Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marabou. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marabou. Pokaż wszystkie posty

piątek, 5 lipca 2024

Marabou Premium Fin 86 % Kakao ciemna

Do tej czekolady zabrałam się o dziwo bez większych emocji czy uczuć. Żadnych: ani pozytywnych, ani negatywnych. Jak widziałam, marka w większości specjalizuje się w czekoladach nie dla mnie, a linia Premium dla takich zwyklejszych, popularnych marek rzadko kiedyś wychodzi w pełni i autentycznie premium, że tak powiem.

Marabou Premium Fin 86 % Kakao to ciemna mleczna czekolada o zawartości 86% kakao.

Po otwarciu poczułam zapach mocno arachidowych cukierków typu Michałki, ale w wariancie bardziej truflowym. Towarzyszyły im lekko prażone migdały w skórkach, napędzających goryczkę. Chwilami to migdały wydawały się rządzić kompozycją. A chwilami pojawiał się ledwo uchwytny, mleczny akcent - też jednak jakby wpisujący się we wspomniane cukierki czekoladowe. W oddali przewinął się nieśmiały kwasek z wędzonym echem, nasuwający na myśl wędzono-duszone na słodko cytrusy. Z lekką cierpkością skórek?

Wyglądająca na kremową tabliczka była dość twarda i trzaskała też dość głośno w jakby pełny sposób.
W ustach rozpływała się łatwo w tempie umiarkowanym. Wyszła tłusto-miękko i nieco zalepiająco-zawiesinowo. Była gęstawa w śmietankowym, nieco mlecznym sensie. Z czasem doszukałam się w niej nie tyle pylistości, co jej sugestii.

W smaku od początku czułam wysoką, prostą słodycz. Dołączyła do niej lekka gorzkość, która zaraz zaczęła rosnąć. Nie miała jednak zbyt imperatywnych zapędów, ale zapewniła wyraźnie palony, trochę cierpkawy motyw.

Przemknęło echo mleka. Do głowy przyszły mi twarde cukierki mleczne, karmelki. Słodycz rosła za ich sprawą, a mleczność zaczęła się nieco zgrywać, próbowała się schować. Niby była, ale jakby nie...?

W tym czasie spod gorzkości wypłynęły migdały. Do goryczki podłączyły się swoimi skórkami, ale na pierwszy plan wkroczyły jako po prostu lekko podprażone migdały. Roztoczyły neutralniejszo-wytrawniejszy klimat. Trochę hamowały i gorzkość, i słodycz.

Migdały zaraz osnuła truflowa nuta. Dołączyły do nich prażone arachidy i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o truflowej wersji cukierków typu Michałki. Paloność i tu się wkradła, acz nie próbowała zdominować truflowości.

Cierpkość prostego kakao krążyła wokół delikatnie, miarowo rosnącej gorzkości, ale całość nie była mocno gorzka. Sporo tu wręcz maślaności i słodyczy.

Słodycz nie pchała się może na pierwszy plan, ale wydawała się wszechobecna. Z czasem odnotowałam lekki kwasek czy raczej jego obietnicę... I do niego doleciała słodycz. Pomyślałam o cytrusach z dużym udziałem skórki cytrynowej, wędzono-duszonych na słodko. Cierpkość podpowiedziała jednak jeszcze odrobinkę... jagód i jeżyn? Zrobionych do... słodkawych, mlecznych bułeczek? Jakby na nie chlapnięto taką konfiturę.

Z czasem na mlecznej bułeczce pojawiły się migdały. Być może i migdałami była wypełniona? Cierpkość i cukier z tła przemieszały się, końcowo przekładając się na myśl o kremie migdałowo-kakaowym o niemal truflowym charakterze - również chyba do posmarowania tej bułeczki mlecznej.

Po zjedzeniu została cierpkość kakao w proszku i posmak migdałowo-kakaowych trufli oraz mleczno-migdałowej bułeczki. Czułam cierpkawo-goryczkowatą konfiturę cytrusową, raczej cytrynową, a do tego paloną nutę po prostu. Było znacząco słodko, ale nie przesadnie.

Czekolada wyszła całkiem smacznie i ciekawie, jednak nie bez wad. Mleczna bułeczka, mleczne cukierki pojawiły się tu pewnie z racji mleka w składzie. Nie wiem, co ono robi w tak ciemnej czekoladzie. Niby nie zrobiło nic złego, bo to wyszło nawet interesująco, ale nie zachwycająco. Jednoznaczne migdały w skórkach, truflowa wersja cukierków typu Michałki i odrobina duszono-wędzonych cytrusów to przyjemny splot. Gorzkość była, kwasku prawie nie, a słodycz trzymała się odpowiedniego poziomu, acz ja wolałabym, by nie miała tak wyczuwalnie prostego charakteru. Gdyby miała jakieś 70%, smakowo mogłaby i 7 dostać, ale że udaje to-to bardzo ciemną czekoladę, a efekt wcale taki ciemny nie był, a raczej łagodny, to za nic tych 7 nie umiem jej wystawić.
Zastanawiam się, po co dodali mleko w proszku... Może dlatego, że gorsze czekolady wysokoprocentowe z kakao odtłuszczonym w proszku często są jak kamień, nie rozpuszczają się chętnie, więc może mleko po to, by ją rozkręcić? 


ocena: 6,5/10
kupiłam: Allegro
cena: 16,99 zł
kaloryczność: 640 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao o niskiej zawartości tłuszczu, cukier, aromat, emulgator (lecytyna sojowa), mleko w proszku

piątek, 1 marca 2024

Marabou Premium Fin 70 % Lakrits ciemna mleczna z lukrecją

Gdy wyjęłam tę tabliczkę z paczki, nie umiałam powiedzieć, czy kupiłam ją przypadkiem, myśląc, że to czysta 75%, czy miałam jakiś dziwniejszy nastrój, że uznałam, iż nie zaszkodzi spróbować po długiej przerwie od takich, tabliczki z niesoloną lukrecją. W ogóle niewiele takich zjadłam, więc... chyba nie miałabym tak mieszanych uczuć, co mi było, gdyby nie skład dzisiaj przedstawianej. No, z syropem to się nie lubimy... Acz miałam nadzieję, że potworek przez to z tej czekolady nie wyjdzie.

Marabou Premium Fin 70 % Lakrits to ciemna mleczna czekolada o zawartości 70% kakao z lukrecją, a dokładniej kawałkami lukrecjowymi.

Po otwarciu poczułam dymno-paloną gorzkość, zmieszaną w równych proporcjach ze słodkim syropem kakaowym, które przeplotła nienachalna lukrecja. Wydawało się, że osiadła w dymie i słodyczy. Podkreśliła rześkość i soczystość całości. Lukrecja nadała też chłodnego charakteru nieco cukrowej słodyczy. W palonym, gorzkim wątku odnotowałam do tego kawę, a całość nieco łagodziło śmietankowe echo. Lukrecja znacząco nasiliła się po przełamaniu i w trakcie jedzenia - zrównała się wówczas z palono-gorzką czekoladą.

Przy łamaniu tabliczka raczej chrupała, niż trzaskała, dając się poznać jako delikatna i krucha. Zapewne okrągłe, szkliste kawałki dodatku nadały jej tego efektu. Już w przekroju widać ich sporo.
W ustach czekolada łatwo miękła i rozpływała się średnio szybko (chyba dodatek tak ją nieco pośpieszał). Jawiła się jako właśnie miękkawa, nieco aksamitna. Była tłusto-śmietankowa i zawiesinowa. Łatwo rzedła za sprawą kawałków dodatku. Szybko wylegały z niej na język średniej wielkości, okrągłe i mniej więcej równe, a także trochę malusieńkich, kawałki lukrecjowe. Nie był to czysty korzeń, a twardo-szkliste bryłki (jak szkliste, utwardzone cukierki?). 
Kawałki lukrecjowe rozpuszczały się częściowo wraz z czekoladą, ale zostawały dłużej po niej. Rozpuszczały się wolno, więc sporą część podgryzłam (by rozpuściły się szybciej). Śmiesznie stukały, dzwoniły o zęby. Były krucho-twardo-chrupiące. Jak utwardzony cukier?

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz cukrowego syropu kakaowego. Zaraz nabrał chłodnego charakteru.

Odezwała się lukrecja, delikatnie zaznaczając swoją obecność i na pewien czas odsuwającą się na tyły. To ona jednak jeszcze umocniła chłodny wydźwięk słodyczy.

Przemknęła mi sugestia kwasku, kwasko-cierpkość niemal nieuchwytna. Zalała ją palona kawa. Gorzkawa, nieco cierpka. Osnuł ją jakby chłodny dym... Przywiódł na myśl ognisko, które zagaszono wodą, takie ognisko... zostawione do rana, już chłodne, ale wciąż z palonym aromatem.

Lukrecja w tym czasie nieco się nasiliła, ale nie była bardzo mocna czy nachalna. Jawiła się jako chłodno-słodka, goryczkowata - łatwo o myśl o korzeniu lukrecji, acz nie była w 100% naturalna (sztuczna jednak też nie). Gdy w danym kęsie zebrało się akurat więcej kawałków, przejawiały nawet słonawość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekoladowa baza zaczęła zmierzać w maślano-śmietankowym kierunku. Jakby wystraszyła się trochę lukrecji? Zrobiła się zaskakująco maślano-mleczna. Przy tym łagodniejącym wątku wciąż czułam jednak lekką cierpkość kakao w proszku. Przypomniało o gorzkawości, acz bardzo delikatnej.

Skierowało uwagę na spalone drewno z ogniska. Wyłapałam jeszcze akcent wilgotnej, zimnej ziemi. Pomyślałam o drzewach, których korzenie ją porastają. Palona cierpkość kakao zmieszała się też z kawą - jakby ktoś ją nim trochę podkręcił. Kawą jednak zimną już.

Bliżej końca, gdy kawałki mocno się odsłoniły, lukrecja zaczęła nieco spłycać smak czekolady - trochę jakby jeść czekoladę z lodówki. Usta wypełnił mi chłód o nieco pikantnie-słodkim zacięciu. Końcowo czekolada jawiła się jako delikatne, "kakałkowo-cukrowe" tło. Kojarzyła mi się ze słodkim kakao zrobionym na mleku - bo i właśnie mleczna nuta mocniej się zaakcentowała. Acz gdy w kęsie akurat było więcej kawałków, chwilami robiło się jakby słono.

Kawałki na koniec wyeksponowały swój smak. Były intensywne, ale nie siekierowe. Przede wszystkim czułam w nich lukrecję o chłodno-ostrym charakterze, co aż mroziło język, szczypało. Chwilami robiły aluzje do słoności, przemykał w nich kwasek. Sporadycznie słonawość wydawała się mocniejsza, acz kojarzyła się nie tyle z solą, co z sodą. Ogólnie jednak okazały się słodkie w cukierkowym kontekście (jak białe Tic Taki?). Niektóre gryzione w ogóle jawiły się jako głównie cukrowe. Dopiero dosłownie na sam koniec wyłamywało się z nich dodatkowo sztucznie-cukierkowe echo.

Po zjedzeniu został posmak mocno lukrecjowo-cukrowy, chłodny i aż szczypiący w język; czułam lekkie odrętwienie. Echo kawy i palonego kakao też się zaznaczyło, daleko jednak w tle i jakby o okrojonej wyrazistości.

Całość wydała mi się zaskakująco niezła, mimo że nie w moim typie. Mnie było za dużo tych lukrecjowo-cukierkowych kawałków, przeszkadzały mi pod względem struktury. A jednak i tak, mimo dosadnego smaku, nie zdominowały tabliczki zupełnie. Lukrecję czuć wyraźnie bez nieprzyjemnych dodatków (np. chemii, soli), jednak czuć i syrop glukozowy. Niewiele, ale wprowadził cukierkowe echo. Smakowo lukrecja nie była za mocna... a jednak wydaje mi się, że chwilami za dużo do czekolady dodali tych kawałków - gdy trafił się kęs z dużą ich ilości, szły w nieprzyjemnie kwaskawo-słonym kierunku. Sama czekolada smakowała bardzo poprawnie - miała palono-gorzkawe nuty kawy, trochę dymu, ogniska, a nawet lekką ziemistość. Dla mnie jednak ta gorzkawość była za łagodna. Co prawda wyszła cukrowo za słodka, ale też nie tak strasznie, bo wpisało się to w syrop kakaowy. W pewnym momencie zaskoczyła mnie maślano-śmietankowa nuta, ale... mleko w składzie jest, więc to było po prostu ono, a nie nuta kakao.
Zjadłam 2 kostki w sumie z przyjemnością, ale pod koniec to zaczęło mnie trochę męczyć - ze względu na słodycz, smak w porywach tak dosadnie lukrecjowy, a mniej czekoladowy i obecność czegoś, co "tacza się po ustach" i sugeruje sól. Patrząc jednak obiektywnie, nie można jej wiele zarzucić.

Resztę dałam Mamie, mimo że ona nienawidzi lukrecji. Zjadła tyle samo i powiedziała: "Sama ta czekolada dobra, taka niegorzka, bardziej mleczna, że nie powiedziałabym, że ma 70 %. Sama w sobie bardzo mi smakuje. Jak tej lukrecji trafia się mniej, to w porządku jest o dziwo. A jednak jak kawałków zbierze się więcej, to okropnie, aż się słono robi. No czekolada ma być przede wszystkim słodka, a nie jakaś słona... Zepsuli dobrą czekoladę, wystarczyłoby, by tych kawałków dali mniej i było by smacznie, a tak po prostu za dużo tego napchali". Skonsultowałyśmy, że i mnie, i jej trafiła się kostka, gdzie kawałków było w punkt, i kostka, gdzie było ich za wiele. Taka nierówność i niewiadoma nam nie odpowiada. A jednak nie jest to zła czekolada, po prostu ze sporym "ale". Resztę oddałyśmy ojcu. Stwierdził, że: "jak na gorzką może być. Na pewno lepsza niż Loft 75% z kawałkami kakao". (Dostał je przy okazji jednego przyjazdu)


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 16,99 zł
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao, tłuszcz maślany, aromat (z chlorkiem amonu) lecytyna sojowa, ekstrakt z lukreccji, syrop glukozowy, substancja glazurująca (wosk pszczeli), barwnik (E153), mleko w proszku

niedziela, 15 listopada 2020

Marou Dak Lak 70% ciemna z Wietnamu

Nie umiałabym chyba złożyć zamówienia w drogim, zagranicznym sklepie internetowym, jakim jest cocoarunners, pomijając czekolady marki Marou. Mało tego: ich nowości czy te, które akurat są dostępne, a których nie próbowałam, często są głównymi motywatorami do składania zamówień. Dziś opisywaną, wydaje mi się, widywałam, ale zawsze z dopiskiem "niedostępna". Na szczęście wreszcie i ona może dołączyć do mojego "albumu smaków". Ponoć była to głośna nowość, gdy zaczęli produkcję takich tabliczek w 2015 roku. Nie wiem, czy to dlatego, że wyżynny teren tego regionu jest wyjątkowo... specyficzny? Trudny do uprawy kakao tam?

Marou Dak Lak 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wietnamu z prowincji Dak Lak, dokładniej z dystryktu Ea Kar.

Gdy tylko otworzyłam złotko, poczułam intensywną woń drzew, strączków i migdałów. Miały dość wytrawny, niesłodki wydźwięk. Cechowała je za to pewna żywotność, wilgoć. Odchodziły od nich roślinne nuty, które kojarzyły się z mchami porastającymi ziemię. Ta czyhała w tle.
Z drugiej strony łatwo także o odnotowanie słodyczy, ponieważ w żywej strefie roślin trafiłam na sporo ciężko-słodkich owoców. Pełne, wyraziste świeże gruszki i morele (zwłaszcza te pierwsze) nie wyszły więc jakoś rześko czy nawet jednoznacznie, ale traciło to na znaczeniu. Obok nich doszukałam się jakiegoś owocowego czerwonego wina. W trakcie degustacji wyłapałam jeszcze banany i wtedy pomyślałam też o nich i morelach jak np. wyjętych z ciasta, trochę farfoclowatych.

W dotyku gładką tabliczkę odebrałam jako tłustawą i pełną. Łamiąc, słyszałam ładne, choć nie takie głośne dźwięki. Przekrój tę pełnię potwierdzał, a mi w głowie pojawiło się określenie "mięsista", choć nie do końca pasuje.
W ustach rozpływała się z łatwością. Mimo twardości, wykazywała chęć mięknięcia już przy wgryzaniu się w nią. Bardzo powoli zmieniała się w gładką, kremową masę zalepiającą całe usta. Jej gęstość i właśnie pewna mięsista pełnia sprawiały wrażenie, jakby miały trwać w nieskończoność. Jej tłustość kojarzyła mi się z maślanym kremem / nugatem zagęszczonym sowitą ilością tłustych orzechów. Z czasem upuszczała tłustą soczystość, a na koniec zmieniała się w wodę by zniknąć, pozostawiając lekko pyłkowo-suche wrażenie.

W smaku poczułam stateczną gorzkość i słodycz, która wyrwała się na przód chyba na jakieś dosłownie pół sekundy przed tym, jak gorzkość popłynęła pełnią smaków. O ile gorzkość migdałowo-fasolkowa, niemal neutralność tychże, była intensywna i cały czas wyraźnie wyczuwalna, tylko że zmieniająca charakter, tak słodycz wyskakiwała epizodycznie.
Początkowo za migdałami wyłapywałam delikatną fasolkę edamame, zielony groszek i coraz więcej strączkowych nut. Pomyślałam też o chlebie z ziarnami, w tym z soją.

Słodycz najpierw mocno zagrała karmelem. Bardzo słodkim i łagodnym, ale ewidentnie palonym. Oczami wyobraźni zobaczyłam brązowo-czerwonawą taflę "szklanego" karmelu i... gruszki. Mignęła mi też cierpkość niedojrzałych bananów, ale jedynie w tle. Świeże, soczyste i pełne smaku owoce grały w słodkiej drużynie wraz z karmelem, choć nie tworzyły jednej nuty (np. gruszek w karmelu).

Zielony groszek był wprawdzie słodki, zaczął jednak iść w nieczekoladowym kierunku, ale nagle zniknął. Świeżość i owocowość gruszek w bazie uwypukliła rośliny, a dokładniej fasolowo-strączkowy smak kojarzący się ze słodkimi wegańskimi produktami o niskiej słodyczy, nie zaś "obiadowymi". Pomyślałam o soi, ale w kontekście sojowo-czekoladowo-maślanych nadzień np. niektórych czekolad Zottera. Mignęła mi pewna mięsista (?) soczystość, a mieszanina tego zaczęła płynnie przechodzić w surowe migdały. Odlegle podłapałam też akcent solonych krakersów. Snuła się tu lekka alkoholowość, może i winna jak migdały marynowane w czerwonym winie czy sojowo-czekoladowy krem z czerwonym winem. Migdały wydały mi się lekko goryczkowate, może stęchłe... Raz i drugi pomyślałam o dość ostrych ziołach.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz gruszek i paloność karmelu splotła się z migdałami i wytrawniejszymi tonami. Migdały chyliły się trochę ku drzewom, a ja przez moment pomyślałam o jakiejś drewnianej beczce z winem. Zrobiło się trochę goryczkowato-piwnicznie-ziemiście. Ziemia zdawała się rozkręcać w coraz to ostrzejszych barwach. Czarna ziemia... została tak otoczona migdałami, że nagle pomyślałam o surowych pestkach chyba słonecznika (i jakiś innych). Takich... świeżych z kwiatu ("głowy"?). Kwiat? Właśnie, znów wzrosło znaczenie roślinności i pojawiły się cierpkie, apteczne zioła.

Wraz z kwiatem, wielkim i żółtym, słodycz owoców wciąż trwała. Nie wyszła lekko, rześko czy coś, ale genialnie łączyła się z ziołami. Banany trochę wpisały się cierpkością średnio dojrzałych, a tymi już napędziły skojarzenia ku samym sobą, tym świeżym i dojrzałym, acz wciąż raczej nie na pierwszym planie. Zaraz doszukałam się też jakby trochę wypranych ze smaku farfoclowatych moreli i czegoś... egzotyczniejszego? Podobnie jak wcześniej przy gruszkach, zjawił się karmel. Przyniósł goryczkę, przez którą pomyślałam o jakiś papajach z pieprznymi pestkami. Nagle zrobiło się ostrzej, ziołowo-pieprznie właśnie. Po paru kawałkach pomyślałam, że także pieczenie alkoholu w język to udaje.

W posmaku pozostała gęsto-ciężka słodycz owoców (gruszek i bananów) oraz żywe rośliny: mchy, gruszki, zioła, zmieszane gorzkością z ogromem migdałów i odrobiną ziemi z pestkami słonecznika. Te ostatnie przyjęły goryczkowatą, niemal ostrą postawę. W tejże ostrości było nawet ciche pleśniowe echo, na pewno wytrawne... Może alkoholowe?

Czekolada była nie dość, że pyszna, to jeszcze intrygująca i niespotykana. Cała ta wytrawność i "wegańskość" została tak obudowana słodkimi nutami, że mimo kontrastowo brzmiących nut, wyszło cudownie zgranie. Surowe gruszki i banany, sporo karmelu trafiły na surowe migdały, fasolkowe motywy i pestki słonecznika, wszystko to z powagą ziemi i niemal alkoholowo-ziołową pikanterią, czymś roślinnie-pleśniowym. Zarówno takie te mocniejsze nuty z tego bukietu kocham, jak i słodycz tychże konkretnych. Podobało mi się "życie" na jakie tu trafiłam, a jednak też ciężkie stąpanie po ziemi (huehue). Nawet fasolka edamame - uwielbiam ją! Często piszę, że mimo że np. lubię ją, to nie chcę czuć fasoli w czekoladzie, ta jednak tutaj... zachwyciła.
Miałam wrażenie, że zarówno natężeniem, jak i "czasem" jaki miały gorzkość i słodycz podzieliły się równo po połowie. Mimo wielu owoców, nie było owocowo, a już na pewno nie kwaśno.

Mimo to, na drodze do 10 stanęło to dziwne znikanie czekolady w ostatnich sekundach i jednak... te mniej moje, niedookreślone powiązania słodyczy, a jednocześnie odstawanie jej... To jak wyszła przy strączkach było intrygujące, ale na tyle dziwne, że nie wiem, czy chciałabym do niej wrócić. Coś trochę, tak bardzo subiektywnie, było po prostu w tym wszystkich, że nie pyknęło.

Gruszki i drzewa oraz paluszki z przyprawionym wykończeniem skojarzyły mi się prędko z Alexandre Vietnam 70 % (najlepsza ze wszystkich - złych - tej marki), tylko że nie w wersji alexandrowo-kiepskiej, a pysznej. A z kolei banany, zestawione z wytrawnością i dużo pikanterii czułam też w Marou Tien Giang 70 %. Niebanalne skojarzenia, nie ma co.


ocena: 9/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: £6.95
kaloryczność: 605 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy

środa, 19 czerwca 2019

Marabou Co-Co mleczna z wiórkami kokosowymi

Kupując Katy Kokosową Mleczną uznałam to za dobre rozwiązanie na żal, że nie kupiłam Milki Champiolade. Niestety, trafiłam na coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Wiórków było za dużo! Tak dużo, że aż czekolada beznadziejnie nieczekoladowo wyszła. Kto by pomyślał? Czekoladę przyszło kończyć Mamie, która widząc, jak szkoda mi tamtej, zaproponowała, by może czegoś podobnego poszukać w internecie, bo i tak miałyśmy zamówić jakieś słodycze "kompromisowe" (coś dla niej, coś dla mnie; jak nie dla jednej, to dla drugiej albo na współę). Kierując się tym, że i Milka, i Marabou należą do Mondelez, pomyślałam, że chyba znalazłam substytut. Tak się złożyło, że miałam ją degustować jakiś tydzień po MIA 65 % Coconut, więc nie wiedziałam, jak to będzie miało wpływ na odbiór.


Marabou Co-Co to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z wiórkami kokosowymi.

Po otwarciu poczułam intensywną mieszankę kokosa i cukrowej, głęboko mlecznej czekolady o uroczym charakterze. Zupełnie jak jakieś przeznaczone dla dzieci czekoladki z nadzieniem mlecznym... tylko że mleczno-kokosowym!

Tabliczka była tłusta, przy łamaniu niby twarda, ale... sprawiała wrażenie miękko-kruchej. Wiórki niby dobrze wtopione, lecz niektóre się z niej odkruszały (razem z nią).
W ustach rozpływała się z łatwością, gładko i gęsto-kremowo, odpowiednio tłustawo. W miły sposób zachowywała formę, powoli odsłaniając nieprzesadzoną ilość wiórków. Te były różnej wielkości (częściowo przemielone) i dość twardawe za sprawą podprażenia. Bardzo zacnie chrupały, uwalniając soczystość. Nie memłały się ani nie zalegały w ustach.

W smaku od pierwszej chwili po ustach rozeszła się silna słodycz i ogrom mleka. Mleczność popłynęła w maślano-śmietankowym bardzo pełnym i naturalnym kierunku, co wyszło bardzo smakowicie.

Słodycz, od początku zbyt silna, nie próbowała jednak tejże mleczności zagrozić. Wręcz przeciwnie. Wpisała się w taki słodziaśnie-mleczny klimat, jak jakieś zagęszczone (cukrem?), skondensowane mleko. W pewnym momencie na myśl przyszło mi toffi.

Posmak kokosa, początkowo delikatny, wiązał ze sobą mleko i słodycz. Mniej więcej w połowie (kiedy to jeszcze nie zaczęłam rozgryzać wiórków, ale poczułam je na języku) wchodził do gry bardzo wyraźnie. Rozdawał karty. Był to kokos wiórkowy, naturalny, który mleczność przemodelował na śmietankę kokosową, a słodycz uprzyjemnił.
Cukier zadrapał w gardle, ale w ustach to "kokosowa słodycz" działała. Mignęła mi przy niej nawet jakaś sugestia delikatnego kakao.

Gdy bliżej końca zabrałam się za rozgryzanie wiórków obok czekolady (a pojedyncze trochę wcześniej), podkreśliły naturalność mleka, odciągały uwagę od cukru na rzecz, wiadomo, kokosa, ale i czekoladowości. Swoim minimalnym podprażeniem podkreśliły też nutkę toffi (?).
Zostawiona na koniec większa ilość wiórków, tak neutralizowała zasłodzenie, że z ochotą sięgałam po kolejny kawałek. Takie pozostawione wyszły wyjątkowo smacznie naturalnie-wyraziście.

W posmaku pozostał intensywny, naturalny kokos - leciutko podprażony, bo taki "orzechowawy", ale w pewnym stopniu wciąż świeży, przyjemnie podkreślający czekoladowość. Ta wyszła urokliwie przesłodzona, niemal kojarząca się z toffi i czekoladkami dla dzieci (typu Kinder). Niestety nie obeszło się bez poczucia zasłodzenia.

Bardzo, bardzo słodka czekolada z odpowiednią ilością wiórków kokosowych, kojarząca się z kokosowym toffi. Maślana i mocno mleczna, przesiąknięta naturalnym kokosem z wiórkami, które zachowały pełnię smaku była wprawdzie za słodka (a pod koniec posiedzenia z nią cukrowość stała w gardle), ale do tej kompozycji silna słodycz pasowała, nie odstawała. Dzięki kokosowi, Marabou z przesłodzenia wyszła obronną kostką. Nie waliła czystym cukrem (ani żadną sztucznością czy czymś). Strukturze nie mam kompletnie nic do zarzucenia. Kremowa czekolada zgrała się z idealną ilością wiórków o zachwycającej, chrupiąco-świeżej strukturze. Dawno na tak zacne nie trafiłam. Co więcej, całość cudownie utrzymywała formę.
Podobało mi się, że ogólnie wyszła tak naturalnie. Bardzo prosta, w gruncie rzeczy... nudno-smakowita.
Wyszła lepiej niż mleczna Katy - kokosowość Marabou była cudowna, a ona sama nie wydawała się zlepkiem. Marabou może i konkretnie mnie zasłodziła, ale w tym też "coś" było. Po niej i po Katy Białej stwierdzam, że to pewnie duża ilość serwatki tak wpisała słodycz w mleko.
Wszamałam, dzieląc sobie na dwa dni, Mamie dając tylko kostkę - zachwytom nie było końca - dziwiła się, jak smakowita i "słodka, tak inaczej, głęboko" jest sama czekolada ("a nie była ci za słodka?" - pytała z nadzieją, ale mimo twierdzącej odpowiedzi, nie odstąpiłam większej ilości).


ocena: 8/10
kupiłam: zamawiane
cena: 14,90 zł (za 185 g)
kaloryczność: 502 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, kokos 10%, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, masło, produkt z serwatki, lecytyna sojowa, aromat

piątek, 3 maja 2019

Marabou fudge & havssalt mleczna z krówkami i solą morską

Trochę śmiech mnie wziął, jak przyszło mi niedługo po Fazerze Salmiakki i po Studentskiej z solonym karmelem sięgnąć po obiekt dzisiejszej recenzji. Z racji dodatku przy Fazerze przypomniała mi się jedyna jedzona Marabou (zaskakująco dobra), a Studentską widziałam właśnie jako czekoladę z soloną krówką, nie karmelem... Dzisiaj opisywana to z kolei dla mnie trochę nie wiadomo co, ale rewelacyjnie wpasowała się w moje tworzenie degustacyjnych serii. Musiałam bowiem zabrać się za nią niedługo po otrzymaniu ze względu na datę. Normalnie takie ponaglanie przez głupi nadruk na opakowaniu by mnie irytowało, ale że się takie zgranie trafiło, to nawet ciepło o tym jej wepchnięciu się poza kolejkę myślałam.


Marabou fudge & havssalt to mleczna czekolada o zawartości 30 % z krówkami (10%) i solą morską (0,3%), produkowana przez Mondelez.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny zapach przesadzonej słodyczy o krówkowo-toffi-cukrowym wydźwięku, spleciony z maślaną czekoladą i mlekiem w proszku. Po przełamaniu nasilił się krówkowo-maślanokarmelowy zapach, a bezkresną słodycz przecięła odrobinka soli.

Mimo tłustości, połyskująca tabliczka lekko pykała-trzaskała. Wynikało to poniekąd z jej "pełnej" twardości oraz dodatku. Ten był mocno wtopiony i czasami też się łamał, a czasami któraś krówkowa kostka wystawała. Krówki rozmieszczono trochę byle jak (kostka czekolady z kilkoma albo kostka z ilością równą 0) w ilości zadowalającej, nieprzesadzonej.
W ustach czekolada rozpływała się gęsto-kremowo i zalepiająco. Tłustość średnia, tempo rozpływania się też, gładkość... zaburzona przez lekką proszkowość. Ulepkowatość za to niska.
Kawałki dodatku zaskoczyły mnie twardością. Odgryźć kawałek trudno - zęby się po tym zsuwały, ale w ustach... Nie rozpływały się, ale po pewnym czasie (gdy nasiąkły), uginały się pod naciskiem zębów, by następnie rozpaść się na grudki. Przypominały suchą gumkę z proszku. Próbowały lepić się do zębów, ale nikły rozpadając się coraz bardziej. Okropieństwo, jak taka kamienno-gumkowato-gumiasta krówka z mleka w proszku, wyschnięta i mszcząca się na konsumencie.

W smaku sama czekolada była przede wszystkim słodka, ale bardzo, bardzo intensywna. Od pierwszej chwili miałam wrażenie, że jest zrobiona głównie z cukru, do którego jednak docierała kwaskowata sól. Potem dołączyła maślaność i mleko w proszku. Słonawość dziwnie się w to wkradła, podkreślała i pobrzmiewała cały czas. Nie była jednak wyczuwalna jako nagle pojawiający się smak soli sam w sobie. Wydaje mi się, że gdzieś w maślaności i kwaśnej słoności wyłapałam też niemal nieuchwytne kakao.

Cukrowo-maślane tornado doprawione solą szalało, nasilając się z każą chwilą. W pewnym momencie zaczęły do tego docierać toffi-krówkowe skojarzenia, ale w połowie wszystko inne przegrało z cukrową czekoladą.

Kawałki "fudge" wyszły słodko-mdło, bo niczym konkretnym nie smakowały. Nie były nawet zabójczo cukrowe, a po prostu słodkie i takie jak... niewyraziste coś z mleka w proszku? Żadnego posmaku paloności, soli... niczego. Męczone obok czekolady wnosiły słodycz i nijakość, bliżej końca było trochę lepiej, a zostawione na koniec po wybuchowej smakowo czekoladzie wydawały się... żadne. Cukrowo-żadne, albo nawet i nie tak cukrowo.

Po czekoladzie pozostał posmak mlecznej, delikatnej czekolady z wyraźnie wyczuwalną słonawością jako zwieńczenie, podkreślenie smaku. Wydawało się to w pewien sposób rześkie... Lekką maślano-toffiowatość czułam, ale płynęła raczej z czekolady, bo krówki były słodko-żadne.

Całość wyszła do potęgi cukrowo, w której to cukrowej cukrowości "rześka" sól podsyca nuty toffi-cukrowe. Soli nie pożałowano, ale dodano ją dyskretnie, tak, że była integralną częścią czekolady. Wyolbrzymiła tym samym smak czekolady, ale ten smak to głównie słodycz. Muszę jednak przyznać, że w swym przecukrzenia wyszła naprawdę dobrze (acz ja odpadłam po dwóch kostkach), jeśli ktoś ma wysoką tolerancję na słodycz.
Niestety nie mogę powiedzieć tego o dodatku "fudge", bo wyszedł kompletnie nijako, tylko tyle, że słodko. Jego główną funkcją było więc przeszkadzanie z racji okropnej struktury. Mama poddała się i nawet nie zgadywała, co to jest, a tata obstawiał różności od orzechów laskowych po karmel. O ile sama czekolada miała przyjemną konsystencję, tak to coś... Nie i koniec. Kompletnie nie odpowiada mi dodatek "fudge", jednak potrafię sobie wyobrazić, że fudge to właśnie takie coś*... Osobiście liczyłam jednak, że będzie bardziej krówkowo (jak w przypadku Studentskiej). Czekolada - tu potrafię zrozumieć, że może mieć ona swoich wielbicieli, ale nie była dla mnie. Dodatek soli udany, ale krówki do zmiany. Mama z kolei uważa odwrotnie: "ta kwaśność jest dziwna, ta sól tutaj niepotrzebna". To chyba specyfika Marabou z solą, bo w Black Saltlakrits było coś podobnego. Trudno ocenić.

*Fudge to popularny głównie w Wielkiej Brytanii rodzaj twardych cukierków, który powstaje przez zmieszanie cukru, masła i mleka; tłumaczy się jako "krówki", ale z polskimi nie mają wiele wspólnego, bo są twardo-suche.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 11 zł (za 185 g)
kaloryczność: 522 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, białko serwatkowe, glukoza, słodzone mleko skondensowane, olej palmowy, emulgatory (lecytyna sojowa, E471), sól morska, masło, aromat, sól

sobota, 8 października 2016

Marabou Black Saltlakrits mleczna ze słoną lukrecją salmiakki + Maku Laku Original Finnish Black Liquorice batonik lukrecjowy

Zdaję sobie sprawę, że mam specyficzny gust. Smakowało mi parę czekolad, które innym wydawały się obrzydliwe, sadystyczny Zotter Labooko Peru 100 % też bardzo mi przypasował, w kuchni próbuję najdziwniejszych kombinacji, w restauracjach zamawiam dziwaczne ciekawostki (bycze jądra w czekoladzie, sushi z fermentowaną soją), a surrstroming (szwedzki przysmak - kiszony śledź) spróbowałam bez obrzydzenia. Po prostu lubię dziwne rzeczy. Dlatego też zawsze chciałam spróbować solonej lukrecji. Nie znalazłam jej jednak nawet w internecie, poprosiłam więc Tatę mieszkającego w Krakowie, by kupił tę czekoladę w moim imieniu, mimo że po marce Marabou zbyt wiele nie oczekiwałam.
A poniżej jeszcze mały dodatek do recenzji, który dawno temu kupiłam z ciekawości, nie mając pojęcia, co to - batonik? Ale... najpierw czekolada!


Marabou Black Saltlakrits to czekolada mleczna ze słoną lukrecją "salmiakki".

Po rozerwaniu opakowania, które według mnie jest niewygodne i wygląda "tanio", zobaczyłam spód czekolady, spod warstwy której przebijały się dość spore lukrecjowe kawałki.
Nad tabliczką uniósł się słodko-mleczny zapach nie najgorszej, ale przeciętnej czekolady z wątłą nutą... czegoś jakby zakalcowo-sodowo-ziołowego.

Przy łamaniu słychać było lekkie chrupnięcia, a po włożeniu do ust czekolada rozpuszczała się w umiarkowanym tempie na sposób dość maślany. 

Natychmiast rozszedł się mocno słodki, ale mleczny, czekoladowy a nie cukrowy smak z maślano-kakaową nutką; taka dziecinna, ale w sumie niezła czekolada (i stąd powinny brać przykład Milki, Wedle i Wawele - niby czekolada nie w moim typie, bo ja raczej szukam wytrawności, mocnego kakao i mniejszej ilości cukru, ale ta na pewno zadowoli kogoś kto szuka niewykwintnej słodkiej czekolady).

Jej smak nie jest jednak aż tak istotny, bo już po paru sekundach pojawiała się ziołowa nuta i... nagle następuje mocne słone uderzenie. Gdy powoli odsłaniają się podłużne, czarne kawałki lukrecjowych "chrupaczy" (konsystencja karmelków? może delikatniejszych i szybciej rozpuszczających się) słony smak wchodził na poziom niemal zupełnie kwaśny, wręcz dźgający w język. Ciężko to wytłumaczyć, ale momentami było tak słono, że aż kwaśno, co w połączeniu z ziołowym smaczkiem lukrecji, tworzyło bardzo orzeźwiające i zarazem ostre połączenie.
Słoność pojawiała się punktowo, a kiedy czekolada znikała, w ustach pozostawały same dodatki; słabła, ustępując miejsca ziołowej nucie. Wtedy nasilała się słodycz kojarząca mi się ze słodkimi tabletkami.

Pod koniec rozpuszczania się, czarne kawałki były głównie słodko-ziołowe, a słodko-mleczna czekolada jakby przybrała na sile. Na koniec w ustach właśnie ta ziołowa słodycz lukrecji pozostała, z jakąś tam "czekoladowością" w tle. Żadnych paskudnych posmaków.

Przyznam, że mimo że czekolada była przede wszystkim słodko-mleczna, nie odebrałam jej źle. Taka prosta słodycz. Moment, w którym pojawiała się ziołowość i ten ostry słony smak był... cudowny. I nie wierzę, że to piszę przy takiej czekoladzie. Naprawdę, to bardzo mi smakowało, jednak wraz z rozpuszczaniem się (i osłabnięciem słonego smaku), robiło się za słodko. W tych kawałkach mogli dać zdecydowanie więcej ekstraktu, aniżeli cukru czy mąki itp.


ocena: 7/10
kupiłam: Ikea (za pośrednictwem Taty)
cena: 12 zł (ale ona tam kosztuje chyba jakieś 13-14)
kaloryczność: 525 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, serwatka zmodyfikowana, lecytyna sojowa, skrobia ziemniaczana, ekstrakt lukrecji, syrop glukozowy, aromaty, węgiel roślinny, olej palmowy, wosk pszczeli

PS Pragnę zauważyć, że powyższy skład to i czekolada i salmiakki; jeśli chodzi o jakość czekolady, skład mlecznej Marabou bez dodatków wygląda następująco: czekolada: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, masło, lecytyna sojowa, aromat (więc według mnie nie tak źle).

----------

Żeby jakieś konkretniejsze rozeznanie w lukrecjowych słodyczach zrobić, sięgnęłam po dziwaczne, zagadkowe maleństwo, jakie nabyłam dawno temu (z desperacji, bo nie było tego, co chciałam).

Maku Laku Natural Sweet Organic Original Finnish Black Liquorice to "lukrecjowy batonik (anyżkowy) Bio" - cokolwiek to znaczy (spisałam z naklejki z tłumaczeniem).


Po otwarciu opakowania poczułam zapach będący mieszaniną "czegoś konkretnego" podchodzącego pod sos sojowy i lekko chłodnego - anyżowego.
Czarny batonik okazał się miękki, ale bardzo zwarty. "Ukręciłam" kawałek, drugi odcięłam, by zobaczyć jak przekrój będzie kiedy wyglądał... Dziwne to. W końcu dotarło to mnie, że mam do czynienia z... żelką?

Wreszcie ugryzłam. Próbowałam jeść to na różne sposoby - usiłowałam pozwolić temu rozpuszczać się w ustach (straciłam cierpliwość, to najwolniej rozpuszczająca się rzecz, jaką jadłam), pogryzłam (i okropnie poprzyklejało mi się do zębów), ponadgryzałam, pożułam i wniosek jest jeden. Twarda, ale nie nieustępliwa konsystencja przypomina żelkę z chleba - twardego, ale oblepiającego zęby jak pszenny. Okropność.

Co do smaku... Całość była bardzo słodka, ale to taka zamglona, nieoczywista słodycz. Czarny wierzch był minimalnie gorzkawy, wnętrze bardziej mączne i jeszcze słodsze. Gdzieś w tle była nutka kojarząca się z sosem sojowym, czymś ziołowym, ale na pewno nie np. słonym. Taka "niesłodka" słodycz, jak różnego typu mdłe słodziki.
Mocna specyfika lukrecji i anyżu przebijała jednak to wszystko i przynosiła nieco chłodzący efekt. Nie był powalająco silny, ale... miałam dziwne wrażenie, że wgryza mi się w język.

Przez tą mdłą słodycz i głównie konsystencję (nie lubię żelek) nie dałam rady zjeść nawet połowy.
W smaku najbardziej mi tutaj ta ogólna słodycz wymieszana z czymś wytrawniejszym (mąką?) wydała się dość obrzydliwa, ale akurat, dla niektórych nie do wytrzymania, anyżowo-lukrecjowe ochłodzenie minimalnie to ratowało i właśnie dzięki niemu przyznałam aż 2.
No cóż... skład wiele wyjaśnia.


ocena: 2/10
kupiłam: Scrummy
cena: 3,49 zł
kaloryczność: 320 kcal / 100 g; sztuka (28g) - 89,6 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: melasa*, mąka pszenna*, syrop z cukru z buraków*, ekstrakt z lukrecji (2%)*, sól morska, olejek anyżowy*
* - składniki organiczne

PS Wyjazdy, wyjazdy... a jutro dodatkowo jadę na tydzień w góry i prawdopodobnie mogę nie mieć internetu, więc recenzje będą publikować się automatycznie, komentarze z czasem zatwierdzę, a wpisy na Waszych blogach... poczytam już robiąc tradycyjny "rajd" po krakowskich restauracjach i cukierniach, czyli dopiero w weekend pewnie. :P