czwartek, 30 czerwca 2022

(Cachet) Moser Roth Bio Organic Chocolat Noir Pineapple & Coconut ciemna 57 % z kokosem i ananasem

Aż brakuje słów, by wyrazić, jak latem 2021 cieszyłam się z powrotu do normalnego trybu studiowania. Zdalnie to była jakaś pomyłka - czułam, jakby uciekło mi tyle semestrów... . Tym większe było rozczarowanie, gdy nadeszła jesień. Normalnie miało być tylko 20% zajęć. Parę czekolad już niezbyt w moim typie przeznaczyłam właśnie na uczelnię czy to po prostu na dni bardziej napchane zajęciami. Pierwszą taką miała być kolejna z organicznej linii Moser Roth (Noir Apricot & Hazelnuts już za mną), której bym nie kupiła po tym, jak zniechęciłam się do marek Aldiego, ale... producentem był Kim's Chocolate, czyli ci od Cachet. Jadłam już Cachet Bio Organic 57 % Pineapple & Coconut i byłam ciekawa, czy, skoro obecnie wszystkie czekolady w Aldim są gorsze jakościowo, to i Kim's się w to wpisało, czy trzyma poziom.

Moser Roth Privat Chocolatiers Bio Organic Chocolat Noir Pineapple & Coconut to ciemna czekolada o zawartości 57 % kakao z kokosem i suszonym ananasem, produkowana dla Aldiego przez Kim's Chocolates (Cachet).

Po otwarciu poczułam intensywny splot, który otwierała mocno palona nuta wpierw średnio jednoznaczna i ziemia. Pierwsza po chwili zaprezentowała palone drewno i kawę, splątane dymem, w którym to szybko do głosu dochodziły dodatki i zrównywały się z bazą. Kokos wydał mi się wszechobecny i poniekąd naturalnie orzechowy, też palony, co przypieczętowała aż zwęglono-drewniana nuta, a poniekąd likierowo-aromatowy. Poprzez ten aspekt łączył się z nim ananas o wydźwięku alkoholowej, soczystej pina colady. Wydał mi się niemal ciężkawy i niewątpliwie słodki. Ogólnie, mimo gorzkości, nie brak słodyczy. Jej charakter wyszedł likierowo, a całość wydała mi się nieco zbyt napastliwa, gdy o zapach chodzi, acz wciąż jeszcze całkiem smakowita.

Niby suchawa w dotyku tabliczka i tak sugerowała lekką tłustawość czy raczej ulepkowość. Była twarda i średnio głośno trzaskająca przy łamaniu. Wyszła nieco krucho, co uwarunkowały dodatki. Dodano ich dużo; bardzo, bardzo je podrobiono, co średnio mi się podobało. Trzymały się czekolady porządnie, nie odskakiwały. Chyba nadały pewnej kruchości. Ewidentnie dominował kokos jako wiórki, posiekane kawałki oraz posiekane wiórki. Ananas to trochę farfoclowa drobnica w skąpej ilości.
W ustach rozpływała się powoli, gładko i tłusto. Ochoczo miękła. Okazała się kremowa i nieco ulepkowa, przy czym tłustość wydawała mi się nieco przesadzona. Chwilami suchawa i oporna z racji tego, jak wiele malutkich dodatków w niej zatopiono. Odsłaniały się po pewnym czasie, ja zaś gryzłam je dopiero, gdy czekolada już zniknęła (jak zawsze). Choć przełożyły się na wrażenie zlepka-ulepka, zaskoczyły względną przystępnością.
Kokos początkowo chrupał, nie memłał się. Wyszedł sucho podprażony, a dopiero gryziony trzeszczał i rzęził. To samo robił nasiąkający z czasem ananas. Upodobnił się pod koniec strukturą do wiórków, bo okazał się włóknistą, suszoną, a nasiąkniętą i nieco twardawą, drobnicą. Poskąpiono go, a to, co było, nie zachwycało. Drobinki, które w ogólnym chrzęście można by przegapić.

W smaku pierwsza uderzyła słodycz, za sprawą której wszedł soczysty ananas. Mignął cukier, acz prędko wkroczył także kokos, odwracając uwagę i rozwijając słodycz na wiele aspektów. Pomyślałam o likierowych aromatach, bo to i one chyba były (aromaty, nie likier).

Słodycz rozeszła się, przy czym wydała mi się bardziej wyważona. Poszła w kierunku palonym. Palony cukier... no, karmel, zmieszał się z lekką gorzkością.

Gorzkawość nie zwlekała z pojawieniem się. W zasadzie była subtelna, ale wyraźna. Miała palony charakter i oddawała czarną kawę. Tylko co zaparzoną, ciepłą. Biło od niej właśnie ciepło i łączyło się z likierami / syropami. Słodycz zmieszała się z nią. A jednak i trochę ziemi się doszukałam. Podsycał ją, nadając soczyście zawilgoconego efektu, ananas. Wręcz wgryzający się i w słodycz, i w gorzkość - właśnie jako soczystość.

Palona, gorzkawa kawa rozpływała się odważnie, dominując. Wsparł ją goryczkowaty, palony dym. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa palony aspekt gorzkości okazał się zaskakująco mocny, po czym ogólna gorzkość niestety zaczęła słabnąć. Kawa zmieniła się w łagodniusią kawusię rozpuszczalną z delikatną pianką... Może kawę orzechową? Orzechowo-karmelową? Oba wątki miały wpisaną w siebie maślaność. Przy orzechowym aspekcie dym dobudował aż węgielną nutę. 

Słodycz za to nie odpuszczała i choć była w dużej mierze karmelowa, likierowo-pinacoladowa, to i tak męczyła. Nagle bowiem zorientowałam się, że spod orzechowo-palonej, kokosowej toni wypływa także słodki ananas o wydźwięku soczystego alkoholu. Wszystko to się ze sobą wiązało. Nuty płynęły zarówno z czekolady, jak i nasilały się przy dodatkach.

Śmietankowo-maślany, rozbijający charakter ciemnej czekolady, wątek rósł wraz z wyłanianiem się dodatków. Pomyślałam o kokosowym drinku ze śmietanką (?), pina coladzie. Kokos mieszał się z orzechami i choć w dużej mierze pochodził z aromatu, wyszedł smakowicie. Bił też od wiórków. Ten był już naturalniejszy.

Gdy czekolada znikała, zagrała raczej maślano-słodkim, palono karmelowym i aż lekko grzejącym w gardle smakiem, robiąc miejsce dodatkom. Pobrzmiewała jednak również lekka cierpkawość kakao.

Gdy gryzłam dodatki, czułam głównie prażone, "orzechowawe" wiórki kokosa, podkreślone aromatem kokosowym. Raz po raz pojawiał się słodko-kwaskawy ananas. Był naturalny, ale mało wyrazisty. Soczysty, ale i suchawy... na pewno podkreślony nienachalnym aromatem.

Po zjedzeniu został maślano-kawowy posmak ciemnej i bardzo słodkiej czekolady oraz mocny splot kokosa i ananasa. Na koniec ich sztuczność już nieco przeszkadzała.
Ja jednak po małej ilości zostawiłam, a resztę wzięłam na uczelnię po kilku dniach - wówczas ewidentnie trochę zwietrzała i to wyszło jej na dobre.

Całość była smaczna, ale wydaje mi się odrobinkę gorsza od Cachet Bio Organic 57 % Pineapple & Coconut. Odebrałam ją jako nieco bardziej naaromatyzowaną, ale w zasadzie bardzo zbliżoną. Choć obecnie mnie jej słodycz przeszkadzała, nie wydała mi się mocniejsza od tej wspomnianej. Może... w odbiorze? Bo może dzisiejsza była nieco tłustsza? To ogólnie wciąż bardzo dobra tabliczka tego typu, szkoda tylko że z niedociągnięciami (np. wolałabym więcej kawałków ananasa, niższą słodycz i tłustość, a wyższą zawartość kakao).


ocena: 8/10
kupiłam: Aldi
cena: 8,99 zł
kaloryczność: 553 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, wiórki kokosowe 5%, kawałki suszonego ananasa 1%, lecytyna sojowa, naturalny aromat ananasowy, naturalny aromat kokosowe, naturalne aromat

środa, 29 czerwca 2022

Vivani 71 % Cacao Fine Dark Noir Fondente / Feine Bitter ciemna z Republiki Dominikany

Po zmianach Vivani interesowały mnie tylko ich czyste czekolady (tylko albo aż, bo przed zmianami marka była mi obojętna). Obecnie w tej kwestii nic się nie zmieniło, a jednak postanowiłam sobie przerwać ciąg tych o wyższej zawartości. Wprawdzie coraz gorzej znoszę słodycz 70%, coraz częściej mnie coś w niej irytuje zwłaszcza, gdy czekolada jest słodzona białym cukrem, ale akurat w przypadku Vivani tego nie musiałam się bać. A śmieszna zawartość 71% podsunęła mi pomysł, po jaką czekoladę ze zbiorów sięgnę na dniach, hah. Ten łaskawie dodany 1% miał mi, jak rozumiem, wynagrodzić ubytek w posiadanej Domori o zawartości 68%. Oczywiście tu się trochę śmieję, ale to szczegół. Trochę zasmuciło mnie, że wewnątrz opakowania zamiast tak lubianych informacji o kakao, znalazłam tekst o tym, jak to nie używają plastiku w swoich opakowaniach i dbają o środowisko. To dobrze, ale... miałam nadzieję, że przy tym wszystkim sam smak czekolady nie zjechał na dalszy plan.

Vivani Fine Dark Noir Fondente / Feine Bitter 71 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 71 % kakao z Republiki Dominikany.

Po otwarciu poczułam intensywny woń drzew, prażonych orzechów laskowych i kawy, przekładających się na gorzkość oraz zapach wysoce słodkiego karmelu. Za nim znalazła się mieszanka melasy i słodziku, jakby specyficznego, słodkiego chłodku, związanego z kolei z rześkością. W tej sporo było soczystości śliwek, raczej suszonych. Może w towarzystwie rodzynek? We wszystkim tym było coś, przez co pomyślałam o kakaowych lodach na śmietance - ale na pewno nie o śmietance samej w sobie.

Twarda tabliczka podczas łamania głośno trzaskała czy nawet strzelała. Wydawała się bardzo zwarta, jakby ta twardość nie wynikała tylko z grubości.
Jednak w ustach twardość szybko zanikała. Czekolada z ochotą miękła, rozpływając się w umiarkowanie wolnym tempie. Pokrywała podniebienie maziście-tłustymi smugami. Okazała się gładko, aż śliskawo kremowa z rozkręcającym się drobnym, wodnistym elementem.

W ustach od pierwszej sekundy czułam wirujący splot słodyczy i gorzkości. Do głowy przyszedł mi przypalony do gorzkości cukier. Trudno powiedzieć, co pojawia się pierwsze, co dominuje, acz po chwili karmel wyszedł nieco na przód.

Słodycz zaczynała od wysokiego poziomu. Błysnęła, po czym nieco się wycofała, cały czas pobrzmiewając jako palone, karmelowe echo.
Pojawiła się ukryta w czekoladowości i kakao soczystość z zapowiedzią kwasku (który w zasadzie nie nadszedł), co było trochę jak... śliwka (albo rodzynka?) w czekoladzie - kwaskawy owoc ukryty pod gorzkawą otoczką. Może nawet kuszący obietnicą procentów?

Gorzkość ruszyła jako czarna kawa. Podkreśliła ją odrobina dymu, przynoszącego prażone orzechy laskowe. Orzechy wydały mi się zaskakująco jednoznaczne i wyraziste. Jako że naturalnie słodkawe, trochę osłabiające gorzkość.

To wykorzystała słodycz i tym razem rozbłysła na dłużej. Karmel uderzył z pełną mocą, acz chwilowo wydał się mało palony, że aż cukrowość poczułam. Dała radę zadrapać w gardle, jeszcze trochę wzrosła do poziomu przesady, ale mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa jej wydźwięk uległ zmianie.

Karmel ustąpił trochę miejsca melasie, ta zaś wyzwoliła jego mocniej palony charakter. Słodycz wzbogaciła się o specyficzną goryczkę. Mignęło skojarzenie z nieprzesłodzonymi karmelowymi i kakaowymi lodami na śmietance. Takimi z sosami (kakaowym i/lub karmelowym), o chyba nieco alkoholowym wydźwięku.

Przez chwilę plątał się tam lekki chłodek, jakby aluzja do słodziku, ale zmieniło się to raczej w rześkość, soczystość...? Z karmelu dochodziła do tego słodycz bardzo wysoka, stąd pomyślałam o śliwkowych pierniczkach w czekoladzie. Zaplątała się przy nich cieplejsza nutka. Może cynamon?

Z czasem śliwki same w sobie nieco się rozruszały i odezwały jako słodko-kwaskawe, soczyste, mimo że w większości suszone (choć chyba i jakaś świeżo-surowa się wkręciła). Wsparły je rodzynki - aż cukrowo słodkie i... w czekoladzie? (Chyba nigdy takich nie jadłam.) Niestety drapania w gardle nie powstrzymała.

Poprzez nią, na końcówce wróciła kawa i orzechy. Czarna, acz delikatna kawa dominowała, trochę tonując słodycz, następnie zaś prędko odpuściła i ona, pozostawiając orzechy. Te zakończyły występ złagodzeniem.

Po zjedzeniu został właśnie delikatny posmak orzechów laskowych i pewna śmietankowość - jakby pochodzenia lodowego - myślę o wariancie kakaowym i karmelowym. Czułam nutkę cierpkiego kakao, znów śliwkowy kwasek (może śliwek w czekoladzie?), ale i wysoką, aż cukrowo-paloną słodycz.

Całość smakowała mi, mimo że wyszła za słodko. Chwilami aż zwyczajnie cukrowo, ale słodycz trzymała się raczej karmelu i melasy. Odrobinka owoców wyszła specyficznie - śliwki m.in. jako element pierników oraz rodzynki w czekoladzie; podobnie niecodzienne było skojarzenie z lodami. Przyjemna gorzkość płynąca z nich, kawy i orzechy także na plus.
Jej melasowo-cukrowoowocowe przesłodzenie jakoś wpisuje się w lepiej pamiętane tabliczki z Dominikany.

Vivani 85% wydała mi się o wiele bardziej biszkoptowa, maślano-ciastowa i mimo że też kawowa, palona, to wcale nie tak bardzo bardziej gorzka. Ona była jednak soczystsza, bogatsza w owoce (rodzynki, brzoskwinie, żółte, wiśnie) i kwaskawa. Słodycz bardziej wpisała się w realia biszkoptowo-owocowe, w dzisiaj opisywanej zaś była taka... klarowniejsza, karmelowa, co mi trochę chwilami przeszkadzało.
Niby czuć podobieństwo regionu, acz także różnice wynikające z zawartości. Tylko, że nie wiem, czy zgadłabym, że to to samo kakao, bo o ile jeszcze np. cynamonową nutę 85% można by jakoś odlegle związać z piernikami dzisiejszej, to... dzisiejsza miała w sobie coś nawet chłodnego (słodzikowo-lodowego), co przełożyło się na zupełnie inny wydźwięk (cynamon i wypieki jawią się jako cieplejsze). 
Powiedziałabym, że chwilami gorzkawość 71% wydawała się zaskakująco wysoka przez intensywną słodycz i tyle. Są na podobnym poziomie, każda w swoim przedziale.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 10,69 zł
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: jakbym bardzo tanio znalazła stacjonarnie to może i mogłabym?

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Cacaosuyo 80 % Cuzco - Peru ciemna

Nie wiedziałam, co mogę napisać we wstępie tej recenzji. Z pomocą przyszedł mi opis czekolady, w którym mój wzrok padł na nazwę miasta Quillabamba. To skojarzyło mi się z jednym z poziomów z gry Tomb Raider 1, którą kocham. Przemierzało się w nim teren dawnego miasta Inków, zaginionego Vilcabamba. A potem skojarzenia jak zwykle same sobie poleciały, nie umiałam (i nie chciałam) ich hamować. Kolor opakowania skojarzył mi się z koszulką bohaterki tej gry, Lary. I cóż... zrobiło się sentymentalnie. Może to i nic dziwnego, bo lubię sobie właśnie do peruwiańskich tabliczek wracać. To w końcu czekolada z peruwiańskiego kakao była moją pierwszą maksymalnie ciemną (myślę o Zotterze Labooko Peru 100% (recenzja z 2015)).
W Tomb Raiderze chodzi o odkrywanie artefaktów, tajemnic. Otwarcie kartonika kilka ujawniło, bo ze środka dowiedziałam się, że nazwa "Cacaosuyo" jest na cześć Four Suyos, czyli dystrybutorów najlepszego kakao w Peru. Do tego trochę wyjaśnień co do symboli z opakowania, bo to nie przypadkowy wzorek. Hanah Pacha to kondor odpowiadający za duchowość, święty ptak Inków. Oznaczał łączność między światem bogów, a realnym.
Kay Pacha, puma związana z siłą, według Inków reprezentowała z kolei połączenie świata bóstw ze światem umarłych.
Uku Pacha, czyli węża również uważali za świętego i sądzili, że łączy świat umarłych ze światem realnym (naszym ludzkim).

Cacaosuyo 80 % Cuzco - Peru Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao z Peru, z departamentu Cuzco, z okolic miast Cuzso i Quillabamba.

Po otwarciu uderzył zapach kwaśnych cytrusów, głównie cytryn, podsyconych rześką limonką, które to goniła słodycz. Chrupiące jabłka i maliny wygłaskały owocową mieszaninę, wpadając w... sok malinowo-marchwiowy? Gęsty i słodki, aż przecierowy. Owoców zbierało się coraz więcej, słodyczy drastycznie też. Pomyślałam o bananach i jasnych, żółtych wypiekach o wysokiej słodyczy. Mimo że kwaśność w tle wzbogaciła się o jogurtowo-kefirowe nuty, na pierwszym planie cytrusy ułożyły się w biszkoptowe, wysokie ciasta oraz drożdżówki... może niekoniecznie cytrusowe. Wewnątrz  drożdżówek rządziły się raczej owoce czerwone, może jabłka także. Na wszystkich tych tworach musiała piętrzyć się kruszonka maślano-orzechowa, podkreślająca lekko pieczoną nutę.

Tabliczka wydała mi się masywna i nieco kremowa już dotyku. Podczas łamania potwierdziła masywność, do której dodała twardość. Dźwięk wydawała taki, że byłam niemal pewna, iż okaże się zbito-kremowa i tłusta, pełna także w ustach.
Miałam rację. Rozpływała się w tempie umiarkowanym i przez większość czasu idealnie gładko. Zbity, zwarty i do pewnego stopnia twardy, a jakby dopiero chcący zmięknąć kawałek przypominał chłodne masło. Opływał tłustymi falami, które bliżej końca rozrzedzała soczystość. Na jaw wychodziła lekka proszkowość / pudrowość, a czekolada soczyście znikała bez echa, jak woda. Lekko jednak ściągający efekt zostawiła.

Od pierwszej chwili w ustach grzmiała słodycz ogromu owoców. Słodki, gęsty sok marchwiowo-malinowy rozlał się, dbając o soczystość, ale i zapraszając jeszcze więcej słodyczy... innej.

Poczułam pudrowość. Najpierw przypisałam ją malinom. W głowie zaczęły mi się kumulować jakieś pudrowo-słodkie, różowo-czerwonawe kremy, maliny jako słodki składnik czegoś. Mignął syrop rozrobiony z wodą do picia, ale nie był to zupełnie / tylko syrop malinowy. Owoce te na pewno wystąpiły z czymś, ale może raczej  w soku... może banan-marchew z maliną?

I tu pojawiło się echo kwasku. O malinowy zawalczyły jabłka. Myśli zaczęły kierować się ku bardziej kwaskawym. Bananowa nuta nagle zrobiła się niedojrzała i mało bananowa. Do kompozycji przeniknęła przez nią lekka cierpkość. Poczułam nieco cięższy, charakterniejszy kwasek wiśni.

Słodycz jednak i tak rosła. Obok owocowej czułam trochę irytującą, pudrowo-cukrową.

Analogicznie do niej rozchodził się (ale nie za bardzo rósł) motyw neutralniejszy. Wymknął się z marchwi, zdecydował się na trochę orzechów.  Niby zapowiedziały odrobineczkę gorzkawości, ale nie nadeszła. Te zaczęły podsuwać więcej maślaności. Początkowo była to maślaność łagodnych orzechów, naturalna, potem bardziej zwyczajnie maślana. Za nią zaś... skryte coś duszno-pikantniejszego, dziwnego. Drożdże? Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, gdy słodycz doszła do ryzykownego poziomu, pojawiać się zaczęły słodkie wypieki.

Wymienione już owoce przywołały do siebie więcej owoców o wydźwięku ogrodowym i polankowym. Jabłko podsycone kwaskawym rabarbarem, wciąż maliny... Z nutką cytrynki, zabiegającą o kwasek. Pomyślałam o zielonkawych, niedojrzałych poziomkach, które potem uciekały. Niejednoznaczne wiśnie przewijały się w tle.

Wypieki jednak porządnie przyciągały uwagę. Wyobraziłam sobie wysokie biszkopty poprzekładane śmietankowymi kremami i biszkoptowe babki cytrusowe. Musiały być polane lukrem... może też cytrynowym? Trochę posypane goryczkowato-kwaskawymi skórkami cytrusów. O pieczone nuty dopominały się delikatne orzechy. Coś tam i z nich więc czułam. Maślaność, kruszonkowość, a w końcu charakterniejsze, drożdżowe nuty. Najpierw dziwnie neutralne... chwilami wyłamujące się ze słodyczy, ale w dużej mierze też słodkie.

Pomyślałam o drożdżówce z malinami, ogólnie czerwonymi owocami oraz o... sowicie nadzianej gęstą, kleistą i słodką masą jabłkowo-rabarbarową? Kwaśność i słodycz były nierozerwalne, przy czym obie jakby podkręcone. Do kwasku ciągle dokładały się cytrusy, a słodycz była... toporna i pudrowo-lukrowa. Chwilami nawet leciusio karmelowa (karmelowo goryczkowata?), ale odstająca.

Z czasem kwaśności pomogła śmietanka. Śmietankowe kremy z biszkoptowych tworów, jakaś śmietankowa nuta z ciast... z czasem puściła oczko do śmietankowego jogurtu. Może nawet nieco śmietanowego? Maślaność rosła, a ja pomyślałam o tartach czy ciastach typu lemon bar, a więc masie cytrynowej, ale tu... wzbogaconej o limonkę? Jej specyficzny słodkawy kwasek raz po raz się wychylał. Cierpkawość znalazła upust w tych nutach. Z czasem wydało się jasne, że musiał to być twór, który opiera się też na maśle i śmietanie; na pewno na kruchym spodzie... Ale może też trochę drożdżowym? 

Drożdże (już bardziej "czysto drożdżowe") na koniec zagrały pewną pikanterią, do której dołożyła się pieczona nuta, a ja pomyślałam o suszonych, szeleszczących i ostrawych ziołach... które jednak nie odcięły się od... soczystości czy już raczej rześkości. Cytrusowe akcenty ziół - może biała szałwia - orzeźwiały. Goryczka, cierpkawość znów coś próbowały ugrać.

A jednak w posmaku, oprócz charakterniejszych ziół, pieczoności, została też maślaność i jogurtowa śmietanowość wraz z ogromem owoców w cukrowo-pudrowych realiach. Maliny, czerwone jabłka, a także cytryna, cytrusy i kwaskawy nabiał straciły część impetu soczystego przez słodycz "docukrzoną" wszelkich wymienianych słodkości. Mimo to, to właśnie cierpkość cytrusowych skórek i lekki kwasek (bardziej ziołowy?) utrzymywały się najdłużej, aż zaskakująco długo.

Całość była w porządku, jednak bardzo brakowało mi gorzkości. Kwasek to nie siekiera, ale był wszechobecny i przyjemnie soczysty. Niestety spotkał się z wysoką i nieco irytującą słodyczą, więc nie rozwinął charakteru, jakiego można by oczekiwać od zawartości kakao. Prawie przesłodzone wypieki to nie to, czego szukam w takiej tabliczce. Co ciekawsze nuty niestety trochę za bardzo tonęły w gorszej reszcie. A jednak neutralniejszo-drożdżowe, marchwiowe czy w końcu ziołowe były nie do przegapienia i zdobyły moje uznanie i tak.

Nuty drożdżówek i ogrodowych owoców, jogurtu czułam również w wersji 70%. Mimo że dzisiaj opisywana była wyraźnie kwaśniejsza, obie nie były gorzkie a pudrowo-delikatniusio słodkie, czym irytowały. 70% miała nuty drzew, które 80% zmieniła w duet orzechów i masła, a czerwone owoce (maliny, poziomki, wiśnie, grejpfruty) 70tki, dzisiaj przedstawiana ograniczyła. Zdziwiło mnie, że miały zupełnie inne struktury. 
Marchwiowa nuta i śmietankowy aspekt przypomniał mi Original Beans Femmes de Virunga 55 %, tylko że podlinkowana tym wątkom zafundowała o wiele ciekawsze towarzystwo.
Długo wahałam się, czy wystawić jej 7,5, czy 8, ale niech ma, mimo że wiele 70-75% potrafi wyjść bardziej charakternie. 


ocena: 8/10
cena: 42 zł (za 70 g - cena półkowa)
kaloryczność: 640 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy

niedziela, 26 czerwca 2022

krem MixIt Mixitella Peanut Butter Dark Chocolate Uganda

Przy kremie MixIt Mixitella Brownie tknęło mnie: przecież tego typu kremy wychodzą podobnie do dziwnie mało lodowych lodów Syrenka, które pokochałam, a które niestety zniknęły z rynku. Zrobione z miazgi orzechowej, nie tyle topiące się, co ocieplające, były właśnie jak takie wymyślne, łączone pasty-smarowidła. Brownie miało jedną rażącą wadę: kryształki cukru. Wynikało to z dodatku cukru kokosowego (kupując byłam pewna, że będzie normalnie rozpuszczony). Nie wiem, czy miał podkręcać klimat zakalcowego brownie czy co... Mnie przeszkadzał. A jednak zachwycona niską słodyczą (w odniesieniu do np. lodów), zapragnęłam wariantu bez kryształków. Co prawda jedynie podobnego, ale co tam. Niestety czekała mnie niezbyt miła niespodzianka w postaci wytrąconych kulek starego tłuszczu na wierzchu, ale powywalałam je, a reszta kremu na szczęście nimi nie przesiąkła. Jako że to kwestia przechowywania i tego, że sklep w którym go kupiłam wysłał mi z krótką datą, tej kwestii nie biorę pod uwagę recenzując, bo to nie wina producenta i jakości (a wiadomo, że z naturalnymi kremami trzeba się dobrze obchodzić; mnie w dodatku, gdy wcześniej się z nimi kontaktowałam, pomyliły się miesiące - no comment).

MixIt Mixitella Peanut Butter Dark Chocolate Uganda to "krem z orzeszków ziemnych z ciemną czekoladą" (czekoladowe masło orzechowe z czekoladą o zawartości 80 % kakao z Ugandy).

Mój krem, jak wspomniałam, trafił do mnie w nienajlepszym stanie, bo z wydzielonymi kulkami i kuleczkami tłuszczu, ale powybierałam je z grubsza, a potem - po konsultacji z producentem, podążając za jego wytycznymi - słoik lekko ogrzałam, by się potencjalna reszta rozpuściła i przemieszała do gładszej konsystencji. Potem na długo zostawiłam w temperaturze pokojowej, by na pewno nie jeść lejącego kremu. Choć w pierwszej chwili źle to wyglądało, po tym wszystkim produkt wydał mi się normalny. Na zdjęciach głównie wersja sprzed tego całego procesu, bo nie wiedziałam, co z tego wyjdzie, a i wolałam mieć je porobione jak zawsze, po otwarciu, a potem już nie bawić się z telefonem za wiele (by nie wytłuścić, haha). Pojedynczych kulek, na jakie i tak trafiłam już na przestrzeni całego słoika nie mam zamiaru oceniać, bo to nie wina producenta.

Odkręciwszy, trafiłam na wyrazisty, lekko duszny zapach fistaszków o minimalnie prażonym, za to na pewno gorzkawym charakterze oraz gorzkiej od wysokiej zawartości kakao, czekolady. Ta wprowadziła subtelną, palono-karmelową słodycz. Z czasem jakby zachęciła do siebie orzechy, które zaczęły układać się w kakaowo-orzechowy motyw czegoś czekoladowego. W głowie błysnęła myśl: "zdrowy Snickers" jakikolwiek miałby to być twór (ciasto? baton?).

Na wierzchu wydzieliło się trochę oleju, pod którym w dodatku trafiłam na grudki tłuszczu. Pozbyłam się jednego i drugiego; oleju nie było bardzo dużo (tak około łychy?). Resztę wymieszałam niedokładnie, byle jak; mniej więcej do połowy słoika. Lubię sprawdzać różną konsystencję, więc tu liczyłam, że na dnie będzie bardzo gęsta.
Ogólnie krem okazał się gęsty, tylko troszeczkę ruchomy. Zwięzły, zwarty, ewidentnie zagęszczony od czekolady niczym topiona lub dopiero zastygająca. Wydawał się pełny, esencjonalny. Jego tłustość należała do orzechów, jednak ogólnie nie wydawała się wysoka z racji lekko pylistego echa kakao. Czułam minimalny efekt "miazgowy" (tak nazywam wyczuwalne zmielone orzeszki, ale tu na pewno nie drobinki, więc minimalny).
W ustach krem rozpływał się, jak na taki twór, bardzo powoli i gęsto. On dosłownie jeszcze na gęstości przybierał, zalepiając usta zupełnie i aż przytykając. To połączenie zalepiającego masła orzechowego i bardzo lepkiej czekolady. Okazał się zaskakująco gładki (jedynie leciusieńko "miazgowy") oraz lekko mulisty. (Kuleczek tłuszczu nie było na szczęście tak wiele.) Trochę gumiasty, trochę ciągnący... Do przytykania dokładał się też pyłek kakao pojawiający się na sam koniec i zostawiający wrażenie podsuszenia.
Tak jak myślałam, na samym dnie słoika smarowidło rzeczywiście było gęstsze i suchsze. Specjalnie takie zostawiłam, bo myślałam, że będzie bardziej w moim typie (zbyt wysoka tłustość kremów czasem mi przeszkadza), ale nie. Suchsze przytykało i wysuszało jeszcze bardziej, a i w smaku nie było tak cudnie czekoladowe, ale mniejsza o to. Lepiej, jak się zaleca, wymieszać - potwierdzam. Ogólnie bowiem, wcale nie wydaje się zbyt tłuste - to wrażenie w ogóle jakoś ucieka.

W smaku po ustach jako pierwsza rozeszła się fistaszkowa delikatność orzeszków podprażonych minimalnie. Uraczyły mnie swoją naturalną, leciutką słodyczą, dobrze wyczuwalną w czystych pastach orzechowych (100% z orzechów).

Nagle poczułam się, jakby płynęła bezpośrednio, prosto z czekolady. Jakbym jadła ciemną czekoladę o intensywnie fistaszkowej, masłoorzechowej nucie.

Pojawiła się gorzkość kakao, nakręcana lekko goryczkowatymi arachidami. Pomyślałam o mieszance orzeszków w skórkach i bez. Ciemna czekolada zaznaczyła swoją obecność, przez moment dominowała, a wraz z rozpływaniem się porcji w ustach, uwolniła subtelną słodycz.

Zachwycająco niska słodycz ciemnej czekolady wydała mi się lekko karmelowo-palona. Kiedy pasta zalepiła usta zupełnie, zmieszała się z naturalnie fistaszkową, trochę rosnąc. Ta właśnie orzeszkowa jeszcze się nasiliła i w pewnej chwili wydała mi się aż zaskakująco wysoka (pozytywnie, bo naturalnie). Pod wpływem nut karmelowej i palonej, w drugiej połowie rozpływania się porcji nadeszło skojarzenie z masłem orzechowym typu amerykańskiego ("peanut butter"). Tylko że w wersji słodkiej, nie słonej.

Cudnie gorzkie kakao zawalczyło znów o gorzkość orzeszków. Bliżej końca uderzyło, podkręciło ją - właśnie na zasadzie kontrastu do naturalnej i "karmelowawej" słodyczy. Za gorzkawymi, leciusio podprażonymi fistaszkami wciąż podążało słodko "peanut butterowe" echo. Nie odpuszczało. Przełożyło się właśnie na myśl o kakaowo-czekoladowym maśle orzechowym typu amerykańskiego.

Na końcówce kakaowy, gorzki i naturalnie orzechowy, palony smak znów zaczął dominować. Wówczas to jakby łagodność słodkiej 100%owej pasty z arachidów przejęła rolę tła, a mocno kakaowa, gorzka czekolada zajęła pierwszy plan. Raz po raz zahaczyła nawet o kakaowo-kawową (?) ziemistość. Słodycz łączyła jedno z drugim, ale też wkomponowała się w palono-poważniejszy i naturalny klimat.

Po zjedzeniu został mocno fistaszkowy posmak (wręcz czysto fistaszkowy) i pyliście kakaowy, przyjemnie gorzkawy, ale już ogólnie złagodzony. Jak po paście orzeszkowej 100% wymieszanej z sowitą ilością kakao, wraz z lekko pylistym wysuszeniem.

Nauczona doświadczeniem po Brownie, że te kremy niespecjalnie pasują do kwaskawego jogurtu naturalnego, trochę tego spróbowałam z serkiem naturalnym (Bieluch lekki - jak dla mnie jego 3% tłuszczu to idealna jego zawartość dla serka). Wyszło lepiej, bo serek miał delikatniejszy nabiałowy smak, a więc bazowo neutralny. Do tego gęstsza konsystencja sprawiła, że grudka kremu tak nie tonęła. Mieszać to trudno, a i taki sposób do mnie nie przemawia - lepiej sprawdzało się zagarnianie jednego z drugim. Nieźle wyeksponowała się na jego tle czekolada i kakao, nie "umleczniły się". Była gorzka, a jednak... delikatny serek jakby podkręcił jej słodycz, co dało efekt "serka o smaku deserowej czekolady" (nie lubię tego określenia, ale to miało taki wydźwięk). Arachidowość za to miała się świetnie. To znaczy... czuć posmak jakby naturalnie słodkawej pasty fistaszkowej, ale jakby obok i daleko za efektem serka kakaowego.
Po tym naszła mnie myśl, że ta Mixitella bardziej mi smakowała osobno, bo była bardziej czekoladowa w gorzki sposób, natomiast serki wolę z czystą pastą fistaszkową.
(Btw dzięki temu eksperymentowi uznałam, że obecnie chyba niemożliwym jest zrobienie serka / deseru czekoladowego tak, by mi smakował. Zawsze będzie za mało ciemnoczekoladowy, a za słodki, bo cukier mi zupełnie do nabiału nie pasuje. Stąd też po tym już wiem, że na blogu na pewno czekoladowy nabiał się już nie pojawi.)

Krem zrobił na mnie wrażenie, ale nie rozkochał mnie w sobie niestety. Czułam się, jakbym miała do czynienia po prostu z duetem masła orzechowego fistaszkowego i ciemnej czekolady, co jest smaczne, ale... tak bardzo subiektywnie wolę po prostu czystą pastę fistaszkową i czekoladę oddzielnie, jeśli mowa o powrotach. Taki krem z przyjemnością zjadłam, ale jako zakup raczej jednorazowy (dopuszczam też np. okazyjne kupienie świeższego w mitycznej przyszłości).
Tu właśnie chwilami (na początku zwłaszcza) wyszedł ciekawy efekt "czystej pasty 100% plus czekolady", potem iluzja bardziej masła orzechowego typu amerykańskiego (peanut butter) z czekoladą. Był zachwycająco mało słodki, a intensywnie kakaowo-ciemnoczekoladowy z jednocześnie klarownie wyczuwalną naturalną fistaszkowością. To oczywiście obiektywny plus, bo jest tym, co obiecuje nazwa.

I właśnie nie jest to coś, co mnie tak w pełni zachwyca, bo bardzo subiektywnie nie przemawiają do mnie czekoladowe masła orzechowe amerykańskie (a tu pojawiło się to skojarzenie, ale... powinno być, bo to obiecuje tytuł - teraz tylko podsumowuję swoje odczucia). Liczyłam, że wyjdzie podobniej do Brownie, tylko kryształków - co było naiwnością z mojej strony; wystarczyło pomyśleć po przeczytaniu składu. Osobiście chyba wolałabym, robiąc tego typu duet, do pasty 100% z fistaszków dosypać kakao, z pominięciem czekoladowej słodyczy, ale w sumie nie jestem pewna - po prostu brak mi doświadczenia w tego typu kremach.
Brownie był wspaniałą kompozycją z fistaszków, laskowców i czekolady - uznałabym wspomniany za smakowo lepszy, a jednak w nim przeszkadzały mi kryształki i jednak słodycz była wyższa. Na konsystencję wygrywa więc dzisiaj opisywany (pomijam wytrącone kulki).
Coś tak czuję, że gdyby połowę fistaszków z tego zastąpić laskowymi, byłabym zachwycona w pełni, a ocena najwyższa. Wtedy z ochotą bym do niego wróciła. Czuję, że do Ugandy (kakao z tego regionu miewa naturalnie ich nutę) właśnie laskowe by bardziej nie pasowały. A jednak w kategorii czekoladowych maseł orzechowych, w ciemno obstawiam, że trudno byłoby ten krem przebić.


ocena: 9/10
kupiłam: guiltfree.pl
cena: 24,29 zł za 250g
kaloryczność: 583 kcal / 100 g
czy kupię znów: raczej nie, ale gdybym dostała świeży czy mogła świeży w niskiej cenie zdobyć, to kiedyś może i tak?

Skład: 80% prażone orzechy ziemne, 20% ciemna czekolada o zawartości 80% kakao z Ugandy (kakao, cukier, częściowo odtłuszczone kakao w proszku, tłuszcz kakaowy, ekstrakt waniliowy)

sobota, 25 czerwca 2022

(Słodki Przystanek) Beskid Darkmilk Venezuela Carenero with Goat Milk 55 % ciemna mleczna z Wenezueli kozia / z mlekiem kozim; nowa po zmianach 2021/22

Po owczym flanie Rians pomyślałam właśnie o tej tabliczce. Jak nabiał lubię i kozi, i owczy, tak w czekoladzie owcze mleko, jak i krowie, raczej omijam. Kozie robi wrażenie bez zmian. Kozia tabliczka z Beskidu to niewątpliwie jedna z moich naj, jednak zrecenzowaną w 2021 Darkmilk Wenezuela Carenero Superior z Mlekiem Kozim 55 % nieco zmieniono, stąd i nowa recenzja. 

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Darkmilk Venezuela Carenero with Goat Milk 55 % to ciemna mleczna czekolada o zawartości 55 % kakao z Wenezueli z regionu Carenero z mlekiem kozim; wersja od roku 2021/22.
Konszowała min. 48 godzin.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach orzechów laskowych i karmelu; powiedziałabym, że orzechów otulonych delikatnym karmelem oraz mleka koziego. Było subtelne, niby zwierzakowe, ale czyste i... kojarzące się z naturą, drzewami i sianem, rozgrzanymi słońcem. Podsycała je lekka soczystość żółtych owoców (może m.in. odrobineczki cytryn). Kompozycja, mimo dość wysokiej słodyczy, wydała mi się lekka. Rześka jak letni wietrzyk.

Choć na dotyk tabliczka zapowiedziała tłustość i lepkawość, przy łamaniu podała to w wątpliwość, wykazując twardość porównywalną do ciemnych 70%. Przyjemnie trzaskała, by następnie ukazać mi proszkowo-ziarnisty przekrój. 
W ustach rozpływała się jednak idealnie gładko i dość kremowo. Robiła to powoli i tłusto w maślano-śmietankowy sposób. Zalepiała i przytykała śliskawą mazią, jakby spływającą z esencjonalnie gęstej grudki. Ta z kolei wydawała się chropowato-szorstkawa. Jedynie pod koniec pojawiała się lekka suchość, pylistość i cierpkawość, co ratowało sytuację.

W smaku pierwsze rozlało się tsunami śmietanki. Wręcz Śmietanki. Roztoczyła łagodność, ale wyraźnie wzbogacając się o kozią nutę. Rozchodziła się subtelna cierpkość przypominająca jogurt. Wyobraziłam sobie grecki śmietankowy z ogromną ilością kakao. I bez wątpienia kozi. Kozie mleko podkreśliła soczysta, ale bardzo delikatna nuta owoców.

Słodycz rosła, w zasadzie wypływając też z samej śmietankowości. Oddawała lekko śmietankowy, delikatny karmel i orzechy w karmelu. Naturalnie słodkawe orzechy laskowe zaczęły wyłaniać się z niego, nakręcając moc. Pojawiła się lekka gorzkawość. 

Pomyślałam o ziemi i splocie orzechów, bo laskowym specyficznej mocy dodały pekany. Jedne i drugie jednak przejawiały sporo swojej naturalnej maślaności, takiej słodkawej i... lekko tłusto-soczystej?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz wydała mi się wręcz krówkowa i urocza. Osiągnęła apogeum, by następnie w naturalny sposób się nieco zachwiać. Maślany karmel otaczał orzechy i mieszał się z kozią nutką, co na ułamek sekundy zaobfitowało w iluzję słonawego karmelu. Paloność karmelu właśnie i kozie mleko utworzyły obraz wsi, stoków siana i czyściutkich kóz (prosto z wystawy!). Wszystko eko, bio, najwyższej klasy. Pomyślałam o sianie i szeleszczących trawach rozgrzanych słońcem.

Także o trawie... skoszonej? Wróciła lekka rześkość, soczystość. W tle mignęła odrobina owoców, w tym chyba cytryn... Były niejednoznaczne, zestawione z owocami żółtymi... słodkimi albo zrobionymi na słodko, może jako jakieś smoothie z jogurtem / mlekiem kozim.

W karmelu uwypukliła się paloność, ale słodycz i tak rosła. Zebrało się więcej orzechów z maślanie łagodniejszym echem. Ogólna mleczność wydała mi się przepotężna, wręcz śmietankowa i chwilami nieco odcinająca się od koziości, jednak... Kozia nutka się tej śmietanki kurczowo trzymała. Wszystko to wydało mi się bardzo łagodne. Nawet lekka cierpkość z czasem prawie zupełnie odpuściła.

W posmaku została kozia nutka w orzechowo-karmelowej, ociupińkę kakaowo ziemistej toni. Czułam cierpkawość tego wszystkiego, może drobny, cytrynowy kwasek, ale złagodzone śmietanką. W dodatku dość szybko mnie to zasłodziło, przyprawiając o drapanie w gardle (jakoś w połowie jedzenia tabliczki już aż denerwująco).

Całość okazała się łagodniejsza od dawnej wersji. Jakby... mleko utraciło kozią siekierowość? Sprawiała wrażenie bardziej wygładzonej, o wiele bardziej śmietankowej, a jednak wciąż charakteru jej nie brak. A także słodszej (nie zdziwiłam się, gdy zobaczyłam zmienioną kolejność składu). Wyraźnie kozia, gorzkawa i słodka w niebanalny sposób - to wciąż najlepsza kozia, jaka jest obecnie dostępna mi znana, ale to już nie to.


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 17,90 zł (za 60 g; ja dostałam)
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy nierafinowany, mleko kozie w proszku (20%)

piątek, 24 czerwca 2022

Aruntam 100 % Paradise Dark Chocolate Tanzania Kokoa Kamili ciemna z Tanzanii

Staram się nie zaczynać poznawania nowych marek od setek, bo są to czekolady zbyt specyficzne i nie w moim typie. Nie bardzo, chyba że w dniu, w którym na setkę mnie najdzie. Co do tej jednak... Jakoś podświadomie pomyślałam, że chcę sprawdzić, co ta włoska marka ma mi do zaoferowania. Myśl tę podsunęła mi The Swedish Cacao Company Darkness 100% Tanzania, Kokoa Kamili, 2018 Harvest.
Ta też została wyprodukowana z kakao od kooperatywy Kokoa Kamili, na jakie to chyba trafiam coraz częściej. Dowiedziałam się, że hodowane przez nich kakao trinitario ma też geny najszlachetniejszych ziaren: Criollo, Amelonado i Nacional.
Z tego co wyczytałam, tabliczka wdzięczną nazwę "Paradiso" zawdzięcza po prostu nazwie regionu. "Mbingu" w języku Swahili (suahili) znaczy właśnie "raj". Jest tam Park Narodowy, a więc obszar gór Udzungwa (co od razu przypomniało mi OB Cru Udzungwa 70 % with nibs).

Aruntam Sensory Chocolate 100% Paradise Bio Dark Chocolate Tanzania | Kokoa Kamili to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao trinitario z Tanzanii, z regionu Mbingu.

Po otwarciu rozbłysła kwaśna cytryna, wsparta skórkami cytrusów. Oczami wyobraźni zobaczyłam różne, kolorowe, pocięte w kostkę, jakby do dodania do czegoś. Ich kwaśność podkręciła wiśnia o charakterze wina. Jej złapała się też pewna egzotyczność i kwiaty. Otulały czerwony owoc, oraz łagodziły kwaśność. Wyszły subtelnie i słodko. Z egzotycznego wątku na pewno wyłapałam marakuję. Do kwaśności razem z kwiatami dołożyła nieoczywistą słodycz. Pomyślałam o soczystych, słodko-kwaśnych rodzynkach. A że wniosły suszone echo, wykorzystała to lekka goryczka. Jakby palonego drewna i książek. Oczami wyobraźni patrzyłam na drewnianą, opalaną we wzory skrzynię z książkami.

Tabliczka łamała się z głośnym trzaskiem, który potwierdzał jej twardość. Ta była bardzo wysoka, co poniekąd na pewno wynikało z grubości. Przy odgryzaniu kawałka trochę się kruszyła, co wyjaśniał ziarnisty przekrój.
W ustach twardość poniekąd utrzymała się. Była jakby powierzchniowa, a skrywająca miękkość. Czekolada rozpływała się powoli, acz łatwo. Trzymała zwarty kształt, opływając mnóstwem soczystych fal. Wmieszała w nie trochę efektu smaru, w którym ulokowała się proszkowość. Wydała mi się zaskakująco nietłusta oraz średnio ciężka. Raczej ciężkawa.
Pod koniec lekko ściągała.

W smaku najpierw rozeszła się delikatna i odosobniona słodycz. Wanilia otulona żywymi, wilgotnymi kwiatami kroczyła pewnie i dostojnie.

Nagle, w słodkiej toni rozepchnął się kwasek naturalnego serka śmietankowego. Delikatny, bardzo mleczny - przywodził na myśl lekki nabiał (nie chudy; półtłusty i po prostu "lżejszy"). Pomyślałam o kwaskawej "nabiałowej wodzie", która się z niego wydzieliła (którą raczej się zlewa). Śmietankowa nuta wzrosła dopiero z czasem, przynosząc trochę łagodząco tłustego tonu. Podążała za nią słodycz.

Kwiaty przysłoniły wanilię. Wniosły za to rześkość i słodycz inną, zgraną z kwaskiem. Ten napędzały wiśnie. Tylko że... jakby wprowadzały kwasek, ale nie tylko wiśniowy. Były jak widownia bijąca brawa na powitanie. Wyobraziłam sobie opadające girlandy kolorowych, egzotycznych kwiatów, które odsłoniły marakuję. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przy jej słodko-kwaśnym, bardzo soczystym smaku pojawiła się cała mieszanka owoców. Może kiwi, może bardziej czerwone... Jeśli kiwi, to na pewno niezbyt dojrzałe. Może również niezbyt dojrzałe zielone winogrona?

I rozpłynęła się wyraźniejsza kwaśność wiśni. Wiśnie mieszały się z marakują, co przypieczętowały kwiaty. Lekko osładzały ten duet i nadały mu wydźwięku czerwonego wina. Raczej wytrawnego, ale o delikatnym charakterze. Kwiaty i ich słodycz były wszędzie. Znów odnalazła się przy nich miejsce wanilia.

Wino i kwiaty... przywołały myśl o beczkach... z drewna opalanego. Drewno nasączone winem? Mignęła myśl o starych, drewnianych skrzyniach i książkach. Książkach, które kryją aż lekką ostrość kart, mających już wiele lat. Trochę to było... kwiatowo-suszone (lekko w tym ostrawe), drewniane, a jednocześnie... zawilgocone, jakby ktoś coś (wino?) na to rozlał. Drewna zaczęło się zbierać coraz więcej, a wraz z nim palony, gorzki smak. Poczułam węgiel, który mieszał go ze słodkawym tłem. Węgiel, z którego unosił się gorzki, szary dym przejawiał aż lekką kwaśność... Albo to owoce tak pobrzmiewały.

Za owocami w tle wciąż pobrzmiewał lepki, ociekający kwaskiem nabiał. Specyficznie kwaskawo-soczysty, z goryczką... Pomyślałam o twarogu chyba trochę nieudanym, a jednak wciąż do zjedzenia. Z jednej strony łagodził smaki, a z drugiej podkręcał kwasek i goryczkę. Przypomniały o sobie winogrona, teraz będąc sztukami suszącymi się, już "rodzynkowatymi".

Kwaskawo-goryczkowaty smak zaserwował skórki cytrusów. Głównie cytryn, ale też innych, niedookreślonych. Może jakiś nieznanych mi, z dalekiej Azji. Cytryna też lała swój sok, nasączając drewno. To... częściowo zmieniło się w orzechy. Gorzkie włoskie, ale... też, jak nabiał nie pierwszej świeżości, bo z lekką ostrości / metalicznością? Poniekąd była kontynuacją "ostrości" książek.

Dziwny posmak stał się taniną, rozgrzewającą gardło pikanterią wina, a dosłownie na samej końcówce wróciła śmietanka. Znacznie już kwaśniejsza i... jak nabiał jednak bardziej chudy, cierpko-ściągający? Twaróg ze śmietanką, twarożek z jogurtem? W tych nutach wzrosła kwaśność, zabijając gorzkość. Wyszło to łagodząco, rozmywająco owoce.

W posmaku został kwaskawy dym, palone... drewno / orzechy i kwaśność cytryn oraz owoców niejednoznacznych. Była wilgoć kwiatów, ich lekka słodycz, ale jakby onieśmielona... dziwnie kwaśnym nabiałem. Taninowo-goryczkowaty motyw po zjedzeniu utrzymywał się najdłużej.

Całość, choć gorzka od dymu, orzechów, nabiału i skórek cytrusów, słodka od kwiatów, wanilii, wydawała mi się głównie kwaśna. Kwaśna od owoców egzotycznych, wiśni, cytryn, znów też dymu i nabiału. Dziwny był w niej wątek nieświeżych orzechów i nabiału. Trochę nie mogłam się zdecydować, czy mi nie przeszkadza. Na pewno nie przeszkadzało, bo było przyjemne, poczucie rześkości i zawilgocenia, a mało prażenia.

Mocno wiśniowo-winna, dymna, cytrynowo-cytrusowa, serkowa i nabiałowo-kwaskawa (acz raczej jak jogurt i podfermentowane mleko) była The Swedish Cacao Company Darkness 100% Tanzania. Tę jednak cechowała wyrazistsza wytrawność, bo czasem kojarzyła się aż z serem, sporo w niej nut migdałów i sezamu, natomiast Aruntam to raczej drzewa i trochę orzechów. Swedish była złożona, ciekawa i smaczna, a Aruntam, choć też smaczna, to raczej... "w zasadzie smaczna". Głównie kwaśna i z nutami dziwnymi, ani niesmacznymi, ani smacznymi chwilami. Jedząc ją, po smaku czuć, że to setka. O dziwo po strukturze nie (tej dałabym jakieś 90%).


ocena: 8/10
cena: 35 zł (za 45g; cena półkowa)
kaloryczność: 620 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao

czwartek, 23 czerwca 2022

Lindt Excellence 70 % Cacao Caramel Fleur de Sel Noir ciemna z karmelem i solą morską

Doskonale pamiętam Lindta Excellence Caramel with a touch of sea salt. To była jedna z tabliczek, które otworzyły mi oczy na to, jak bardzo kocham dobre czekolady, że niestandardowe połączenia mogą być pyszne. Była jedną z tych, które zapoczątkowały moją miłość do solonego karmelu - tak wtedy niepopularnego. Niestety, im więcej pojawiało się produktów w tym wariancie, tym zaczął on coraz gorzej wychodzić. Jakby producenci robili byle jak, wychodząc z założenia, że solony karmel i tak się sprzeda. Kiedyś chyba byli ostrożniejsi, dopracowywali, proporcje bywały lepsze, jak już ktoś się porywał na taką kompozycję. Zgrało się to w czasie z tym, że ja sama zaczęłam się z kolei robić coraz bardziej wrażliwa na słodycz i słoność. Co więcej wraz z rozwojem mojej czekoladowej przygody Excellence z dodatkami przestały mnie satysfakcjonować ilością kakao. Dzisiaj przedstawianą kupiłam więc z uśmiechem. To spełnienie marzeń sprzed paru lat. A jednocześnie wiedziałam, że obecnie mnie nie zachwyci. W końcu nawet nabrałam obaw, że... okaże się niesmaczna. Chciałam jednak już wykończyć wszystkie posiadane, które widziały mi się jako coś potencjalnie "już nie dla mnie". Miałam bowiem jeszcze ostatki, które kupiłam dawno, gdy jeszcze miałam coś w stylu "a może i taką z dodatkiem mi się zachce". Obecnie nachodziło mnie na inne niż czyste... prawie wcale. Alternatywą było oddanie dla ojca, ale z pewnych względów wolałam tego nie robić. A jednak otwierałam z myślą, że najwyżej dla niego będą. Przy tej tabliczce westchnęłam z ulgą i smutkiem. Z ulgą, bo to już ostatni niepróbowany Lindt (nie liczę Excellence 85%, które mam dla siebie do dojadania), a smutkiem, bo... lubiłam ogólnie lubić Lindta. Obecnie do marki zmieniłam stosunek - nie lubię jej.

Lindt Excellence 70 % Cacao Caramel Fleur de Sel Noir to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z kawałkami karmelu i solą morską.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach maślanych karmelków zestawiony z paloną nutą, łączącą w sobie kawę i odrobinkę orzechów. Do tego wyraźnie zaznaczyła się soczystość, związana z solą. Po chwili karmelkowość odebrałam jako przerysowaną aromatem.  Zaciągając się zapachem posypki, chwilami wydawał się zmierzać ku krówkom. Wszystko wyszło i trochę poważnie, i... zwyczajnie (bo też nie tanio). Całkiem nieźle, ale nie zachwycająco. Wraz z upływem czasu i w miarę jedzenia, nie podobało mi się to coraz bardziej - zaczęłam ją odbierać jako karmelkowo-perfumową.

Tabliczka w dotyku z wierzchu była gładka, ale kawałki dodatku spod niej widać, więc łatwo o wniosek, że wtopiono je w całą, a nie tylko na spodzie jako "posypko-nalepka". Tej na dole dodano naprawdę dużo. Składała się z dwóch rodzajów karmelu: bardziej szkliście-lepkawego w kolorze bursztynowym oraz sucho-twardawym beżowym. Między kawałkami różnej wielkości wystąpiło trochę malutkich kryształków soli. 
Przy łamaniu trzaskała średnio głośno, i choć łamała się nierówno, nie zważając na podział na kostki, dodatki nie odskakiwały, a trzymały się porządnie. Przekrój zdradził, że większa ilość soli została wtopiona "w środek" czekolady.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i bezproblemowo. Okazała się gładko-zbita i kremowa, nie za tłusta. Miękła leciutko, po czym zmieniała się w gęsto-lepkawy krem, trochę zalepiając usta i jakby zatapiając w sobie dodatek. Nie wypuszczała go z siebie zbyt łatwo. Karmelu dodano całkiem sporo w pozytywnym rozumieniu. I tak nadał tabliczce lekkiej ulepkowości (ale możliwe, że tylko w moim odczuciu, bo po prostu nie przepadam za taką formą).
Karmel częściowo rozpuszczał się razem z czekoladą, częściowo miękł, a częściowo został na sam koniec.
Ewidentnie były dwa rodzaje. Beżowy przypominał pochrupujące tylko trochę w porywach, sucho-kruche krówkowate kawałki, które nieco nasiąkały i rozpadały na proszkowe grudki. Nie były klejące czy bardzo twarde, a całkiem przyjemne. Bursztynowy, ciemniejszy to kawałki szkliste, z czasem lepkie, rozpuszczające się, ale bardzo powoli. Ten najpierw był twardy i chrupiący, potem skrzypiąco-trzeszczący. Kleił się do zębów i irytował.
Sól jako kryształki wystąpiła w ilości małej. Była drobna i wymieszana z karmelem oraz czekoladą. W trakcie rozpływania się kęsa bez problemu się rozpuszczała i raczej nie zostawała na koniec.
Konsystencja ogółu wydała mi się więc jak najbardziej przystępna.

W smaku pierwsza uderzyła palona nuta, którą dopadła maślaność. Szły łeb w łeb, przy czym paloność z czasem przedstawiła się jako delikatniusia kawa. To było zupełnie jak popijanie kawą czegoś maślanego: krówko-karmelków lub ciasta krówkowo-maślanego.

Krówkowo-karmelkowe echo było wyraźne i wiązało się ze słodyczą. Ta leniwie, ale ewidentnie rosła. Odezwała się słodycz wanilii i karmelu... czy raczej karmelków. Poczułam sporo maślanych i śmietankowych nut, napływających zewsząd - i prosto z czekolady, i od dodatku.

Sama czekolada pod palone nuty czarnej kawy wplotła trochę drzew rozgrzanych słońcem, może orzechów... które jednak też taplały się w maślaności. Może częściowo swojej, ale jednak. Całość była niepodważalnie naaromatyzowana / przesiąknięta karmelkowo.

Sól szybko się ujawniła. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiały się jej lekkie ukłucia. Analogicznie umacniał się maślano-śmietankowy motyw, łagodząc bazową kompozycję. Maślano-krówkowo-karmelkowe echo podsycone solą wydało mi się irytująco przerysowane, sztuczne.

Z czasem całość zaczęła przybierać na słodyczy, a sama czekolada trochę się wycofała. Na pierwszy plan wysuwały się maślane karmelki, tym razem już realne, nie z aromatu. Echo soli im kibicowało.

Od karmelków ewidentnie rozchodził się właśnie motyw cukierków tego typu ze średniej półki i palony do goryczki z aż kiepskim posmakiem. Dodatku nie musiałam gryźć, by dobrze go poczuć.
Karmel jeden od drugiego w smaku również się różnił, co czuć najlepiej, dopiero po zniknięciu czekolady, czyli wtedy, kiedy się nim zajmowałam.

Bliżej końca zaś baza wydała mi się bardziej cierpkawa w kontekście kawy, mimo że wciąż mocno i sztucznie maślano-śmietankowo karmelkowa. Do tego sucho, przeciętnie kakaowa (od kakao odtłuszczonego?)? Wciąż był też orzechowo-maślany wątek. Właśnie maślany smak wyszedł aż kontrastowo wyraźnie. Po jej zniknięciu oczywiście czułam głównie karmelkową sztuczność, wzmocnioną dodatkiem.

Karmel beżowy okazał się trochę krówkowo-fudzowatymi (chodzi o brytyjskie cukierki typu fudge, jakby wymieszane z krówkami) karmelkami. Był maślany, nieco mleczny, łagodny. Słodki, ale zaskakująco nie za mocno. Nie nazwałabym go cukrowym. Miał jednak tanio-sztucznawe echo, więc ogólnie wyszedł po prostu przeciętnie.
Karmel bursztynowy był mocniej palony i cukrowo-cukierkowy, również sztuczny, ale w sposób bardziej irytujący. Chwilami wydawał mi się sztucznie goryczkowato-słodowy. Słodki, ale nie czysto... Dziwnie napastliwie. Zostawiał nieokreślony niesmak.

Po zjedzeniu ogółem został posmak karmelków z niskiej półki, irytująco sztuczna maślaność pseudokrówkowa i cierpkawo-palone echo czekolady - może i niezłej, ale przearomatyzowanej. Nie było za słodko, ale gorzko też nie. Cierpkawość się zaznaczyła, tak samo jak poczucie słonawości. Lekkiej, ale jednak. Wraz z karmelkowym motywem wyszło tanio i odpychająco. Sztuczny posmak skutecznie zniechęcał do jedzenia.

Nie mogę nazwać tej czekolady tragiczną, ale nie pasowała mi. Formy nie czepiam się, a nawet ją pochwalę. Sól bowiem dodali tak, że rozpływała się integralnie. Z ilością chrupaczy (nie tak bardzo chrupiących) nie przedobrzyli. Nieźle się to wszystko razem rozpływało.
Soli nie za dużo, karmel mieszany - niby dla każdego coś miłego, bo i delikatny maślany, i palony się tam znalazł, ale... mam mieszane uczucia co do takiego mieszania (bo też często jak coś ma być "dla wszystkich" wychodzi dla nikogo). A jednak też nie krytykowałabym tego gdyby nie... sztuczność karmelu. Karmelkowo naaromatyzowali (bo wątpię, że "tylko" po prostu przesiąkła) też samą bazę, zabijając jej potencjał (wyszła inaczej niż czysta Excellence 70%, właśnie sztucznie). Powiedziałabym, że to niezła czekolada ze średniej półki... A Lindt się ceni (przeciętność w nieprzeciętnie wysokiej cenie). Smutne, bo naprawdę podniesienie zawartości kakao serii Excellence wyszłoby jej na dobre. Po co jednak gmerać i tak ją perfumować?
Robiłam do niej 2 podejścia (bo skoro tyle wydałam...), ale większość i tak powędrowała do ojca.


ocena: 6/10
kupiłam: Sklep Lindt
cena: 15,80 zł
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone kakao w proszku, kawałki karmelu 8% (cukier, tłuszcz kakaowy, laktoza, masło klarowane, mleko w proszku odtłuszczone, sól, aromaty, emulgator: lecytyna słonecznikowa, sól morska (kwiat soli morskiej) 0,3%, aromat, wanilia

środa, 22 czerwca 2022

A. Morin Nicaragua Rugoso noir 70 % ciemna z Nikaragui

Po kilku tabliczkach marek dopiero przeze mnie odkrywanych, naszła mnie potrzeba sięgnięcia po Morina. W sumie mogłabym napisać "ochota", ale... sęk w tym, że np. właśnie na tabliczki tego producenta ochotę prawie zawsze mam. To byłby jeden z pierwszych intuicyjnych wyborów, gdybym miała wskazać dobrą czekoladę. Powodami, dla których Morinów jem względnie niewiele, są cena i blog (lubię pisać ciągle o czymś nowym). Moriny i tak nie są jeszcze bardzo drogie, gdy chodzi o rynek czekolad, a jednak dla mnie są, jak wszystkie czekolady z tej półki. Uwielbiam też samo odkrywanie nowego, a oferta nie jest niekończącym się kosmosem, więc... Cóż, miałam jeszcze tylko jedną czekoladę Morina, a jakie, kiedy i gdzie zamówić kolejne niejedzone, odłożyłam na "do zastanawiania się potem". 

A.Morin Nicaragua Rugoso noir 70 % to ciemna o zawartości 70 % kakao Rugoso z górskiej północy Nikaragui.

Po otwarciu poczułam zapach mocno grillowanych orzechów i drzew rozgrzanych słońcem. Wyobraziłam sobie metaliczne pręty grilla oraz miejscami aż czarne laskowce i inne. Klimat był jednak tylko częściowo palono-prażony. Niemal równie istotne okazały się wręcz soczyste nibsy (kawałki kakao) w wilgotnej, czarnej ziemi. Gorzkość tego podkreślił palony słód i niemal goryczkowaty karmel. Wprowadził słodycz i wątek... jakby czekoladowego, ciemnego piwa (wyobrażenie). Doszukałam się, w soczystości nibsów, lekko wiśniowego akcentu, stąd myśl o wiśniach w likierze i ciemnej czekoladzie. Może w towarzystwie kwiatów? Był to wątek trochę łagodzący, ale powagi i pewnego mroku nie odbierający. Może to drzewa były ukwiecone, toteż wszystko stanowiło jedność.

Tabliczka była bardzo twarda i jakby pełna. Trzaskała jednak średnio głośno, choć adekwatnie - zupełnie jak grube gałęzie pełne życia (które złamać się wcale nie chcą).
W ustach poniekąd utrzymywała twardość, ale zupełnie inną (jakby tylko pozorną, jakby wewnątrz była bardziej miękka). Rozpływała się bowiem ochoczo, w tempie wolnym, upuszczając coraz to więcej mazistych smug. Zalepiała usta lekko, najpierw bardziej aksamitnie, potem minimalnie pyliście. Gęstwina miała w sobie śmietankowy aspekt. Nie była tłusta, a przyjemnie masywnie "ciężkawa", właśnie pełna. Na koniec zostawiała wrażenie lekkiej suchości.

W smaku przywitały mnie idealnie zrównane słodycz i gorzkość. W ich blasku mignęły orzechy laskowe w skórkach - niezwykle intensywne w chwili robienia kęsa, by zaraz zniknąć, trochę ociągając się.

Niemal natychmiast gorzkość otworzyła parasol ochronny, baldachim nad całą resztą. Była jednak nadrzędna, obecna cały czas, bazowa. Przewinęło się w niej trochę drzew - oczami wyobraźni zobaczyłam mahoń o czerwonawym przebłysku (sugerującym soczystość?).

Słodycz popłynęła spokojnie, całościowo rozchodząc się po ustach jako słodziutki (może trochę jasno miodowy?) karmel, dopiero karmelizujący się. Robił się coraz mocniejszy, wyraźnie palony. W pewnym momencie zahaczył o paloną goryczkę.
Słodycz znów na moment wydobyła orzechy laskowe, jakby pozbawiając je skórek i... otulając sobą. Pomyślałam o prażono-grillowanych, a więc z podkręconą naturalną słodyczą. I jakby ukazała się w nich lekka maślaność? Myśli popłynęły do orzechów w karmelu... które zaraz znów się zgubiły.

Wówczas z gorzkiego baldachimu zsunął się dym. Wiązał się z paloną nutą - mocno wyczuwalną jednak tylko chwilowo. W wyobraźni znów mignął mi grill, z którego już orzechy zabrano, a w którym znalazło się... drewno zamiast węgla? Jakby palone drewno opowiadało, skąd pochodzi... o swoich korzeniach, porastających ziemię. Gorzkość zaczęła zmieniać się w wilgotną, czarną ziemię, odcinając się od palonego klimatu. Kompozycja nabrała wilgotnego charakteru, a drzewa i ziemia scaliły się. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ziemia zaczęła dominować.

Wróciły już bardziej zdecydowane orzechy. Cała mieszanka, ale z dominacją laskowych. Wprowadziły roślinny wątek, orzechowo-tłustą soczystość, świeżość. Tym razem nie były ani jednoznacznie świeże w skórkach, ani prażone. Wyobraziłam sobie mnóstwo orzechów laskowych w wilgotnym, czekoladowym cieście. Ośmieliły wilgotną, czarną ziemię i... ukryte w niej nibsy. Palono-soczyste, cierpkawe nuty wirowały, dbając o przepotężną czekoladowość, szlachetną gorzkość.

Słodycz zaczęła robić się trochę miodowa, ale... jak miód karmelizowany (wyobrażenie). Mieszała się z ciastem i czekoladowością, chwilami przybierając postać ciemnego, czekoladowego piwa na miodzie. Lekko ogrzało gardło, jakby alkoholem i słodyczą.

W tle nieśmiało zagrała soczystość... już nie tylko nibsów, ale też wiśnio-jeżyn... Raczej wiśni. Tak, to one! Z czasem ukazały się jako wiśnie w likierze i czekoladzie. Pomyślałam o czerwonym drewnie - mahoniu właśnie - trochę wiśniowo nasączonym... Może jakby to wino miało taką nutę? Lekko łagodniejszy wątek kwiatów niepewnie się do tego zbliżył, ale jednak odpuścił, co wykorzystały orzechy laskowe.

Właśnie orzechy laskowe wraz z dymem i słodem pozostały w posmaku. Na wierzch wypłynęła goryczka i cierpkość, znowu było bardziej palono. Słodycz należała do karmelizowanego miodu i... wydawała się nieco ogrzewać w alkoholowym stylu. A jednak z racji pierwszych wymienionych, nie było zbyt słodko.

Całość była przepyszna, niezwykle czekoladowa. Gorzkość i słodycz stworzyły niezwykle trafnie wyważony zespół (obstawiałabym raczej 75% niż 70%). Orzechy (głównie laskowe) świetnie poradziły sobie z mocniejszymi nutami ziemi, nibsów, drzew. Mimo mocnego palenia, całość była wilgotna, soczysta. Nie jednak mocno owocowa (na pewno nie kwaśna). Ciekawe skojarzenie z czekoladowym piwem i ten nie za słodki, mocno palony karmel oraz odrobina wiśni w alkoholu były ukoronowaniem wyrazistego, poważnego i lekko mrocznego wydźwięku.

Dym, mnóstwo orzechów (ale m.in. jako masło orzechowe), wiśnie, karmel, kwiaty czułam również w Duffy's  Nicaragua Amarillo 72 %. Zabawne, bo i w niej była nuta czekoladowego czegoś - dżemu, w Morinie piwa; w obu pojawiło się "karmelizowanie", nie "po prostu karmel". O ile Morin był mocno ziemiście-drzewny, tak Duffy's zaserwowała nuty skóry i drzew. Obie były poważne, ale wyraźnie inne. Duffy's wydała mi się bardziej męska, miała nerkowcową nutę, ale niestety też np. maślaną i pudrowe echo. To ją różni i... nie umiem powiedzieć, którą kocham bardziej.


ocena: 10/10
cena: 34 zł (cena półkowa)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy znów kupię: chciałabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

wtorek, 21 czerwca 2022

Rians Le Flan Chocolat Lait de Brebis

Swego czasu uznawałam jeszcze wybiórczo desery z lodówki, jednak w końcu dosłownie wszystko zaczęło mi w nich nie odpowiadać. Wszystkie za słodkie, konsystencja wiecznie nie ta, wszystko nie mój typ. Dobrym umiem przyznać, że takie są, ale nie cieszą. Po prostu czyste jogurty satysfakcjonują mnie na tyle, że innych takich rzeczy do szczęścia nie potrzebuję. Gdy o nich pomyśle, lubiłam wracać do greckiego owczego Kri Kri*, jednak odkąd zwiększyli gramaturę (i teraz na raz mi za dużo, a dzielić na dwa za mało) i nieco go pogorszyli, owczego nabiału w sumie nie jadam. Wolę kozi. A jednak gdy zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, stwierdziłam, że dam mu szansę. O kupnie przeważyło to, że było to podczas comiesięcznych zakupów w Auchanie z ojcem (na jego koszt). W końcu to właśnie Rians robi jeden z moich ulubionych jogurtów (kozi naturalny). Raz, że w sumie dawno nie jadłam niczego owczego, a dwa... ciekawiło mnie, czym w zasadzie jest flan. W chwili pisania stosunkowo niedawno dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego i chciałam podłapać chociaż namiastkę wiedzy, co i jak. Dopiero w domu uderzyło mnie parę rzeczy, bo się wczytałam i przyjrzałam. Otóż choć flan i panna cotta wyglądają łudząco podobnie, są czymś zupełnie innym. Flan to hiszpański deser, zawdzięczający swoją gibką, stałą konsystencję jajkom, a... coś co ja kupiłam jajek nie zawiera (sprawdzany m.in. skład na szybko w sklepie na translatorze mnie zmylił, bo woda i jajka po francusku są podobnie, a że języka tego nie znam...). Brawo ja - i tyle z poznania flanów. Mało tego, patrząc i na obrazek i na słoiczek w sklepie byłam pewna, że widzę dwuwarstwowy deser z sosem... A po wyjęciu słoika z kartonu okazało się, że deser jest jednolity.

Rians Le Flan Chocolat Lait de Brebis to czekoladowy flan z mleka owczego, czyli "tradycyjny deser hiszpański w 100% z mleka owczego z czekoladą ciemną", wyprodukowany przez Rians we Francji. Dostępny w zawierającym dwa słoiczki opakowaniu 230g (2x115g).

Choć podobają mi się małe, smukłe słoiczki i nigdy nie wyrzucamy z Mamą takich po jej jogurtach (ja używam je jako świeczniki), tak nie przemawia do mnie robienie flanów w takich. Po prostu nie to opakowanie, nie do tego typu deseru. Jedzenie z tak wyprofilowanego słoiczka czegoś o takiej konsystencji było trochę dziwne. Jednak po kolei.

Po zerwaniu wieczka uderzył wyrazisty, ale delikatny na wydźwięk, zapach twarogowego serka czekoladowo-kakaowego. Był bardzo słodki, przez co pomyślałam o cukrze pudrze, ale też leciutko kwaskawy w specyficzny sposób dla czekoladowego nabiału. Orzechowo-śmietankowe tło nie zdradzało specjalnie, że jest owcze, a nie krowie (choć mleko owcze jest bardzo delikatne, więc to nie takie dziwne). Woń była całkiem apetyczna, jednak łagodniusia, wręcz dziecięca.

Deser ewidentnie ruszał się przy poruszaniu słoiczkiem, zachowując swój kształt. Był zbity, zwarty i galaretowaty, co wyszło trochę zabawnie, osobliwie. Pewnie gdyby się uprzeć, można by całą "wieżyczkę" deseru wydobyć ze słoika, by stała na talerzyku.
Podpływał trochę wodą, która zbierała się przy każdym zagarnięciu łyżeczką.
Choć wierzch wyglądał na ślisko-gładki, reszta wyszła jakby "spulchniona". Właśnie jako taka dała się poznać w trakcie jedzenia. Choć śliskawość wisiała w tle, nieprzesadzona tłustość zmieszała się z jakby spulchnionym efektem. Przypominało to "bity twarożek" (gdyby taki istniał), kremowy i gęsty owczy jogurt grecki w wydaniu galaretkowatym. Trochę jak... żelatynowa galareta trzymająca kształt. Cały czas właśnie deser, jego zagarnięta porcja, zachowywała kształt, a dopiero w ustach rozchodził się na masę grudkowato-kremową, galaretkowatą, lekko wodnistą i jednocześnie glutowatą. Ten ostatni efekt jakby starała się ukryć dość wysoka pylistość. Masa jakby gęstniała, upuszczała trochę wody, aż przytykała galaretowatością i pyłkiem kakao, po czym znikała... gęsto. Bardzo osobliwe wrażenie.
Konsystencja nie była jednoznacznie zła, ale miała w sobie element obrzydliwy, dziwny. Ku mojemu zaskoczeniu deser nie był tłusty; poczucie to dodatkowo obniżał pylisty efekt kakao.

W smaku jako pierwsza dotarła do mnie wysoka słodycz o delikatnym charakterze cukru pudru. Otwierała występ, nie zagłuszając kolejnych elementów.

Deser mignął wręcz śmietankowym (nie mlecznym) wątkiem. Jak śmietankowy pełny, tłusty twarożek sowicie dosłodzony lub nawet delikatniusi sernik-serniczek. Wydał się poniekąd naturalnie mlecznie słodki, a poniekąd coraz słodszy od cukru pudru, którego iluzję pewnie budowała pylista struktura.

Czekoladowy smak prędko dał o sobie znać. Wchodził spokojnie poprzez słodycz. Najpierw pozbawiona gorzkości, a jednak z wyczuwalną odrobinką kakao o orzechowym echu, czekolada okazała się taką typową dla nabiału. Pokusiła się o subtelny kwasek, po czym upewniła mnie, że jest czekoladą serkową. Dopiero z czasem ujawniła się leciutka gorzkawość. Była składową serka czekoladowusiowego, którego słodycz bezapelacyjnie rosła.

Całość szybko wydała mi się irytująco słodka, a nazbyt delikatna w cokolwiek innego. Lekka sugestia śmietankowego nabiału niemal utonęła w słodyczy. Zastąpiła ją za to wodnistość. Umożliwiła cukrowi jeszcze gorsze rządzenie się. W efekcie tego, mimo że gorzkawość kakao zdążyła trochę spiąć się w sobie, słodycz i tak męczyła, drapiąc w gardle.

Gdy porcja znikała z ust, kakao odezwało się nieco mocniej, wywalczając wreszcie bardziej ciemnoczekoladowy efekt, choć wciąż nie było mowy o gorzkości. Było za to słodko i mdło. 

Po zjedzeniu już małej ilości czułam drobne drapanie w gardle, a w ustach posmak delikatnie czekoladowego, bardzo słodkiego, lecz nie chamsko cukrowego serka czekoladowego, z leciutkim echem kwasku typowego dla nabiału czekoladowego. Wraz z bardziej suchawym efektem kakao w proszku.

Jakoś w połowie słoiczka zaczęłam mieć problem nie tylko ze słodyczą, ale też z dziwną konsystencją, bo w połączeniu okropnie mnie przytykały na poziomie gardła; słodycz irytowała, drapała. Odpadłam, oddałam Mamie, która nie była zbyt zadowolona, bo miała jeszcze swój. Stwierdziła, że jej słodycz nie przeszkadzała (choć ją oczywiście czuła), ale przeszkadzała jej "gorzkość i kwaskawy posmak czekoladowego nabiału". Stąd utwierdziłam się, że jak na czekoladowy deser może być ponadprzeciętny, mimo wad.

Całość... wydaje się rozczarowująca i całkiem zrozumiała zarazem. Była delikatna, co w sumie dla owczego nabiału jest typowe, a jednak z kolei od deseru czekoladowego oczekiwałabym wyrazistszej czekoladowości właśnie. Przy takiej cenie powinien być bardziej dopracowany.
Nie sądzę, by był to porządny flan. Obstawiam, że deser na bazie jajek mógłby być... galaretowaty w dobrym tego słowa znaczeniu, a nie taki zgalaretowiało-wodnisty. Zdecydowanie powinni zastąpić wodę jajkami, skoro ma to być flan. Wówczas coś jakby zaabsorbowałoby słodycz i nie wyszłoby to tak drażniąco. Woda dała cukrowi pole do popisu, co popsuło efekt. Może deser nie był bardzo wodnisty, ale... ta woda jakby podmyła owczo-mleczną bazę. A cukier zrobił swoje. Nie odpowiadało mi to. A jednak nie mogę powiedzieć, by jako deser, produkt był nieudany. Raczej... przeciętny. Może nawet trochę ponad przeciętność, bo jednak smak i jakość (co wynika ze składu) dają radę tak ogólnie. Zwłaszcza lubiącym zwykłe, gęste desery czekoladowe... ja doszłam do wniosku, że po prostu nie lubię deserów (zdecydowanie wolę po prostu dosypać kakao do jogurtu / serka). I w zasadzie kupowanie ich skończyłam definitywnie, a ten... był tylko wyjątkiem, bo chciałam poznać, czym jest flan. Nie udało się, ale i ochota na poznanie tego przeszła.
Zaciekawiły mnie natomiast czyste jogurty owcze Rians.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 9,99 zł (za 2 sztuki po 115 g)
kaloryczność: 140 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko owcze pełne, woda**, cukier, czekolada 5% (kakao w proszku, kakao w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, cukier), substancja żelująca: karageny (ekstrakt z wodorostów)

*Wspomniany jogurt grecki owczy Kri Kri też ma 6g/100g tłuszczu jak ten; tam jednak ten mdławo-słodkawy nabiał jest po prostu czysty i wyrazisty w swej łagodności; również ma dziwnie "twarogowo-spulchnioną" konsystencję, ale cukier i woda (jej zgalaretowienie) z takim deserem mlecznym stworzyły irytujące połączenie. Wady przypisuję więc tym właśnie składnikom.

**woda (l'eau) a jajka (des œufs)