wtorek, 29 września 2020

Vosges Fromage Blanc and Berries biała malinowa z twarożkiem i jagodami / borówkami amerykańskimi

Kiedy poszukując informacji do tej recenzji odkryłam, że "fromage" znaczy po prostu "ser" po francusku, runęła spora część moich poglądów na pewne smaki i część produktów. Zawsze mi się wydawało, że fromage to "jakiś tam twór a'la nasz twarożek - biały ser ze śmietaną" czy coś w tym stylu. Jako że śmietany nie lubię, serków do smarowania nie jem, nigdy też nie widziałam niczego z moich produktów o tym smaku, uznałam, że to kompletnie nie dla mnie. W sumie najbardziej to mi się z tym kojarzyły Lay'sy Fromage, czyli... (wygooglałam) "śmietanowo-cebulowe"? Nie brzmiało to dobrze. Jednak z tego, co wywnioskowałam, fromage i tak w ogólnie sklepowo-konsumenckim pojęciu to takie właśnie "twarożkowe cuś". W odniesieniu do dzisiaj prezentowanej czekolady  rzeczywiście chodzi o jakby twarożek, biały ser ze śmietaną. Dokładnie o tradycyjny francuski Fromage Blanc od mleczarni artystycznej (wow, że w Stanach mają takie rzeczy) Cowgirl Creamery. Ponoć podaje się go zamiennie z jogurtem w różnych owocowych deserach, dodaje się do serników.
Przez wcześniejsze doświadczenia z serowymi tabliczkami Vosges zupełnie nie wpadłam na to, że... czekolada ta ma udawać sernik! A właśnie to zdradziła właścicielka, Katrina, na opakowaniu.
I tu kolejna ciekawa rzecz. Miała to być moja pierwsza biała Vosges. Mimo że z białymi mi nie po drodze, muszę przyznać, że do wariantu smakowego chyba pasuje. Ja wprawdzie nigdy nie lubiłam owoców leśnych / z działki ze śmietaną i cukrem oraz owocowych serników, kochałam je same, ale wiem, że wielu kojarzy się to z dzieciństwem, a i serniki z owocami cieszą się popularnością.

Vosges Fromage Blanc and Berries 36 % Cacao to biała czekolada malinowa z serem białym Fromage Blanc (jako posypka) z owocami leśnymi: jagodami / borówkami amerykańskimi (w kawałkach oraz sproszkowanymi malinami).

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, uderzyła mnie wysoka słodycz i śmietanka. Zaraz po nich sunęła lekka owocowa rześkość, wpisująca się w słodycz i jednocześnie podsycająca kwasek. Wydało mi się to lekko duszne: za sprawą mleka w proszku i naturalnie-pudrowych owoców. Maliny dominowały. Kiedy wąchałam spód z posypką z kolei... wyraźnie czułam śmietankowy twarożek. Po poprzełamywaniu i w trakcie jedzenia było bardziej soczyście: owocowo i twarożkowo (taka specyficzna "soczystość" nabiału) właśnie.

To, że ser dodano pod postacią posypki, wprawiło mnie w osłupienie. Szok, pierwsza taka Vosges właściwie w każdej kwestii!
Niestety posypka strasznie się osypywała. Wprawdzie było jej dużo, a kawałki na tyle spore, że nie stanowiło to wielkiego problemu, ale wolałabym lepiej wtopione.
Tabliczka w dotyku wydała mi się tłusto-suchawa i proszkowa.
Przy łamaniu lekko pyknęła ujawniając przekrój pełen drobnych kawałeczków owoców: głównie jagód (obstawiam, że maliny sproszkowano).
W ustach rozpływała się bez ociągania, zmieniając się w gęstawy, miękki krem. Jej tłustość wyszła taka... mleczna, nieprzytłaczająca. Oblepiała usta, choć i wodnistość, w zasadzie bardziej soczystość, przejawiała. Nie była idealnie gładka, a lekko proszkowa.
Grudki twarogowej posypki wykazywały pewną tłustość, ale odebrałam je raczej jako pozytywnie suche. Były twardawe w kontekście zwarto-jędrnym, nie kamiennym. Nasiąkając w ustach, gryzione bliżej końca robiły się trochę sprężyste.
Wyłaniające się kawałki owoców były małe, średnie i drobniutkie, przy czym zdarzyło się sporo porządnych, chrupiąco-trzeszczących (gdy zaczęłam gryźć szybciej), ale też zwartych skórko-farfocli, które przyjemnie nasiąknęły. To głównie jagody, malin chyba wcale. Pestek na pewno nie uświadczyłam (na szczęście). Dodatki zostawiałam bliżej końca i wtedy wszystko grało całkiem fajnie.

W smaku przodowała słodycz i mleko. Ta pierwsza, mimo że od początku wysoka, nie wydała mi się przesadzona. Mignęło mi mleko w proszku, po czym popłynęła bezkresna, słodka mleczność.

Słodka, malinowo-jagodowa nuta szybko zaznaczyła swoją obecność jako delikatna mgiełka w tle. Po chwili owoce zawiązały spółkę ze śmietanką. Maliny zaserwowały minimalnie kwaskawy, soczysty posmak, choć i słodyczy (ich i jagód) nie brakowało. Nie zagłuszyły jednak mlecznej bazy.

Ta okazała się... pełna, niemal śmietankowa. Zaraz zmieniła się w śmietankowy, łagodny serniczek / gęsty, śmietankowy deser czy krem. Dużo w tym mleka i jego łagodności, ale odnotowałam też leciutką sugestię twarogu.
Mieszało się to z maślanością, która też całość wygładzała. Nuty sera, które płynęły od posypki, podczepiły się pod to. To był kwaskawy ser biały... serek śmietankowy albo wręcz śmietanowy. Sernikowo-jogurtowy? Oczywiście w zależności od ułożenia kęsa smak śmietanowego sera pojawiał się albo szybciej i wyraźniej (gdy posypką do dołu), albo bliżej końca, również wyraźnie, ale wtedy już zestawiony ze słodkimi jagodami (posypką do góry).

Owoce pobrzmiewające od początku, w pełni roztoczyły swój smak gdy zaczęły wyłaniać się spod czekolady. Maliny uprzyjemniły słodycz, bo zdawała się w dużej mierze od nich pochodzić. Chwilowo jednak wprowadziły pewien zaduch, jakby miały zrobić się pudrowe. Na szczęście jednak nie zdecydowały się na żaden konkretniejszy krok w tym kierunku, a podsycały twarożkowość, po czym wymieszały się z borówkami amerykańskimi. W nich znalazła się zaskakująco wyraźna odrobinka kwasku. Wyszły zachwycająco autentycznie.

Owoce dominowały zwłaszcza, kiedy wzięłam się za ciamkanie dodatków bliżej końca. Jagody zaserwowały mi 101% swojego słodkiego, wyrazistego smaku. Niektóre smakowały bardziej jak kwaskawo-liofilizowane, inne zaskoczyły, bo... czułam się, jakbym trafiła na świeże owoce. Wtedy też także ser zacnie nasiąkł i rozkręcił się smakowo. Dodał kwasek, ale taki... cudownie twarożkowo-sernikowy, nabiałowy. Kojarzył się z jogurtem, a całościowo - z jogurtem z owocami.

Bliżej końca słodycz troszeczkę zadrapała w gardle, ale nie była aż tak mocno odczuwalna w trakcie jedzenia. Końcówka w kwestii owoców należała do jagód.

Posmak z kolei należał do słodziuteńkiej śmietanki, serko-twarożku i owoców leśnych. Te ostatnie wydały mi się rozmyte i wmieszane w... skojarzenie z sernikiem. Ser pozostawiał dość kwaśny motyw jogurtu / śmietany - nienachalny i w tle, ale sprawiający, że nie ma mowy o przesłodzeniu.

Intrygująca czekolada. Zaskoczyła mnie i formą, i wyglądem, i... w sumie smakiem. Nie przepadam za czekoladami białymi owocowymi, tabliczek z posypką też nie kupuję, jednak ta była ciekawa i uważam ją za wartą uwagi. Była smaczna, co najważniejsze. Oprócz tego cudownie rześka, zarówno dzięki owocom, jak i nabiałowi. Ani trochę nie była ciężka, tłusta, a jej lekką pudrowość da się znieść. W dodatku forma dodatku wyszła nieźle (a taka mogła być tragedią!). Żadnych pestek, wszystko rozpuszczało się i nasiąkało jak trzeba.
Z dużą przyjemnością zjadłam ok. 3 kostki, uprzednio już zobaczywszy tabliczkę po otwarciu odłamując dwie Oldze z livingonmyown (uznałam, że musi spróbować, bo ta wyszła fajnie, w momencie gdy jej trafiło się jakieś baronowe paskudztwo jagodowe z Biedry), a około 3 oddając Mamie ("ogryzki", czyli fragmenty, gdzie twarogu było najmniej - nie miała nic przeciwko śladom zębów). Gdybym nie chciała tego dziwa pokazać bliskim, mogłabym zjeść sama, choć ze wszystkich Vosges jest najmniej moja - to raczej ciekawostka niż czekolada. I podobne zdanie miała Mama: "Dziwna ciekawostka, w sumie fajna, ale... wolałabym nadzienie, a tak? Nie mam jej zupełnie nic do zarzucenia, ale... dziwna, taka nie jak czekolada".


ocena: 8/10
kupiłam: vosgeschocolate.com za czyimś pośrednictwem
cena: 8 $ (za 85g)
kaloryczność: 571 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, lecytyna sojowa), ser Fromage Blanc, jagody / borówki amerykańskie, liofilizowane maliny

poniedziałek, 28 września 2020

wafelek Excelsior knusprige Kakao + Keks Schnitte

Recenzja ta pojawia się u mnie z dość dziwnego powodu. Otóż kiedyś Mama przywlokła do domu ze trzy kokosowe wafelki, które to wcisnął jej sprzedawca naszego osiedlowego sklepiku ze wszystkim, twierdząc, że wszyscy o nie dopytują, w mig znikają itd. Swojej sztuki nie wzięłam, Mama zaś była ciekawa, czy Olga z livingonmyown je zna, co ja natychmiast sprawdziłam (zapraszam do jej recenzji). Były to początki tego, jak Mama zaczynała dopytywać, co konkretne blogerki na dany temat sądzą i ten moment z wafelkiem w mojej pamięci zapisał się jako przełomowy. U Olgi rzeczywiście kokosowego znalazłam, z całkiem ładną oceną. Gdy więc ostatnio zaszłam do tego sklepu-dziupli po wodę, zobaczyłam inne smaki, nie mogłam się oprzeć. Musiałam je Oldze kupić! Orzechowy i czekoladowy? Toż to o wiele bardziej jej klimaty niż kokosowy... tak? Mnie w zasadzie do tych wafelków nie ciągnęło, jednak chciałam sprawdzić, co też wysyłam oraz co w nich wszyscy widzą. Chciałam też kolejne wspólne publikowanie recenzji - stąd przypomnienie: koniecznie zerknijcie, co o wafelku sądzi Olga! Sobie kupiłam więc jedynie kakaowo-czekoladowy wariant, bo tylko on wydał mi się w miarę ciekawy - lubię tak dużo czekolady, jak tylko się da.

Excelsior knusprige Kakao + Keks Schnitte to czekoladowo-kakaowe wafelki z kakaowym kremem i kawałkami ciasteczek kakaowych; z tego co się orientuję to sprzedawane w opakowaniach 250g, zawierających 12 sztuk.

Nie lubię hanutowych wafli, zdecydowanie wolę złożone typu knoppersowego / rizerowego, dzisiaj prezentowany jednak przynajmniej pod względem kolorystycznym mi się podobał. Natomiast to, jak wyglądał wyciśnięty i zastygnięty krem... nie zachęcało.

Po otwarciu poczułam się, jakbym wsadziła nos do torby z cukrem. Odnotowałam jednak także kakao, choć bardziej adekwatnie byłoby napisać: "kakałko", bo słodkie i z czymś tłuszczowym, nawet trochę mlecznym w tle. Wafelek wprowadził zapach po prostu wypieczono-wafelkowy.

Wafel wydał mi się konkretny, dość ciężki. Trochę się kruszył, ale wyglądał na świeżą sztukę.
Same grube warstwy waflowe na dotyk były twardawe i konkretne. Chrupały całkiem nieźle, pozostawały zwarte, w czym przejawiał się element stetryczenia. W trakcie jedzenia jednak dały się poznać jako rozpływające się, bo nieco napowietrzone i upuszczające trochę tłuszczu (daleko im więc do suchości).
Średnio pasowało to do mnóstwa kremu. Odznaczał się zwartością i choć na dotyk był sucho-starawo-stwardniały, w ustach był strasznie tłusty. Rozpływał się w sposób śliski, jak bardzo zbite, twarde i lodowate masło. Bardzo gęsty, zatłuszczał usta natychmiast.
Krem hojnie wypełniono raczej małymi kawałkami ciastek.
Kawałki ciastek były twardo-chrupiące, trochę jak chrupki zbożowe, ale i kryształkowe jak cukier.

W smaku same wafle okazały się mało słodkie, nieźle wypieczone i odrobinę cierpko kakaowe. Głównie jednak pszenicznie-delikatne i nijakie.

Krem to dosłownie mieszanka cukru i margaryny. Biały cukier dominował, wyszedł wręcz ciężko-duszno. Margaryna nie odstępowała go ani na krok. Szybko wydało mi się to mdlące i skojarzyło z lukrem. Dopiero po chwili dołączył do tego jeszcze kwasek chemii. Tłuszczowo-margarynowy i... trochę kakaowy. Pojawił się smak czekoladowy - mdły jednak. Tłustość trochę nakierowała to na mlecznoczekoladowy tor, może i z nutką kakao (które podkreśliły ciasteczka), ale mało wyrazisty tak czy inaczej. W to miejsce weszła za to drobna perfumowość.
Niestety, podczas gdy margaryna wraz ze sztucznością panoszyła się w ustach, cukier aż zadrapał w gardle. Tłuszczowy smak wraz z waflami wyszedł po prostu tanio.

Ciastka podbiły goryczkę kakao i zwłaszcza wyłuskane osobno, zaskoczyły mnie gorzkim, trochę oreowatym smakiem. Autentycznie kakaowe, smakowały także gorzką spalenizną. Przełamywały nieco krem, ale i one sprawiały wrażenie cukrowych.
W sumie pasowały do wafelka, ten przy nich zyskał, ponieważ wyszedł bardziej kakaowo.

Całość była margarynowo-cukrowa, sztuczna i aspirująca do czekoladopodobnej pseudo czekolady, ze znośnym, delikatnie zaznaczonym kakaowym wafelkiem. Niestety tego kremu było tak dużo, że dominował w smaku, mimo iż żadnej części nie poskąpiono.

Po wszystkim pozostał niesmak, margaryna mieszająca się z kwaśną sztucznością i tłuszcz na ustach oraz duszno-mdlący biały cukier i drapanie w gardle; tylko trochę zabarwione kakaowo-tłuszczową czekoladą. Kiepski wafel oraz jego posmak próbował ratować tę tragiczną sytuację, ale bezskutecznie. Wszystko to sprawiło, że poczułam potrzebę umycia zębów już po małej części - sama herbata to za mało. W ogóle po raptem gryzie-dwóch nie chciałam mieć tego ani odrobiny więcej w otworze gębowym. Nawet w dłoniach.

Wafel był paskudny. Z łatwością dołączył do grona najgorszych, jakie jadłam (Attack Choco, Teatralny Kopernika).
Liczyłam, że wyjdzie trochę jako druga połówka Eti Dare to Enjoy - tamten to głównie krem, a tu myślałam, że wafle zacnie zagrają...
Narzekałam że Knoppers Black był za mało kakaowy, a za bardzo podobny do klasyka, za mało orzechowy... to dostałam. Wafla, który teoretycznie powinien być gorzko-cierpki od kakao, ciemnej czekolady... A okazał się tragedią. Owszem, goryczkę jakąś w sumie dostarczył (dzięki ciasteczkom i waflom), jednak jeszcze więcej cukru i taniego tłuszczu. Aż w pierwszej chwili pomyślałam, że za nic nie wyślę tego Oldze, bo nie chcę jej zabić, ale potem przypomniałam sobie, że w końcu smakowała jej Hanuta, którą ja uważam za niesmaczną. Podobnie podlinkowany już Attack.
Mamie też nie smakował: "jak te duże, tanie wafle tortowe, słodko-margarynowy... i nawet nie gorzki, ale i tak niedobry".


ocena: 1/10
kupiłam: sklep osiedlowy
cena: 70 groszy (za 21g)
kaloryczność: 518 kcal / 100 g; sztuka 109 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, olej palmowy, kakaowy wafel (mąka pszenna, odtłuszczone kakao w proszku 10%, skrobia pszenna, tłuszcz palmowy, lecytyna sojowa, sól, środek spulchniający: wodorowęglan sodu; naturalny aromat), słodka serwatka w proszku, miazga kakaowa 8,5%, kawałki ciastek kakaowych (mąka pszenna, cukier, olej palmowy, odtłuszczone kakao w proszku 9%, skrobia pszenna, środek spulchniający: wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu, węglan potasu), odtłuszczone mleko w proszku, orzechy laskowe, lecytyna sojowa, sól, aromaty

niedziela, 27 września 2020

(Słodki Przystanek) Beskid Madagaskar Ambanja Superior BIO 80% ciemna z Madagaskaru

Większość nowości Beskidu będących jakby stworzonymi dla mnie (zawartość kakao 70-90%) natychmiast trafiło do mnie w ramach współpracy. Gdy zjadłam Zottera Labooko Madagascar 100 % uznałam, że coś mało setek mam w szufladzie. Ok, nie jest to mój typ czekolad, ale akurat z Madagaskaru mi odpowiadają. Wiedząc, że właśnie taką ma też Beskid, postanowiłam wziąć się za te posiadane i skusić się nawet na ich setki. Z każdą bowiem tabliczką tylko utwierdzałam się w przekonaniu, że to marka lepsza od wielu tych tak na całym świecie wychwalanych (osobiście obecnie chyba wolę Beskid od np. Domori). Po zniknięciu JP Czekolad i po obniżeniu poziomu Manufaktury Czekolady uważam ich na pewno za najlepszą polską markę. Zanim jednak setki... Na myśl o dzisiaj prezentowanej tabliczce aż serce przyspieszało.

Beskid Bean-to-Bar Madagaskar Ambanja Superior BIO Dark 80% to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao z Madagaskaru z regionu Ambanja (północna część).

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam intensywną woń goryczkowato-soczystego grejpfruta, przyozdobionego zaskakująco mocną pikanterią pieprzu i innych przypraw (kopru włoskiego? czegoś ostrawo-rześkiego). Za nią stała też charakterna, choć jedynie trochę zaznaczona ziemistość, w którą to wmieszały się śliwki, jagody i wiśnie.
Z czasem odważyła się i wyłoniła słodycz. Reprezentowała cytrynę w wydaniu "na słodko" (jak jakiś cytrynowy krem np. z wyidealizowanych wafelków, coś lekko pudrowego). Opiewało ją subtelne, palone ciepło karmelu.

Lśniąca i wyglądająca na tłustą, konkretna tabliczka przy łamaniu okazała się twarda. Trzaskała głośno, ale jakby całą sobą krzycząc o tym, jaki to z niej tłuścioch. Ujawniła ziarniście-zwarty, pełny przekrój. Przy robieniu kęsa wyszło na jaw, że trochę trzeszczy.
W ustach okazała się właśnie jedynie gładkawa, chwilami jakby nieidealnie zmielona i pylista. Zbitość i gęstość kojarzyła się z ciężkim, stwardniałym kremem. Zalepiała jednak trochę swymi wodniście-zawiesinowo pylistymi i jednocześnie soczystymi smugami. Dzięki nim nie wyszła nazbyt tłusto, mimo że tłustości jej nie brak. Znikała powoli, ale zupełnie nie stawiając oporu.

Robiąc kęsa poczułam słodycz na stałe splecioną z goryczką, jednoznacznie należącą do pomarańczy. Dominowała, choć obok pojawił się również grejpfrut.

Z pomarańczy wylał się słodki sok, jej skórka zdawała się być lekko karmelizowaną. Pokazał się karmel - szlachetny i nienachalny, wycofany i jedynie podpinający się pod paloną goryczkę. Mignęła mi też jakaś słodko-cierpka wiśnio-śliwka.

A palonej gorzkości nie brakowało, ponieważ już w kolejnych sekundach na to wszystko nadciągnął dym. Dym szary, gęsty i gorzki. Przez moment przysłonił cytrusy, ale grejpfrut jakoś się obronił. Nagle język drapnęły lekko goryczkowato-ostre przyprawy. Pieprz, kardamon? Dym reprezentował palony klimat, w którym to doszukałam się kawy i odrobiny orzechów. Jakby kawy o orzechowych nutach?

Orzechy szybko wprowadziły pewną delikatność, wyrównały kompozycję, duet gorzkości i słodyczy. Wykorzystał to nabiał. Wyszedł bardzo delikatnie, bez kwasku, lecz mimo to kojarzył się z białym serem... czy może właśnie serem lekko podwędzonym... delikatnym jednak i dość tłustym. Mieszał się z orzechami. Pomyślałam o mleku orzechowym czy czymś takim. Kwasek troszeczkę się przebił - właśnie nabiałowy - lepkiego, wilgotnego twarogu.

W drugiej połowie rozpływania się kęsa w kwasku prześlizgnęły się owoce. Kontynuowały słodycz, ale i ku kwaskowi robiły wybiegi. Goryczka, a także już tylko sugestia pieprzności, trzymała je w ryzach. Czułam kolejno mulące, goryczkowate śliwki i wiśnie... potem też jagody... trochę podsuszone, trochę w jakimś bagniście-ziemistym otoczeniu; może podrasowane pieprzem. Gnilne akcenty... zasugerowały swoją obecność, ale nie rozwinęły się, bo szybko w to miejsce wkroczył dym i kawa.

Bliżej końca dzięki nim wróciła goryczka (ale już i kwaskawa soczystość) cytrusów: pomarańczy i grejpfruta. Zrobiło się bardziej słodko, znów trochę karmelowo. Przez paloność, która trwała cały czas, a także przez wzrost słodyczy i delikatność pomyślałam również o wyidealizowanych wafelkach cytrynowych.

Właśnie paloność karmelu i dymu, może też kawy pozostała w posmaku. Ta ostatnia dodała goryczkę, w której obracały się wiśnie i cytrusy (w wydaniu słodko-kwaśnym) oraz cierpki twaróg.

Ta czekolada wyszła zaskakująco mało madagaskarsko... tak zupełnie inaczej (mnóstwo owoców takich jak śliwki, wiśnie, jagody, podrasowanych dymem i ostrymi przyprawami), acz z wątkiem rzeczywiście silnie w jego realiach osadzonym (cytrusy: grejpfrut, pomarańcza, cytryna; twaróg, kawa).
Trochę przypominała Domori Trinitario 70 % Madagascar (też wiśniowo-jagódkową i kawową, bardziej jednak korzenną gdy o przyprawy chodzi), jak również wiśnie i karmel Fruition Chocolate Madagascar Sambirano Dark 74 %.
Bardzo mi smakowała, ponieważ do naprawdę cudnych nut doszedł jeszcze fakt niskiej słodyczy, a wysokiej gorzkości. Prawdę mówiąc, akurat Madagaskar jest jednym z nielicznych regionów, gdzie wolę silną kwaśność - tu jednak tak nie czułam niedosytu. Tylko strukturę wolałabym nieco inną (nie tak tłustą). Jedynie ona stanęła na drodze do pełni zachwytu.


ocena: 9,5/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 18,90 zł (za 50 g; ja dostałam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: tak

Skład: ziarno kakao, nierafinowany cukier trzcinowy

sobota, 26 września 2020

Willie's Cacao 100 % Pistachio & Date ciemna z Peru z daktylami, pistacjami, migdałami i orzechami nerkowca

Jeśli mam być szczera, to nie marzyłam specjalnie o połączeniu moich ulubionych bakalii w jednej tabliczce. Owszem, raz i drugi widziałaby mi się jakaś nadziewana, ale ogólnie daktyle i nerkowce są czymś co wolę zjeść osobno, celebrując to (aczkolwiek na czekolady z nimi zawsze i tak rzucę się jak napalona, mimo że przeważnie czegoś rzeczom z nimi brak). A gdy jeszcze dodać do tego pistacje... Mniam! Migdały są w kolejności dalej, ale je też bardzo lubię. I tak wkomponować je... w setkę... Wróć. No właśnie. W setce? Setka z dodatkami? Trochę mi się to dziwnym tworem wydało, nie umiałam sobie wyobrazić, jak to się miałoby jeść, ale właśnie - zestawienie dodatków uniemożliwiło mi pozostanie obojętną na tę tabliczkę. Mimo że to Willie's  - marka kompletnie mi obojętna, bo nigdy ani niczym nie zachwyciła, ani nie podpadła - fakt jednak, że próbowałam niewiele.

Willie's Cacao 100 % Pistachio & Date to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao z Peru  znad rzeki Maranon z daktylami, migdałami, pistacjami i nerkowcami; sama czekolada to 47 % całości - reszta to dodatki.
Czas konszowania wynosi 21 dni.*

*Zastanawiam się, czy to nie błąd w opisie - może raczej godzin?

Gdy tylko otworzyłam, poczułam kwaskawo ziemisty zapach zrównany z mocno palonymi orzechami. Płynęły naturalnie z czekolady, mieszały się z kwaskiem ziemi, a po chwili także ogromem cytrusów. Do głowy przyszła mi jeszcze śliwka i kwaśno-słodkie suszone owoce. W kwasku ziemi odkryłam podkwaszono-karmelową słodycz daktyli, przywodzącą na myśl kakaowe raw bary, prasowane orzechowo-owocowe "chlebki". Całość wydała mi się w dodatku już w aromacie taka... pyliście-węgielno kawowa. Jak zawilgocony pył, jak... trufle.

Odnotowałam dziwne powiązanie tego efektu z zapachu ze strukturą. Tabliczka była bardzo gruba, ale już w dotyku sprawiała wrażenie delikatnej i lepkiej. Taka, która będzie mięknąć, a jednocześnie nie tłustej. Wyszła pyliście, może trochę sucho.
Przy łamaniu nie trzaskała, za to bardzo się kruszyła. Okazało się, że dodali do niej tyle dobra, że nie sposób było zrobić kęsa, by na nic nie trafić. Dodatki wystąpiły w różnej wielkości: od mikroskopijnych drobinek po ćwiartki. Część daktyli właśnie było drobnicą twardą, która udawała drobinki skarmelizowanego cukru. Większość jednak to ćwiartki i małe kawałko-słupki owoców. Niektóre nerkowce i pistacje były miękkawo-soczyście-tłustymi prawie połówkami, inne umykały jako "posiekane coś".
W ustach rozpływała się początkowo opornie, w tempie umiarkowanym. Okazała się miękko-tłusta, dziwnie zawilgocona i papkowata. Przypominała oleistą taflę zrobioną z pyłku i tłuszczu kakaowego. Była więc gładko-pyłkowa, ściągająco-zalepiająca i dziwnie wysuszająca. Mocno kojarzyła się z obtoczonymi w kakao truflami... Tylko że... była tak wypełniona dodatkami, że baza ta w zasadzie jedynie robiła za ich spoiwo - taka "szyszka", zlepek. Pod koniec sama masa wykazywała wodnistość.
Dodatki okazały się pierwszej świeżości: to, co miało chrupać, chrupało; co miało być soczyste czy miękkawe - też takie było. Suszone daktyle wyszły jędrnie-miękkawo, włókna trochę się ciągnęły, a gryzione owoce zmieniały się w papkę, pasując do konwencji (mam nadzieję, że taka była, a nie że "bo tak wyszło"). Orzechy nerkowca i pistacje dodały sprężystości, a migdały twardej chrupkości.

Od pierwszej chwili poczułam ściągającą kwaśność i mocno palony, gorzki smak orzechowo-ziemisty. Szybko pojawił się dym. Przemknęły przez to migdały, a zaraz za nimi goryczkowato-kwaskawy, pleśniowy motyw. Ziemistość i orzechy uderzyły pełną mocą. Kwaśność wydała mi się cytrynowa i węgielno-smolista, przenikliwa. Zdecydowanie dominowała. To było trochę tak, jakbym wzięła do ust łyżkę najzwyklejszego kakao w proszku.

Gorzkość po chwili się opamiętała, bo dopłynęła do niej maślaność i świeża orzechowość. Wyszło to niczym jakieś naturalne masło orzechowe 100 % zestawione z niemal miodowo-karmelowo słodkim nugatem i... olejem orzechowym? Kwaśność zrobiła się bardziej kawowo-cytrusowa, niż taka ziemista.

Nie musiałam rozgryzać dodatków, by je poczuć. Miałam wrażenie, że tabliczka miejscami przy nich mocno zabarwiła się ich smakiem. Daktyle wprowadziły zaskakująco wyraźną, karmelową słodycz. Tak oto nagle poczułam zupełnie naturalny, ale niewyobrażalnie słodki i wyrazisty smak pistacji. Po chwili trafiłam na nerkowca i byłam w szoku, jak intensywnie smakował. Trafiając na drobinki suszonych daktyli, miałam wrażenie, że to jakieś scukrzone kropelki miodo-karmelu.

Gorzkawość dodatkowo przełamał soczyście-cytrusowy i podkwaszono-owocowy kwasek. Pomyślałam o cytrusach, które jakby... wsiąkły w jakąś masę / chlebek... daktylowo-orzechowy? O tak, słodycz pojawiła się zdecydowanie. W połowie rozpływania się kęsa niemal na przodzie znalazły się suszone daktyle oraz ich karmelowe zapędy. Smoliście-setkowa kwaśność kroczyła zaraz za nimi.

Cała ta słodycz i paloność, orzechy gorzkie i jednocześnie złagodzone dodatkami na zasadzie kontrastu podkreślały się, a smaki płynęły niezwykle czysto. Pistacje wyszły nieziemsko słodko, a orzechy nerkowca dobudowały łagodność i maślaność. Kiedy trafiałam na migdały, wyraźnie je czuć, mimo że były to delikatne, bezskórkowe surowe sztuki. One i pistacje wydały się bardzo "czyste", acz po przemieszaniu z kwaśną bazą czułam się, jakby była tam też sól. Nerkowce trochę zanikały. Wśród dodatków jednak raz i drugi coś skojarzyło mi się z fasolą. Daktyle albo serwowały 150% siebie (duże sztuki), niemal drapiąc w gardle i zasładzając, albo "kropelki karmelu" (w przypadku malutkich).

Dodatki rozgryzane bliżej końca oczywiście dominowały w zależności od tego, na czego kawałek trafiłam.

Po wszystkim pozostał posmak gorzko-kwaśny, ziemi i cytrusów, ale także wyrazistych dodatków: migdałów, daktyli, pistacji i orzechów nerkowca. Czułam lekką kawowość, wysuszenie wywołane kakao oraz wyraźnie wyczuwalną słodycz daktyli o karmelowym charakterze.

Całość wyszła palono-soczyście, sucho-ściągająco, a jednocześnie jak zawilgocona chrupiąca zlepko-papka. Skojarzyła mi się z połączeniem smaku Zottera Labooko Peru 100 % oraz strukturą / formą tabliczek Pana Chocolate z mnóstwem dodatków. Chwilami bloczek ten był odpychający, ale smak... wszystko wynagradzał. Nie dość, że to w dużej mierze dobra, ziemiście-cytrynowa setka, to jeszcze tak wspaniałych dodatków dawno nie jadłam. To, jak je dodali też miało swój urok, bo rozbiło obleśność tabliczki. Było bowiem bardzo kwaśno, bardzo słodko, ale mi brakowało też takiej... czekoladowej szlachetności i wykwintności. Gorzkość wyszła bardzo ulegle w stosunku do mocnej  kwaśności i niewiarygodnie wysokiej słodyczy. Bardzo ta ostatnia mnie zaskoczyła.
Mimo wszystko jednak... wolałabym po prostu dobrą czekoladę z cudownymi dodatkami, nie zaś cudowne dodatki ratujące dziwną bazę.
Pod koniec trochę mnie zmęczyła... obleśna otoczka i dużo, dużo gryzienia / ciamkania - nie jest to mój typ czekolady, a jednocześnie dodatki były za dobre, by wyrzucić (przez to, jak kwaśno-kakaowa na pewno nie dla Mamy).


ocena: 7/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 11,50 zł (za 50 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 519 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, daktyle 28%, migdały, pistacje 7%, orzechy nerkowca

piątek, 25 września 2020

Vosges Pink Salt Caramel ciemna 72 % nadziewana palonym i solonym karmelem

Tę czekoladę planowałam zjeść jeszcze przed serową serią Vosges, ale to, na co miałam ochotę, a na co mniej, daty i inne tabliczki "do porównania" tak mi jakoś wszystko przesunęły, że... właściwie ta się dziwnie wpasowała. Trafiła między serowe Vosges, a rozmaite tabliczki z solonym karmelem. W zasadzie zgranie świetne i... to aż dziwne, bo planowałam, planowałam, w końcu machnęłam ręką i jakoś samo się ułożyło. Trochę się jednak sobie dziwię, że dopiero teraz sięgnęłam po tę czekoladę. Uwielbiam solony karmel, ale jestem w jego kwestii wybredna. Na przestrzeni lat naprawdę trudno było o czekoladę w tym wariancie, która by mnie w pełni usatysfakcjonowała, ale jak tak popatrzyłam... Vosges spełniała wszystkie kryteria. Bałam się jednak, by za bardzo się na nią nie napalić. Byłam bardzo ciekawa, jak wyjdzie w porównaniu do nadziewanej Vosges Black Salt Caramel Bar. To, że to również czekolada nadziewana wyszło dopiero przy degustacji... Przez co myślałam, że się popłaczę. Ziścił się bowiem jeden z najgorszych scenariuszy, czyli degustacja bardzo brudna. Otóż dwie kostki były zmiażdżone, przez co całość lepiła się niemiłosiernie, a zdjęcia robiłam, co sekundę myjąc ręce, i tak przylepiając się do wszystkiego, z latającym i przylepiającym się wokół futrem.

Vosges Pink Salt Caramel to ciemna czekolada o zawartości  72 % kakao z palonym karmelem i różową solą himalajską.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam mocno palony, wielopoziomowy zapach. Należał do kawy, jak również goryczkowatego cukru. Nie było to mocno słodkie, a szlachetne i... kojarzące się z cierpkawym miodem, co podkreśliła sugestia soli. A co z zapachem w trakcie jedzenia? Ach, kawa i karmel w najcudowniejszym wydaniu.

Ciemna tabliczka nie wydała mi się tłusta, a przy łamaniu trzaskała głośno z racji twardości. Przekrój sugerował gładką i gęstą tabliczkę.
Ze zmiażdżonych kostek wypłynęło nadzienie, na szczęście tylko częściowo. Gruba warstwa trzaskającej czekolady skrywała go dużo. Miał strukturę bardzo gęstą i lepiąco-zwartą, mimo że to karmel typu lejącego. Kleił się jednak jak klej, aż niecodziennie.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, ale z łatwością, bardzo przyjemnie. Przeistaczała się w gęsty i zalepiający krem, mięknący z wolna niczym gęsty czekoladowy budyń. Była gładka i odpowiednio tłustawa, więc kiedy rozwalała się i upuszczała nadzienie, wyszło to bardzo harmonijnie.
Karmel okazał się również gęsty, zwarto-lejący - powiedziałabym. Idealnie gładki, sól w nim była dobrze rozpuszczona, co jak najbardziej mi odpowiadało.
Nie odpowiadało mi natomiast, jak bardzo się kleił, ale przymknęłam na to oko.

W smaku od pierwszej chwili poczułam palony klimat, na który złożyła się gorzka kawa i goryczkowaty karmel. Czekolada oczywiście nim przesiąkła, bo była cała nim oblepiona, ale wydaje mi się, że jej słodycz sama w sobie była palono-karmelowa.
Mimo wszystko czuć, że główną nutą czekolady była palona kawa, z nutką wręcz węgielną i lekkim motywem orzechów.

Czekolada cały czas stanowiła główną bohaterkę. Nadzienie, gdy po paru chwilach rozlało się w ustach, wyciskając leniwie, zrównało się z nią jedynie na pewien czas. O głos dopominało się paloną goryczką, po której płaszczyźnie wplatała się słodycz. Niczym błyskawica, uderzyła bez kompromisu. Wydawała się goryczkowata niczym np. miód gryczany i podobnie do niego zadrapała w gardle. Mimo mocy, nie odebrałam jej jako przesadzonej czy cukrowej. Palony, szlachetny wydźwięk nie pozwolił na to.

W drugiej połowie rozpływania się kęsa karmel zajął należne miejsce w szeregu, za kawowo-węgielną czekoladą. Wciąż jedna intensywny, mocno palony karmel w tle wykazał śmietankową nutkę, którą to też trochę mieszał się z czekoladą i jej kawowo-orzechowym akcentem. Była jednak bardzo wycofana. Wyczuwalna jako baza nadzienia, ale nie kojarzyła się np. ze śmietankowymi cukierkami.
Samą karmelowość podkreśliła bowiem sól. Słonawość w tabliczce okazała się wyraźna, ale na pewno nie pierwszoplanowa. Podsyciła smak, uwypukliła paloność i wplotła soczystość.

Karmel wyszedł więc słodki, ale i przełamany solą. W czekoladzie zaś sól podkreśliła kakaowo-kawową cierpkość, zwłaszcza bliżej końca.

Po zjedzeniu pozostał posmak palonego karmelu, palono-kawowej czekolady, co miało razem trochę gryczanomiodowy, taki wręcz słodowy wydźwięk. Czułam leciutką słonawość.

Całość wyszła bardzo gorzko, choć statecznie i niesiekierowo w tym. Słodycz wydała mi się szokująco niska - pewnie z racji paloności.

Okazała się równie pyszna co Vosges Black Salt Caramel Bar, choć w smaku ewidentnie nieco inna - dzisiaj prezentowana miała bardziej miodowy klimat.


ocena: 10/10
kupiłam: vosgeschocolate.com za czyimś pośrednictwem
cena: 8 $
kaloryczność: 464 kcal / 100 g
czy znów kupię: chciałabym

Skład: ciemna czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy), karmel (śmietanka, syrop kukurydziany, cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, wodorowęglan sodu), syrop z cukru skarmelizowanego (cukier trzcinowy, woda), różowa sól himalajska

czwartek, 24 września 2020

deser Auchan Profiteroles Bigne Farciti

Kiedyś częściej zdarzało mi się jadać desery i słodkie serki / jogurty. Obecnie u mnie nabiał to jedynie te czyste opcje, nie na słodko, a desery prawie w ogóle nie wchodzą w grę. Ciasta z kremem i ptysie zawsze wręcz mnie odpychały, a te lodówkowe postrzegałam jako jakieś "dziwa nie wiadomo skąd". Mama jednak swego czasu sporo ich jadła, głównie tiramisu. Ona ogólnie lubi wszelkie ciasta i twory z kremami, w tym jakieś ptysie. Raz zobaczyła w Auchanie coś, czego wcześniej nie jadła, bo bała się ciemnoczekoladowego sosu, ale tym razem "przemówiło do niej". Rozumiem jej konsumenckie zachowanie, ale... kompletnie nie rozumiem swojego. Dlaczego uznałam, że takie coś jest warte uwagi? Chyba tylko dlatego, że nigdy normalnie (gdyby nie blog?) nawet nie pomyślałabym, by czegoś takiego spróbować (włoskie desery w ogóle mnie odpychają). To było tak nie moje, że... aż ciekawe, skoro znalazło się w lodówce. Już pisząc wstęp DOKŁADNIE się wczytałam (w internecie, co to). Otóż to nie "jakieś coś - ptysie" (ot, jakieś "ciasto z kremem" jak myślałam), a bignè, czyli włoskie kulki z ciasta smażonego z kremem wewnątrz (odpowiednik polskich pączków? czyli czegoś czego wręcz nienawidzę). Dowiedziałam się też, czym jest ptyś - ciastem parzonym (tu coś kojarzyłam, ale nie wiedziałam, o co chodzi) z kremem bezowym lub bitą śmietanką (kolejne niecierpiane twory). Gdy już wiedziałam, czym są profiteroles, a czym nie są... Prawdę mówiąc, byłam przerażona. Raz: nie wiedziałam, co gorsze, a dwa... Bałam się, że wyjdzie to w ogóle jakieś... Pączkowe coś nadziewane bezowo-bito śmietankowym czymś? Utwierdziłam się w przekonaniu, że lepiej od razu palnąć sobie kulkę w łeb, niż na te kulki się porywać, ale... Czy człowiek zawsze musi działać racjonalnie? Oto czekało mnie zjedzenie deseru, który jest definicją tego, czego w jedzeniu nienawidzę. Nie wiem, czy to jakaś dziwna odmiana przekory czy po prostu głupota. Czułam, że chcę to spróbować.


Deser Auchan Profiteroles Bignè Farciti Ricoperti di salsa al cioccolato to "ptysie (bignè) nadziewane kremem mlecznym polane sosem czekoladowym" z alkoholem, marki własnej Auchan, wyprodukowane we Włoszech i sprzedawane po dwie sztuki (2x90g); do trzymania w lodówce.

Przed jedzeniem wyjęłam to z lodówki, by doszło do temperatury pokojowej.

Gdy tylko zerwałam wieczko, poczułam intensywny zapach alkoholowego, ciemnoczekoladowego sosu. Był prosty, słodko-wytrawny i całkiem w porządku, acz z nutą chemii.

Deser pod względem struktury wydawał się w porządku, mimo że trzem pyzom z odbytami daleko do zachęcającego wyglądu. Czekoladowy sos odznaczał się gęstością zastygającej czekolady, kulki były duże i lekkie.
Niestety już na dotyk ptysie okazały się okropnie tłuste. Zaraz wyszło na jaw, że lekkie przez to, że w połowie puste. Nadmuchane, a jednak z twardszą skórką. Było to tłuste... tłuszcz dziwnie wyciekał z tego w ustach. Oleiście-suche, kapciowate twory skojarzyły mi się z pączkowymi 7Daysami. Bardzo miękkimi i mokro-tłustymi, z których tłuszcz tylko szukał ujścia.
Krem wewnątrz był ślisko-gładki i też tłusty. Cechowała go gęstawość, ale i pewna oleistość, może śmietankowość. Gdy wgryzłam się lekko w kulkę, tłuszcz dosłownie się z tego wycisnął, jakby chciał... trysnąć.
Krem czekoladowy był bardziej tłusto-gęsty. Czuć, że rozwodniony, a jakoś zagęszczony. Odróżniał się silną, pyliście trzeszczącą proszkowoscią. Oba kojarzyły się z budyniem, ale w negatywnym sensie.

Czekoladowy sos uderzył sztucznym motywem i wysoką słodyczą, do której po chwili dołączyła wodnistość i cierpkawa czekolado-polewa. Gorzkości ciemnej czekolady nie uświadczyłam. Licha mlecznawość i sztuczność zaraz też się pojawiły, a od nich blisko było już do alkoholu. Zaznaczył swoją obecność, ale raczej podkreślając wytrawność i słodycz, trochę chemię. Nie był zbyt mocno wyczuwalny.

Ciasto kulek wydało mi się tłuszczowo-żadne. Nijakie i zanadto przypalone. W sumie smażeniem nie waliło, ale było... Dziwnie tłuszczowe, po prostu. I jajeczne. Jak nijako jajecznie-kartonowy 7Days (nie pamiętam jego smaku, ale to tak, jakby do jego kartonowego smaku dodać jajka?).

Biały krem z kolei był najpierw mdło-słodki, potem nadciągał na to lekki alkohol. Może i tłuszczowo-śmietankowy, nie cukrowy wprost, ale słodko-odrzucający i znów... Trochę dziwnie jajeczny i... Po prostu sztuczny. Alkoholowy? Albo to ta sztuczność tak gryzła? Wpisało się to w moje wyobrażenie o koglu-moglu i deserze zabaglione (nie jadłam nigdy), tylko że mdłym (te rzeczy wyobrażam sobie jako wyrazistsze).

Całościowo to twór sztucznie-nijaki, mdły... Słodki, ale zupełnie bez wyrazu, słodki nijako. Nawet nie aż tak cukrowo-cukrowy, bardziej jakby... rozwodniony smakowo, tak po całości. Jakość leży i kwiczy. Tłustość... to chyba jego główna cecha. Smakująca tłuszczem tłuszczowa kulka z tłuszczowym nadzieniem w tłuszczowym sosie, zostawiająca posmak tłuszczu i tłuszcz na ustach. Mniam?

Często porzucam niesmaczne czekolady po kostce-dwóch. Jest to jednak "nie-dałam-rady-nie-chcę-więcej" czyt.: wolę zjeść coś smaczniejszego, a to oddać Mamie, która potencjalnie się ucieszy. Rozgrzebawszy jedną jedną kulkę tego czegoś, przy każdej łyżeczce, każdym kęsie na różne sposoby, cofało mnie. Nie przesadzam, nie potrafię sobie przypomnieć, bym wrzuciła na bloga coś paskudniejszego. Na szybko spróbowałam coś znaleźć, ale... nie wiem. To jakby połączenie batona Muller Mullermilch Snack smak Czekolada i nowej wersji Deluxe Mousse D'Amour Mus mleczny o smaku amarettini, ale... Tego nie da się jeść.
Mama wprawdzie swój zjadła, mój dokończyła i przeżyła, jednak jej również to nie smakowało. Stwierdziła, że najpodlejszy był czekoladowy sos, krem biały za mdły (ale miło zaskoczył ją alkohol), zaś ciastu nie miała tak wiele do zarzucenia. Przy pierwszej kulce nie ogarnęła, że są nadziewane, myślała, że to takie "mokre ciasto" i uznała je za ciekawe.


ocena: 1/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,99 zł (za 180g: 2x90g)
kaloryczność: 268kcal / 100 g; 1 deser - 241 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: woda, syrop glukozowy, pełne mleko, odtłuszczone mleko w proszku, ptysie (jaja, woda, mąka pszenna, olej, słonecznikowy, substancja spulchniająca: węglany amonu; sól), jaja 6,2%, olej słonecznikowy, śmietanka, czekolada w proszku 3,7% (cukier, kakao 1,4%), cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, alkohol 1,2%, ciemna czekolada 0,7% (miazga kakaowa, cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, ziarna wanilii); substancja zagęszczająca: karagen; błonnik roślinny, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych; naturalny aromat

środa, 23 września 2020

Georgia Ramon Shattenmilch / Shadow Milk 75 % Dark Milk Dominican Republic ciemna mleczna 75 % bez cukru

Mleczne czekolady na starcie przegrywają u mnie z ciemnymi, jednak dawno, dawno temu to ciemne mleczne były moimi ulubionymi. Gdy odkryłam, że istnieją czekolady łączące i mleko, i dużo kakao, czułam się jakbym znalazła jakąś... odpowiedź na wszelkie tajemnice wszechświata? Powiedzmy. I tak też z czasem trafiłam na obłędną Zotter Labooko Milk Chocolate "dark style" 70 % czy Labooko 80% / 20% Milk Chocolate Super Dark. Na mleczną o zbliżonej zawartości (właściwie śmiesznie wyśrodkowanej między podlinkowanymi) aż zacierałam ręce. Może to ona miała przerwać złą passę? Bo ostatnio tabliczki Georgii Ramon miały problem ze zdobyciem pełnej, zasłużonej 10/10.

Georgia Ramon Shattenmilch / Shadow Milk 75 % Dark Milk Dominican Republic without added sugar to czekolada ciemna mleczna o zawartości 75 % kakao trinitario z Republiki Dominikany bez dodatku cukru.

Gdy tylko otworzyłam papierek, poczułam zapach gorzkich orzechów oraz mleka i sera. O ile ten pierwszy odpowiadał za paloną nutę, z którą wiązały się ziołowo-zbożowe tony, tak ser i mleko... W pierwszej chwili pomyślałam o bardzo łagodnym, słodkawym serze żółtym, jakimś gęstym tłustym... ale zaskoczył na tor bardziej serkowo-śmietankowy. Gdy w tle zamajaczyły owoce, pomyślałam o serniku. Owoce zaś w pierwszej chwili wyszły pudrowo (tu pomyślałam o jakiś czerwono-leśnym miksie), potem rozkręciła się ich rześkość. To były ewidentnie winogrona.
W trakcie jedzenia, gdy tak wąchałam tabliczkę, przyszedł mi do głowy kwaskawy sernik ze zbożowym, nieźle wypieczonym jasnym spodem i rodzynkami.

W dotyku tabliczka wydała mi się sucho-tłusta i zbita.
Wyglądała i zachowywała się przy łamaniu jak ciemna, wydając pyknięcio-trzaski.
W ustach rozpływała się powoli w bardzo gęsty sposób, średnio chętnie, ale przyjemnie. Pozostawała zwarta, acz upuszczała trochę lepkiej mleczno-maślanej tłustości i szorstkiej proszkowości. Pojawiało się poczucie wysuszenia, ale miała też momenty lżejsze, bardziej rześkie. Trochę jak... tłustawo-suchawy ser. Wszystko to było cudownie wyrównane.

W smaku jako pierwsza pokazała się kwaśno-słodziutka śmietanko-śmietana. Kwaśność śmietany i naturalnie mleczna słodziuteńkość serka śmietankowego / sernika mknęły w wyścigu tak, że aż ich obraz rozmazywał się ze sobą... Były nierozłączne.

Mleko, oprócz naturalnej słodkawości, roztoczyło w końcu pewną łagodność, w czym było też trochę tłuszczowości maślanej... i jakby orzechowej? Orzechowość po paru chwilach zaczęła narastać. Pojawiła się palona nuta i goryczka. Przy każdym kolejnym kęsie (przy pierwszym niespecjalnie) wyłapywałam tu nieśmiałą, słodko-kwaskawą śliwkę - nie jestem pewna, ale chyba podsuszoną.

Gorzkość zaczęła się rozwijać, zaczynając od orzechów, a potem poprzez zbożowo-siankowe motywy przeszła w zioła. Apteczno-ziołowe nuty podkradły też odrobinkę kwasku i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zajęły istotną pozycję. Nie były jednak napastliwe, raz czy drugi wydały mi się lekko "papierowe" (?), nawet odrobinę słodkawe. I wymieszane z delikatną orzechowością.

Mleko nie wystraszyło się; odważnie zaczęło robić wybiegi do smakowej tłustości. Z zaskoczeniem odnotowałam sól i poczułam łagodnie-mleczny, ale niezaprzeczalnie żółty ser. Obstawiałabym jakiś półtłusto-suchawy, niby kruchy, ale w ustach dość sprężysty... Oczami wyobraźni go widziałam!

Z kolejną falą kwaśności nadeszło orzeźwienie i słodycz. Trochę "wodniście soczysta", początkowo trochę rozmyta, nabierała mocy. Oto nagle poczułam się, jakbym rozgryzała różowe, słodkawo-nijakie winogrona. Zaskoczyły mnie, jak jednoznaczne były. W pewnej chwili niemal dominowały, a zaraz...

Lekki kwasek zamienił je w rodzynki. Przy śmietance i kwasku nabiału gładko weszły w... twarożek lub nawet sernik. Ten był jednak mało słodki, w dodatku na jakimś goryczkowato zbożowym spodzie (kiedyś jadłam spód amarantusowy w ciastku "Snickers" z Odette i tak mi się to skojarzyło - goryczkowato-słonawy i dość dziwny). Znów orzechy trochę się wychyliły. Jakby to tak odrobinkę skropić miodem... Palona nutka na końcówce postawiła kropkę nad "i". Leciutka cierpkość zasugerowała nawet jakieś wytrawne wino o ziołowych nutach.

Po wszystkim w ustach pozostał posmak kwaskawego nabiału, w dużej mierze jednak naturalnie słodkiego, oraz nabiału tłustego, słonawego... no, sera trochę po prostu, a także palony motyw orzechowo-ziołowy. Soczystych winogron też nie brakowało, a ja doszukałam się również echa śliwko-wina.

Ser z winogronami, rodzynkami i orzechami? W ziołowo-palonym otoczeniu w dodatku? A między tym wszystkim jakieś migawki sernika i wina? Świetna czekolada! To tak, jakby raczyć się deską serów z dodatkami i podejrzeć, że w kuchni szykuje się coś jeszcze. To jednak nie nadeszło z pełną mocą, ale nie o to chodzi. Tabliczka bowiem cały czas intrygowała i trzymała w podniecającej niepewności.
Była bardzo niecodzienna, a przy tym po prostu smaczna... To w zasadzie moja definicja smacznej mlecznej czekolady. Pierwszy, drugi kęs... Z każdym kolejnym odkrywałam, że... zakochuję się w niej, aż mogłam to orzec z całą pewnością. Uważam, że czekolada potrzebuje trochę cukru... Właśnie trafiłam na wyjątek! Chociaż no, laktoza to też cukier.

Winogrona i orzechy czułam wyraźnie także w GR Dominican Republic 72 % Sweetened with Date Sugar. Tamta jednak za sprawą słodyczy ogólnej wydała mi się przyprawiona, ta ziołowa. Daktylowa moc wiadomo, bardzo zmieniła charakter kakao.

Też kwaśna i naturalnie słodkawa była Zotter Labooko Milk Chocolate "dark style" 70 % - to jednak duet cytrusów i kawy, w momencie gdy GR to kwaśny nabiał i gorzkość orzechów, ziół. Zotter był o wiele bardziej owocowy, a jego smak podkreślony dodatkiem wanilii i soli.
Zotter Labooko 80% / 20% Milk Chocolate Super Dark to z kolei tak jak GR kwaśno-cierpki nabiał, orzechy, ale też i skojarzenia z kozimi czekoladami. Naturalna słodycz została podkreślona tylko wanilią.
GR to dla odmiany kompozycja bardzo czysta, a dzięki temu bogata w smak kakao i mleka. To aż dziwne i zaskakujące (nawet dla mnie), jakie nuty to może dać.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27,99 zł (za 50 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, pełne mleko w proszku 25%, tłuszcz kakaowy

wtorek, 22 września 2020

Zotter Coffee Toffee 2019/20 kawowa mleczna z kremem karmelowym / toffi i nugatem migdałowym

Mam manię recenzowania tego co jem, jednak ta recenzja miała nie zostać napisana. Do czekolady chciałam po prostu wrócić, tak żeby sobie sprawdzić, czy coś tak słodkiego i kawowego dalej będzie mnie zachwycać. Niestety, wystarczył pierwszy kęs, bym poczuła, że "coś jest nie tak". Otóż Coffee Toffee w życiu zjadłam dwie tabliczki i to, co pamiętałam, różniło się od tego, co czułam. Szybko sprawdziłam skład i... okazało się, że on także się różni. Nie porobiłam więc ładnych zdjęć (było już za ciemno), ale trudno. Zresztą, wygląd ani trochę się nie zmienił. Zastanawiałam się, czy to czekolada tak się zmieniła, czy bardziej moje nastawienie do niej / odbiór. I to nawet nie w sposób jakiś szczególny, ale... cóż, dziwny, toteż zapraszam do lektury. Patrząc na skład... nie dziwne, bo się różni. Trochę, ale jednak.


Zotter Coffee Toffee to kawowa czekolada mleczna z kremem karmelowym / toffi (35%) i nugatem migdałowym (25%); wersja wprowadzona na przełomie 2019/20 (różni się np. tym, że zawiera kardamon).

Po otwarciu także tym razem poczułam słodycz, wyraźną kawę oraz splot migdałów i śmietanki, nutkę palono-maślanego toffi. Rola tego ostatniego wzmocniła się po podzieleniu. Ono, jak i migdały wydały mi się słonawe i podsmażone.

Struktura w zasadzie zmianom nie uległa... nie licząc, że w tabliczce trafiłam na jakieś 4-5 drobinek soli.
To wciąż kremowa czekolada kryjąca dwie warstwy.
Spod grubej warstwy kremowo-tłustawej, gęstej czekolady wyciskało się bardzo plastyczne, tłusto-miękkie i ciągnące, wręcz gumiaste i jakby odrobinkę scukrzone nadzienie. Rozpuszczało się najwolniej, zostawało jako miękka gamołka na koniec, czyli gdy zniknęła już czekolada i bardziej zgrany z nią gładki nugat. Ten jednak był od niej tłustszy w kontekście śmietankowo-rzadszym.

W smaku przyjemnie kawowo-gorzkawa, a jednocześnie bardzo słodka i wyraźnie mleczna czekolada szybko ujawniała nadzienia.

Mocniej uderzało karmelowe / toffi, podkręcając słodycz i roztaczając w ustach smak maślano-palono-podsmażonego toffi. Lekka nuta smażenia, podkreślona solą, pobrzmiewała wyraźnie, przeszkadzając mi. To było czyste toffi (nie karmel!), w którym coś mi nie grało. Wydało mi się właśnie bardziej słonawe od poprzedniej wersji. Mimo to, słodycz szybko zaznaczała swoją obecność także w gardle. Była na granicy przesady.

Do maślaności i słonawości górnego nadzienia podczepiały się migdały. Własnie też jakby podsmażone i podkreślone solą, były wyraźnie wyczuwalne, mimo że nugat cechowała wysoka śmietankowość i maślaność. Tę część odebrałam jako wyraźnie świeżo-surowo migdałową, a przy tym zaskakująco (jak na nugat) mało słodką. Naturalność migdałów podkreśliła leciutka goryczka przypraw (cynamonu i kardamonu?). Z tymi świetnie łączyła się kawa i łagodna czekoladowość.
We wszystkim jednak kryło się coś jeszcze, co jakoś mi przeszkadzało, ale nawet nie potrafię sprecyzować.

Po zjedzeniu pozostał posmak palono-słonawego toffi i łagodnych migdałów w toni śmietankowo-mlecznej. Czułam również odrobinkę kawy i nutę podsmażenia. Mimo tego wszystkiego, słodycz aż drapała w gardle.

Ta wersja wydaje mi się bardziej migdałowa, bardziej słonawa... Smaczna, przemyślana i spójna, a jednocześnie... teraz jej słodycz mi przeszkadzała, doszukałam się smażonego posmaku... i coś niepasującego  mi tam pobrzmiewało... nie zapamiętałam ich z poprzednich degustacji (sprzed zmiany składu), więc nie wiem... Od 2016 moja tolerancja na słodycz spadła, a że jest to wariant smakowy właśnie już z zasady bardzo słodki, wciąż uważam, że tabliczka jest dobra, choć tak subiektywnie... Już mnie nie chwyta. Co więcej, końcówkę dałam Mamie. Mimo że wydaje się, iż to wszystko, co w słodyczach uwielbia, ona również miała wrażenie, że czuć coś dziwnego. Jak to ujęła: "nie umiem tego nazwać, taki obcy posmak".
I w zasadzie nawet nie mam jej nic konkretnego do zarzucenia, ale... no właśnie.


ocena: 8/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 563 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, masło, migdały, śmietanka, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, syrop ryżowy, słodka serwatka w proszku, mleko, odtłuszczone mleko w proszku, pełny cukier trzcinowy, mielone ziarna kawy, lecytyna sojowa, sól, koncentrat soku cytrynowego, sproszkowana kawa, sproszkowana wanilia, kardamon, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), cynamon

niedziela, 20 września 2020

Duffy's Guatemala Sweet River 80 % ciemna z Gwatemali

Duffy's jest jedną z marek, które uwielbiam do tego stopnia, że wbrew rozsądkowi zamawiam czekolady z ich strony, mimo że koszta przesyłek zabijają. Gdy jednak widzę limitowane tabliczki, po prostu nie umiem się powstrzymać. I tak właśnie było z tą. Wprawdzie ostatnimi czasy ogółem tolerancja na słodycz mi spadła, ale nazwa "Sweet River" brzmiała cudownie (i miałam świadomość, że nie odnosi się do smaku). W ogóle jednak Gwatemala od Duffy's dobrze mi się kojarzyła - Guatemala Rio Dulce 70 % była pyszna. Wygooglowałam i... okazało się, że Rio Dulce znaczy właśnie "Sweet River". To nazwa rzeki, nad którą leżą farmy Xoco. Właśnie stamtąd pochodzi kakao criollo uzyskane do wyrobu obu tych tabliczek. Bardzo mnie to ucieszyło, bo po prostu kocham Duffy's i żałuję, że trzymają się raczej przedziału 60-70 % kakao. Gdy tylko pomyślałam o podlinkowanej w wersji ze zwiększonym kakao... aż ślinka leciała płynęła rzeką. Trochę tylko żałowałam, że sztywne i milusie w dotyku, z dokładnym opisem wewnątrz, opakowanie zmienili na zwykły papier.

Duffy's Guatemala Sweet River 80 % to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao criollo z Gwatemali z okolic rzeki Dulce, z farm Xoco.

Gdy tylko rozchyliłam złotko, poczułam ciepły klimat rozgrzanych słońcem drzew i ziemi oraz prażonych migdałów. Wyszły trochę goryczkowato, co podsyciła nuta cierpkich porzeczek i wina. W tle, zwłaszcza już w trakcie degustacji, doszukałam się przy nich śmietankowo-maślanych, ale nie ciężkich, a wręcz kwiatowo delikatnych sugestii.

Bardzo ciemna, raczej matowa tabliczka wydała mi się idealnie gładka w dotyku.
Łamanie pozwoliło mi poznać jej chrupką, ale silną twardość. W akompaniamencie głośnych, jakby trochę pustych trzasków, zobaczyłam ziarnisty przekrój.
W ustach czekolada rozpływała się jednak bardziej aksamitnie-zamszowo. Bardzo powoli zmieniała się w gęsty, trochę budynio-rozlazły i lepki krem. Nie skąpiła tłustości, ale ta nie przeszkadzała, ze względu na odrobinę tłustej soczystości (jak orzechów) i pylisty efekt. Ten ostatni przybierał na znaczeniu bardziej bliżej końca - wtedy to wydawało się, że czekolada zacznie trzeszczeć (ale tego nie sprawdziłam, bo nie gryzę).

Już w chwili odgryzania kawałka po ustach rozszedł się gorzko-goryczkowaty smak ziemi. Z wierzchu rozgrzana słońcem, w większości była to czarna, podszyta kwaskiem ziemia. Kwasek z pleśniowo-podfermentowanych tonów wypuścił po chwili trochę soczystszą falę. Tliła się tam "soczyście-tłusta" nutka migdałów i orzechów.

Nadeszły owoce pod kierownictwem czarnej porzeczki, ale też ogólnie "porzeczkowato-jagódkowate leśne", może jakaś miękka dojrzała wiśnia. Cierpka i... taninowa. Kompozycję nasączyła odrobinka wina, łagodząc ją.

Oto w owocach odnalazła się słodycz. Najpierw mdława, jakby badała grunt. Wystraszyłam się, że pójdzie w słodzikowo-wodnistym kierunku, ale... po leciutkiej wodnistości poczułam brzoskwinie, blade i niewyraźne, ale nabierające słodyczy. Pomyślałam o brzoskwiniach w syropie - o jego słodyczy. W pewnym momencie ta wydała mi się lekko cukierkowa, a zaraz potem karmelowo-miodowa.

Promienie słońca ogrzewające poszczególne nuty, drzewa i ziemistość, podkreśliły karmel. Nie był jednak tak czysto karmelowy; to bardziej karmelizowano-palony miód. Z racji, że kompozycja łagodniała, trafiłam na maślane motywy. Maślane albo raczej... maślano-nugatowe? Jak słodzony ciemnym miodem nugat z wyrazistych migdałów, w którym nie brak naturalnej gorzkawości i słodyczy. Przytoczył też lekko śmietankowy akcent, mieszający się z owocami.

Śmietanka i owoce pobrzmiewały więc kwaskiem, ale i od słodyczy się nie odwróciły. Połączenie to wyszło wręcz kwiatowo, choć na pewno głównie czarnoporzeczkowo. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrósł lekki kwasek czerwonych porzeczek (może też jakiś cytrusów?). Po chwili jednak owoce osłabły, a rześkość pozostała.

Druga połowa należała do ogromu migdałów. Dominowały prażone, mieszające się z innymi orzechami, ale czułam też naturalnie goryczkowate ze skórkami, surowo-słodkawe, acz jakby czymś podkreślone. Bliżej końca robiło się ostrzej. Najpierw obstawiłam podpleśniałą ziemistość, ale wspomnienie miodu i wina zasugerowało jakieś przyprawy: pieprz, kardamon? Rozgrzewające, choć w nienachalnej ilości.

Po wszystkim pozostał posmak rozgrzanych drzew i ziemi, prażonych migdałów w wydaniu wręcz nugatowym, ale mało słodkim. Wszystko to opływała lekka cierpkość wina, miodu i miksu porzeczek.

Ta tabliczka była bardzo ciepła. Migdały, drzewa i ziemia... w cudowny sposób ogrzewane, a na koniec podkreślone ciepłymi przyprawami. Oprócz gorzkości, nie brakowało jej żywej kwasko-cierpkości, choć nie było to silne. Zdecydowanie jednak istotniejsze niż niska słodycz.
Cierpko-kwaśne owoce były niczym takie jedzone na słodko ze śmietanką na jakimś pikniku na polance w lesie. Tak to widzę.

Wiele z niej (brzoskwinie w syropie, czarne porzeczki, migdały i drzewa, całe to prażenio-karmelizowanie, miód, przyprawy) czułam też w 70 % - tamtą jednak zalewał miód (przy którym pojawiło się sporo fig), tę zaś... wino i soczyste, cierpkawe owoce.

Obie smakowały mi tak samo, a to, po którą bym sięgnęła uzależniałabym raczej od tego, na co w danym dniu miałabym ochotę. Niestety jednak... jak widać wytrawność jest limitowana.


ocena: 10/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: £6.95 (za 60 g)
kaloryczność: 608 kcal / 100 g
czy znów kupię: chciałabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy