteru szybko dołączyły dymno-ziołowe przebłyski idealnie się w nią wpisujące.

Bierny nie został też soczysty smaczek moreli przebijający się raz po raz. Gdy krem morelowy się odsłonił, uraczył mnie bardzo wyrazistym smakiem najprawdziwszych moreli oraz nieco maślano-mlecznym. Smakowały kwaskowato, trochę tylko słodko jak te suszone (być może "suszoność" owoców podkreślały inne nuty tabliczki). Zaraz jednak wzrastała i słodycz, a wraz z nią ewidentnie brandy. Dłuższą chwilę była to tylko nuta, potem przyjemnie rozgrzała gardło. Wyszła dość konkretnie, ale nie uderzająco do głowy, bo przez owoce i słodycz wydała mi się wręcz likierowa, albo i trochę cukierkowa.

Konopny nugat rozwijał się w smaku bardzo powoli, systematycznie. Najpierw wypuścił nieco ziołową nutę, która miała w sobie i lekką gorzkawość, i nugatową słodycz. Wzrosła tu taka gorzkawa orzechowość-roślinność, a potem  wydawało mi się, że i akcenty słonawe (z roślinnością kojarzyło mi się to z sianem) oraz pikantne. Przełożyły się na niemal alkoholowy wydźwięk i tej warstwy. Zwłaszcza pikanteria cudownie zagrała z morelową brandy.

W połączeniu w pewnym momencie wszystko to stworzyło chwilową iluzję owocowo-ziołowych cukierków i ziołowo-owocowych nalewek.

Gorzkawe nuty, alkoholowy klimat dobrze podsumowała czekolada, zamykająca kompozycję i zostająca wraz z nimi i morelowym kwaskiem, a także sporą ilością "alkoholowej słodyczy" w posmaku.

Całość wyszła intrygująco. Smaki wydały mi się przytłumione i zarazem konkretne, ciężkie - jak i konsystencja. Było słodko, ale w taki również przytłumiony sposób. Konopny nugat bardzo mi smakował, morelowa warstwa w sumie też była dobra, ale nie wydają mi się połączeniem idealnym. Ciemna czekolada dobrze je jednak połączyła.


 ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, nasiona konopi, brandy morelowa, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, suszone morele, koncentrat morelowy, puree z moreli, odtłuszczone mleko w proszku, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), migdały, masło, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, sól, nierafinowany cukier trzcinowy, wanilia, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier)

środa, 24 stycznia 2018

Andrea Stainer White Chocolate with Poppy Seeds biała z makiem

W zasadzie żadnych świąt nie obchodzę (mam tu na myśli zarówno religijne, bo jestem ateistką, jak i np. urodziny, bo nie lubię), nie wiem, dlaczego jakieś tam dni miałyby się czymś różnić od innych. Przyznaję się jednak, że lubię historie związane z niektórymi, pewne "dodatki" (np. odpustowe lampki, mroczna otoczka halloween). Mogłyby nie istnieć, ale jak już są... To korzystam, np. zamawiając "świąteczne czekolady" czy kiedyś kupując rogale świętomarcińskie, które u mnie pojawiały się tylko w listopadzie. Obecnie nie budzą we mnie większych emocji, ale zamiast rogala z makiem postanowiłam sięgnąć po czekoladę z makiem. Musiałam się jakoś zmotywować do otwarcia białego Stainera, bo mleczny curry strasznie mnie zasłodził, a po białym nie spodziewałam się niczego lepszego. I pomyśleć, że kupiłam tylko dlatego, że "o, mleczna czekolada z makiem? to może być smaczne"... Taak, na stronie było napisane, że to mleczna, a ja - durna! - nie przyjrzałam się zdjęciu.

Andrea Stainer White Chocolate with Poppy Seeds to biała czekolada z makiem.

Po otwarciu poczułam słodki zapach białej czekolady, kojarzący się z lodami z ogromną ilością mleka w proszku. Nie spodobało mi się to.

Gruba tabliczka była twarda i trochę krucha przez - jak się wydawało - sporą ilość maku. Już ręce nieco tłuściła, dlatego zdziwiłam się, gdy w ustach rozpływała się po prostu tłusto-kremowo, raczej jak zagęszczone mleko niż tłusty ulepek. W ustach okazało się też, że maku wcale nie było tak dużo. Miał za to przyjemną, strzelająco-chrupiącą strukturę.

W smaku od pierwszej chwili poczułam bardzo słodkie mleko, przez co od razu pomyślałam o takim skondensowanym, zagęszczonym i słodzonym. Było w tym i coś lekko maślanego, co z lekko waniliową nutą przywodziło na myśl słodkie, mleczne lody włoskie.

Raz i drugi odnotowałam jakąś niebiałoczekoladową nutę. 
Przy rozgryzaniu maku bokami, podczas rozpuszczania się się kawałka czekolady, smakowo gubił się, ale gdy zostało go więcej (zwłaszcza pod koniec) i wtedy pogryzłam, wychodził wyraźniej, choć wciąż nie tak wyraźnie, jak bym chciała. Przyjemnie łączył się wtedy z mlecznym smakiem, wprowadzał taką "roślinnawą" nutkę, która była miłym wykończeniem, ale trochę gryzł się ze smakiem białej czekolady.

To właśnie mak było bardzo dobrze czuć w posmaku, niestety do pary z poczuciem białoczekoladowej słodyczy.

Czekolada wyszła całkiem smacznie, choć ze względu na słodycz i skojarzenie ze słodzonym mlekiem tudzież przesłodzonymi lodami oraz niedosyt w kwestii maku, spokojnie mogłam zakończyć na trzech kostkach. Po czwartej znudziłam się i słodycz za bardzo dawała mi się we znaki. Nie mogę jednak powiedzieć, by była przesłodzona. Owszem, bardzo słodka, ale nie cukrowa; niestety bez jakiejkolwiek głębi. Pozytywnie odebrałam też konsystencję - nie strasznie tłustą.

Od razu przypomniała mi się Folkowe Mecyje biała z makiem - tam było więcej maku, ale cukier aż drapał w gardle (czuję, że obecnie o wiele gorzej bym to odebrała). Stainer niewątpliwie wyszła lepiej jakościowo. Folkowe Mecyje oceniałam w czasach, gdy oceną wyjściową było u mnie 7 (jako że "każdy słodycz z założenia jest smaczny"), teraz wyjściowa jest 5 (środek - bo na dobrą ocenę trzeba sobie zasłużyć), więc napiszę tak: smakowo między tymi tabliczkami, tak mi się wydaje, są przynajmniej 2 punkty różnicy (Stainer lepsza). Mojej Mamie w ogóle nie smakowała bo "za mało słodka i za mało maku" (zwłaszcza to pierwsze jej przeszkadzało).


ocena: 6/10
kupiłam: Smacza Jama
cena: 8,75 (dostałam rabat -50%) za 50g
kaloryczność: 573 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy 30%, pełne mleko w proszku, mak, lecytyna sojowa, aromat: naturalna wanilia

wtorek, 23 stycznia 2018

Ritter Sport Peppermint ciemna 50 % z nadzieniem miętowym

Naprawdę nie mogę zrozumieć, jak można nie lubić połączenia mięty i czekolady. Inną kwestią jest to, że właściwie nie jadłam wielu ogólnodostępnych słodyczy przedstawiających to połączenie. Może dlatego, że i na zbyt wiele nie trafiłam? Jak by nie było, jakiś czas temu naszła mnie taka ochota na czekolady z miętą, że postanowiłam zakupić także kilka zwyklejszych.

Ritter Sport Peppermint to ciemna czekolada o zawartości 50 % kakao z nadzieniem miętowym (40%).

Od razu po otwarciu poczułam silny zapach mięty i ciemnej czekolady, z których dominowała ta pierwsza. Wydała mi się chłodnawa, odrobinkę sztucznawa, ale nawet smakowita, bo wkomponowana w klimat "czekoladek miętowych".

Przy łamaniu tabliczka trzasnęła. Nadzienie dało się oddzielić od czekolady, gdyż było ono zbite, mimo że lepkie i miękkie też. Zachowywało jednak kształt przy odłupywaniu wierzchu.
Czekolada - ku mojemu zaskoczeniu - mimo twardości rozpływała się raczej kremowo (bałam się, że będzie "skorupą" jak w RS Marzipan), tworząc gładkie przejście do nadzienia. Ono w ustach wcale już aż tak zbite się nie wydawało - przybierało bardziej "rozchodzącą się", mazistą formę. Trochę tłustawe i lukrowe.

W kwestii smaku trudno powiedzieć coś o samej czekoladzie oprócz tego, że mimo wyraźnie wyczuwalnego kakao, wyszła bardzo słodko. Cała nasiąkła bowiem nadzieniem do tego stopnia, że miętę czuć nawet, gdy próbuje się kawałek nie dotykający nadzienia (tam, gdzie się łamie). Ogólnie odniosłam więc wrażenie, że czekolada smakowała całkiem nieźle, ale za mało wyraziście w stosunku do nadzienia.

Albo to nadzienie miało za mocny smak. Zdominowało całość bardzo szybko, bo chłodzący motyw czuć od początku, a potem rozkręcała się silna słodycz o właśnie chłodzącym charakterze. Wraz z także po prostu smakiem mięty przełożyła się na skojarzenie z Mentosami (próbowałam jakieś kilkanaście lat temu, więc to właściwie wyobrażenie o nich), czymś takim miętowo-cukierkowo-lukrowym, czyli sztucznawym, ale wciąż spożywczym (a nie pastodozębnym).

Jako jednak, że kakaowa czekolada cały czas plątała się gdzieś w tle, zawracała skojarzenia ku "miętowym czekoladkom" a nie po prostu cukrowo-miętowym cukierkom. I całe szczęście, bo od wszelkich gumo-cukierków itp. trzymam się z daleka.

W posmaku została cukrowa mięta, poczucie ochłodzenia i miętowego odświeżenia w ustach oraz wątłe wspomnienie czekolady. Całość wyszła więc za słodko, bardzo intensywnie, ale w gruncie rzeczy... i tak lepiej, niż się spodziewałam. Jakoś tam zjadłam tę tabliczkę, bo od biedy może być. Na pewno wyszła bardziej czekoladowo niż RS Marzipan (tam była "skorupa" zamiast czekolady), ale - paradoksalnie - mniej czekoladowo od pastylek Goplany (kiedyś je uwielbiałam, ostatnio przypomniałam sobie i, mimo że już takiego zachwytu nie wywołują, to nadal uważam je za bardzo dobre w swojej kategorii; btw malutkie bezsensowne wyliczenie: gdyby były czekoladą 100g, kosztowałyby 2,4 zł - haha)


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl
cena: 4,99 zł
kaloryczność: 493 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz roślinny (palmowy, kokosowy), tłuszcz kakaowy, syrop glukozowy, stabilizator: syrop sorbitolowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, olejek z mięty pieprzowej

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Pana Chocolate 70 % Fig & Wild Orange surowa z Boliwii z figami i pomarańczą

Do wyrobów Pana zdążyłam nabrać wręcz obrzydzenia, ale połączenie fig i pomarańczy wydało mi się ostatnią deską ratunku dla honoru tej marki. Jestem pesymistką, więc wielkiej nadziei nie miałam, jednak starałam nie nastawiać się negatywnie.


Pana Chocolate 70 % Fig & Wild Orange to surowa "ciemna" czekolada o zawartości 70 % składników kakaowych z Boliwii (tłuszcz kakaowy + kakao w proszku) z figami, olejkiem pomarańczowym (z dzikich pomarańczy) i cynamonem, słodzona cukrem kokosowym.

Od razu po rozwinięciu papierka zaatakował mnie zapach soczystych pomarańczy. Przeplatały się świeże, kandyzowane i galaretkowate, były natarczywe, ale w sumie nie nieprzyjemne (tym bardziej, że zapach szybko się rozchodził i z czasem ta natarczywość opadała).

Tabliczka w dotyku, przy łamaniu wydała mi się miękko-tłusta, a zarazem krucha. W ustach z kolei okazała się miękko... gumowa. Tłusta również, ale o wiele mniej niż poprzednio jedzone Pana, a bardziej od nich pylista.

W tabliczce zatopiono kawałeczki fig: "strzelające" pojedyncze pestki i grudki-zbitki kilku pesteczek oraz twardsze skórki. Nie podobało mi się, że aż tak je podrobili, bo przełożyło się to na mało wyraźny smak.

Tutaj przywitała mnie łagodna gorzkość. Jej charakter początkowo był "neutralny", a potem zaczął robić się coraz bardziej pomarańczowy i przypominać skórkę pomarańczy.

Szybko dołączała do tego słodycz, podkręcająca smak pomarańczy jako całego owocu. Nieźle wyszedł tu posmak cynamonu (zrobiło się prawie-prawie korzennie), choć mógłby być mocniejszy.
Słodycz jednak nie była zbyt owocowa. Kojarzyła mi się raczej z rześkim karmelo-toffi przez ogólną dość znaczącą maślaną nutę. Ona zaś wpisała się w lekko orzechowy klimat (pewnie kakaowego pochodzenia), zespajający ją wraz z olejem kokosowym (bardzo delikatnym akcentem) i mdłym kakao.

Większego kwasku nie czułam - jeśli jakiś surowo-kakaowy był, to wpisał się w ogólną (jednak też niezbyt kwaśną) pomarańczowość. Ta nie była specjalnie silna, ale wyczuwalna i zaskakująco naturalna. Soczystość jednak była słabiutka.

Również słabiutki był smak fig. Raz i drugi się nieco wybił, nie mówię, że nie, ale tak posiekane, miękkie figi i pojedyncze strzelające pesteczki częściowo podkręcały słodycz, samego zaś wyraźnego smaku fig jako takiego nie roztaczały. Śmiesznie wpisały się w pomarańcze, chwilami kojarząc się z mandarynkami.

Pod koniec to bardziej neutralnie-mdłe orzechowe nuty dominowały, pojawiał się lekko dymny motyw kakao i to wszystko zostawało w posmaku wraz z pomarańczami, przekładając się na przyjemną (ale i tak za słabą) gorzkawość. A do tego poczucie suchej pylistości i trochę tłustości, co akurat Pana mogłaby sobie darować.

W zasadzie była równie smaczna co Coconut & Goji, najbardziej kakaowa (choć wciąż za słabo) ze wszystkich Pana, jednak tutaj nie dopracowali dodatków: figi wyszły przyjemnie, ale mogliby dać o wiele większe kawałki, dzięki czemu lepiej zachowałby się smak, a olejek pomarańczowy (mimo że nie sztuczny) spokojnie można by zamienić na kawałki owoców, skórki.


  ocena: 6/10
kupiłam: urbanvegan.pl
cena: 17,50 zł (za 45 g)
kaloryczność: 485 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: kakao (tłuszcz kakaowy 55%, kakao w proszku), cukier kokosowy, figi 14%, olej kokosowy, karob, cynamon cejloński, olejek eteryczny z dzikiej pomarańczy 1%, sól himalajska

sobota, 20 stycznia 2018

Zotter Chocolate Banana mleczna z kremem bananowym z warstwą malinowej białej czekolady

Odkąd pamiętam marzy mi się dobra bananowa czekolada. Ogólnie lubię banany, więc rzeczy z nimi w naturalny sposób mnie ciekawią... o ile są naturalne - taką grę słów zastosuję. Uważam bowiem, że sztuczne banany (podobnie jak truskawki) to jeden z gorszych smaków, na jakie można trafić, a jaki - niestety - przeważnie się trafia (dlatego też w sumie nie kupuję bananowych rzeczy). Łatwo chyba się więc domyślić, że gdy zobaczyłam bananową nowość Zottera, niemal skakałam z radości. Sięgając po nią, byłam pewna zachwytu, bo Peanut Butter and Banana bardzo mi smakowała, a ta... miała być "zbananowioną" do potęgi jej wersją (choć gdy dowiedziałam się o warstwie malinowej czekolady, nabrałam podejrzeń). Tabliczka ta jest ciekawsza jeszcze o tyle, że 50 centów z każdej przeznaczane jest na program "Chocolate for School" umożliwiający peruwiańskim dzieciom uczęszczanie do szkoły.


Zotter ChocolateBanana Chocolate for School to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao nadziewana kremem bananowym na bazie bananów, mleka i miodu z sokiem z cytryny i warstwą czekolady białej malinowej.

Po otwarciu poczułam zapach mlecznej czekolady o orzechowym charakterze z leciutką sugestią białej czekolady oraz bananowo-waniliowej słodyczy, oczywiście nasilających się znacząco po przełamaniu. Wtedy doszukałam się i czegoś trochę "malinowo pudrowego".

Przy łamaniu tabliczka wydała mi się zbita i nietwarda (choć też nie miękka), a warstwy czekolady chrupnęły zachęcająco.

W ustach całość była cudownie gładka i kremowa, o odpowiednim, a więc nie za mocnym, stopniu tłustawości (wydawała się jedynie mleczna). Nadzienie okazało się gęste i konkretne w bananowym kontekście.

Mleczna czekolada cieszyła minimalną słodyczą, a za to mocnym smakiem mleka i posmakiem kakao.
Jej mleczność tworzyła niezwykle spójne przejście do nadzienia, które mogę opisać jednym słowem.

Nadzienie to... banan. W formie kremu oczywiście, ale smakujący niezwykle autentycznie i wyraziście. To bardzo słodki, dojrzały owoc z leciutką tylko soczystością. Reszta składników jedynie nakręcała i podkreślała ten smak - słodycz miodu i wanilii wpisały się w bananowość, podobnie zresztą sok cytrynowy - właściwie nie był wyczuwalny, ale pewnie odpowiadał za soczystą nutkę. Mleko odpowiadało za naturalne wyważenie, a czekoladowość wierzchnich warstw podsycała nutkę dojrzałego (takiego niemal czarnego) banana.

Czekolada biała malinowa też się trochę przebijała. W całokształcie wnosiła głównie rześką soczystość, ale nie obyło się bez posmaku malin - cudownie naturalnie kwaskowato-słodkiego. Może w pewnym momencie dodała lekkiego akcentu białoczekoladowo-pudrowego, ale koniec końców i tak podporządkowała się bananom.

Nawet w posmaku zostawały właśnie słodziutkie banany, takie trochę "umlecznione".

Całość wyszła błogo zasładzająco w dobrym stylu, bo niezwykle naturalnie.
Przy wystawianiu oceny chwilę się wahałam, jednak doszłam do wniosku, że to najlepsza bananowa czekolada jaką jadłam i jaką mogę sobie wyobrazić - tak coś czuję, że np. ciemna mogłaby już przełożyć się na za duży kontrast czy coś, bo tutaj jednak do silnej słodyczy dobrano idealnie proporcje... wszystkiego. Właśnie słodycz ta została skomponowana z najsmakowitszych składników.


 ocena: 10/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 514 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko, suszone banany, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, suszone maliny, miód, lecytyna sojowa, koncentrat soku cytrynowego, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), wanilia, sól

piątek, 19 stycznia 2018

Franceschi 70 % Venezuela Canoabo ciemna z Wenezueli

Jeśli o kakao Criollo chodzi, to często wychodzi za łagodnie dla mnie. W przypadku Franceschi kombinowałam jednak w ten sposób: skoro to niższa półka niż Domori, ich czekolady mogą okazać się ordynarniejsze. A w przypadku Criollo, lekko zwiększona ordynarność jak najbardziej mogła mi podejść. 
Z trzech tabliczek zaczęłam od Canoabo, bo kojarzyłam nie do końca moje nuty Domori Cacao Criollo 70 % Canoabo, jakimi były maślane rogaliki z (już bardziej moimi) dżemorami i nawet sojowymi nutami. Bałam się, że wyjdzie właśnie rogalikowo i z jakąś bezowa słodyczą, jak z linii Fine, ale jednak... Premium i tak kusiły większą niż Fine zawartością kakao, a od czegoś trzeba zacząć.

Franceschi Chocolate 70 % Venezuela Canoabo to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao criollo  z Wenezueli z regionu Canoabo leżącego w okolicach Valle de Urama.

Po otwarciu poczułam zapach delikatny w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Nienachalne natężenie i nuty słodziutkich czerwonych porzeczek, truskawek (albo raczej konfitury z nich) w ciepłym otoczeniu... orzechów, drzew w takiej dość roślinnej tonacji. Wszystko to było osnute mlekiem, całym morzem mleka.

Tabliczka również swoim kolorem przypominała mleczną. Przy łamaniu czekolada trzaskała, wydawała mi się wtedy (i przy robieniu kęsów) także nieco krucha, ale w ustach bardzo szybko miękła, stawała się tłuściutkim, lepiącym i gęstym kremem. Zachowywała się jak mleczna, przywodząc na myśl wyidealizowany budyń i/lub krem czekoladowy. Było w niej parę drobinek kakao.

W smaku jednak jako pierwsze zaznaczyły swoją obecność leciutkie czerwone owoce, przebijając się przez słodko-mleczne otoczenie słodkim kwaskiem. Był bardzo naturalnie owocowy i od razu kojarzący się z czerwonymi porzeczkami przerobionymi wraz z chyba truskawkami i wiśniami (?) w słodziutki dżem.

Wspomniane otoczenie jednak również rozchodziło się po ustach niosąc silną słodycz bardzo mlecznej czekolady. Mleko od początku przeplatało się z ciepłymi nutami kakao z zapachu, a więc z orzechami i drzewami. Ich roślinność przełożyła się na skojarzenia z jakąś kaszą lub np. jaglanym / sojowym kremem czy deserem czekoladowym. Wszystko to tworzyło wyrazistą wizję (mniej lub bardziej) mlecznego deseru, budyniu - bardzo czekoladowego.

W tle, w tym cieple, mignęło mi coś bardziej cytrusowego. Najpierw myślałam, że wyłoni się grejpfrut, ale niee... nie było w tym większej gorzkości czy kwasku, więc najtrafniejszym - również ciepłym - skojarzeniem była chyba herbata z cytryną.

Te owocowe akcenty przełożyły się na to, że pod koniec smak mlecznej czekolady robił się bardziej śmietanowy, ale wciąż słodziutki.

Jako posmak to właśnie słodycz, a także słodkie przetwory i napary owocowe pozostawały.

Tabliczka ta to istny zgrywus! Powiedziałabym, że to mleczna z ciepłymi i owocowymi nutami, nie jakoś specjalnie głęboka czy ciekawa, ale ej! Czekolada była ciemna - ani odrobinki mleka. To, jak wyrazista była jego nuta cały czas mnie szokowało. Niby nic się nie działo, ale nieźle mnie rozbawiła. Łagodnie, uroczo, bardzo słodko, ale na szczęście i z lekkością owoców. Smakowała mi, chociaż wolałabym mocniejsze kakaowe uderzenie (acz wiem, że z criollo raczej nie ma co na to liczyć).

Domori smakowała mi bardziej przez dosłownie szczegóły (miodowość, nutę daktyli i dżemu / soku pomarańczowego), bo cała budyniowość, orzechowa roślinność i mleczność / maślaność były bardzo podobne, jednak ocenę wystawiam taką samą (Franceschi jest dwa razy tańsza).


ocena: 8/10
cena: 24,99 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 550 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier