sobota, 18 czerwca 2022

Reine Astrid Cameroon 75% Feves Forastero ciemna z Kamerunu

Kiedy składałam większe zamówienie tym razem, wybierałam głównie przez pryzmat najbardziej moich regionów i zawartości, ale... zależało mi przy tym na poznaniu jakiś atrakcyjnych marek. 
Czekolady Reine Astrid i wyglądały ładnie, ciekawie (opakowania jakoś wyróżniają się spośród innych), i kusiły interesującymi regionami. Wybrałam ich flagową tabliczkę (a przynajmniej tak nazywaną na różnych stronach). Marka ma dość długą i pokrętną historię. W skrócie: została założona w Belgii przez czekoladnika, którym wstrząsnęła śmierć szwedzkiej królowej, na cześć której nazwał swoją markę, utworzoną w 1935. Otwierano kolejne placówki, różni ludzie byli "u góry", aż w 2012 markę wykupił Francuz Christophe Bertrand. Odniósł ogromny sukces, wynosząc i tak dobrą markę, na... powiedzmy kolejne salony. W 2017 uruchomił kooperatywę w wiosce N’Kog Ekogo, zrzeszającą 75 farmerskich rodzin z Kamerunu. Po problemach z pandemią z kolei, firma zaangażowała się w dofinansowanie różnych lokalnych obiektów, np. szkół.
Wszystko pięknie, ładnie... do momentu otwarcia paczki. Wszystkie czekolady wyglądały normalnie, a z okienka dzisiaj prezentowanej łypał obraz nędzy i grozy. Czekolada uruchomiła czerwony alarm w mojej głowie, bo mignął mi "jasny zakrętas" rodem z czekolad artystycznych mieszanych (np. ciemna z białą). Wiedziałam, że takiej nie zamawiałam, przyjrzałam się... Okazało się, że musiała być stopiona i wróciła do stanu stałego. Na dniach szybko otworzyłam inną z przesyłki, by sprawdzić, jak się sprawy mają, ale ten problem dotyczył tylko tej tabliczki. Oczywiście zwrócono mi za nią pieniądze, ale i tak jak widać nie jest mi dane dobrze poznać markę... Tego pieniądze nie wynagrodzą. I choć czekolada w tym stanie wygląda okropnie, uznałam, że i tak może coś tam się da z niej zjeść. Uznałam, że wrażenia zapiszę, ale zostawię bez oceny, bo to raczej nie producenta wina, co ją spotkało. A nie wiadomo, jak to wpłynęło na smak.

Reine Astrid Cameroon 75% Feves Forastero to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao forastero z Kamerunu, z wioski N'Kog Ekogo.

Po otwarciu poczułam mocny zapach orzechów z podpieczono-podwędzonym, soczystym tłem. Był tam dym i... soczyście-wędzona słodka papryka. Odnotowałam obecną przy niej goryczkę; wyobraziłam sobie warzywo grillowane ze skórką miejscami czarną (od prętów grilla). Otuliły ją soczyste cytrusy, w tym grejpfrut. Wprowadził cierpkość owoców. Poczułam wiśnie i czerwone porzeczki, wchodzące jednak w skład jakiegoś dżemowatego sosu... może do mięs / serów? I tych wytrawniejszą nutę czułam w tle. Jeszcze jakiś nabiał... może śmietanka. A także lekka maślaność?
Choć słodycz była niska, także i ona się tam zawinęła. Owocowa i soczysta mieszała się z cukrem pudrem o cięższym charakterze. Ten wątek zawalczył, zwłaszcza już w trakcie degustacji, o obraz mocno przypieczonego ciasta czekoladowego z orzechami laskowymi (grillowanymi?). Ono także musiało kryć owoce.

Zjadłam w zasadzie większość tabliczki, bo choć ta zbielało-zbeżowiała była podejrzana, nie cała się w taką zmieniła. Część tego "zainfekowało" jedynie wierzch, którego cienką warstewkę szło zdrapać / podważyć nożem. Środek pod nią okazał się normalny. Były jednak i malutkie fragmenty pyliście-beżowe po całości (tych trochę wywaliłam); trafiły się też zupełnie bez odrobinki beżu. Ciekawostka: te beżowe były kruche, a w ustach zachowywały się jak suchy proch, zmieniający się na masło. Nie przypominały czekolady.

Normalna część czekolady jednak... okazała się dość normalna. W dotyku gładka, sugerowała kremowość. Była bardzo twarda z grubości (może nieoryginalnej, bo czekolada popłynęła i zastygła inaczej), głośno trzaskała.
W ustach początkowo też była twarda, trochę jej trwało rozpoczęcie procesu rozpływania się, ale w końcu zaskakiwała na kremowy tor. Była tłustawa, gładka i pokrywająca podniebienie smugami. Robiła to powoli, ale konkretnie. Przypominała w tym trochę maziście-papkowate ciasto lub raczej maślaną masę na nie. Choć tłusta, to także trochę soczysta, a pod koniec pylista (to może jednak wynikać z jej stanu).

W smaku pierwsza uderzyła wiśnia. Słodziutka, acz już po chwili także cierpka i coraz charakterniejsza, jednak... nie kwaśna. Pomyślałam o wiśniach duszonych i... jako jakieś dżemy / masy. Gęste, lepkie i przede wszystkim słodkie. Pojawiła się minimalnie kwaskawa żurawina i czerwona porzeczka. Może z echem kandyzowania? Trochę ściągały. Przełamywały tym samym, ale jednocześnie figlarnie zachęcały, wytrawniejszy motyw dymu.

Ten na samym początku był znikomy, ale akcent dymu rósł konsekwentnie i wyraźnie. W pewnym momencie wyraźnie zarejestrowałam wędzoną nutę, sugerującą mięsistość... ewidentnie lekko słoną. Konkretnie ta nuta wydawała się kryć w dymie; nie chciała dać się złapać. Wyobraziłam sobie stek niemal ukryty w warzywach, w tym papryce. To mięsistość z masłem (jak stek z jego kostką na wierzchu?), lekko słonawa i soczysta. Po chwili schowała się jednak, wchodząc w nutę trochę śmietankową (?), a wędzenie napotkało orzechy. Te wyniosły na wierzch bardziej prażono-dymną nutę. Mignęły solone orzechy, potem już nie. Oczyściły się, zostawiając sobie jedynie gorzki dym.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zrobiło się sowicie gorzko. A że wciąż ostro, pomyślałam o chili. Nagle rozgrzało usta i gardło i już byłam pewna, że to papryczka chili - w całości, nieco grillowana, poskręcano-suchawa momentami i z nutą dymu. Dołączył do niej ostro-ciężki pieprz i więcej ostrawych, wytrawnych przypraw, które... gorzkość rozbiły.

Na zasadzie kontrastu nagle rozpłynęła się wysoka słodycz. To niemal słodziusieńkie owoce. Wiśnie i porzeczki czerwone, ale także trochę czarnych, uderzyły soczystością. Potem zmieniły się w raczej dżemy. I to takie bardzo słodkie, aż z nutą cukru pudru. Może w tle mignął też dżem z moreli? Pomyślałam o cieście czekoladowym z owocowym wnętrzem i lukrowym wierzchem. Czyżby z nutką kandyzowanych owoców? Może i było lekko poprzypalane, maślane, ale wciąż udane.

Gorzkość przeszła w strefę orzechową. Wytrawniejsze nuty prawie odeszły w niepamięć na rzecz duetu maślano-śmietankowego. Wędzono-grillowane orzechy z czasem obrosły w naturalną słodycz i wemknęły się w ciasto. Pomyślałam o takim z orzechami laskowymi; może mące z nich oraz posypanymi, posiekanymi kawałkami na wierzchu jako element orzechowej kruszonka. Choć z goryczką (skórek?), dołożyły się do łagodzenia.

Lukrowa nuta dopadła także cytrusy wyczuwalne na początku. Słodycz chyba próbowała przekierować je na morele...  Acz wybroniły się goryczką. Grejpfrut i cytryna zaserwowały trochę swych skórek, które poprzez cierpkość zmieszały się z czerwonymi owocami. Te zrobiły się zupełnie niejednoznaczne i zmieniły w dżemy.

Na końcówce dżemy doprawiono pieprzem, ciepłą korzennością. Może i ciasto było właśnie czekoladowo-pikantne? Ciepłe, rozgrzewające i soczyste.

W posmaku została nuta odymionego, goryczkowatego kakao, pieprzu i sporo soczystości czerwonych dżemów. Lekki kwasek i cukrowa słodycz gryzły się nieco w tle, ale wygładziła je śmietankowo-maślana nuta. 

Całość okazała się... zaskakująco udana jak na to, jak to wyglądało. Konsystencja miejscami wyszła normalna, zapach nie sugerował zepsucia i był interesujący (mimo że nie w moim typie zbytnio). Smak... ten to w ogóle wyszedł ciekawie. Słodycz i wytrawność pokazały, czym jest "trudna przyjaźń", bo jakoś współgrały, oddając sobie pałeczkę, ale niezbyt do siebie pasowały. A jednak... nie mogę powiedzieć, by nie pasowały. Charakteru czekoladzie na pewno nie brak. Wiśnie i inne czerwone owoce, cytrusy wplatały i kwaśność, i słodziuteńkość. Dżemowate motywy niestety wiązały się z cukrowością. Warzywno-chili, ostre i pieprzne nuty zaprosiły mięsistość, która mi się tu niezbyt widziała. A jednak już wędzenie, orzechy i poprzypalane, dymne nuty były bardzo miłe. Razem z korzennością przełożyły się na dziwną kontrastową spójność. Tak, że końcowo czekolada mi smakowała. Przymykając oko na pewne aspekty, które mogą wiązać się ze stanem, w którym do mnie przyszła, wystawiłabym jej chyba 8/10.

Gdyby nie niżej przytoczona tabliczka, byłabym jednak trochę zdezorientowana. Otóż owszem, smakowała dobrze, nutami, na które w czekoladach już trafiałam, ale jednocześnie wiem, że maślaność czy gorzkość mogły by być uwypuklone przez "transformację tabliczki"; ze słodyczą coś się mogło stać, a pikanteria i gorzkość też - przecież np. stare orzechy potrafią zrobić się ostro-gorzkie. Może i kakao? Producent napisał tylko o nutach brownie, pestkowców, tabace i prażonej końcówce - to się jednak zgadza w zasadzie. Obstawiam, że niezniszczona mogłaby być bardziej wyważona, stonowana. Może nic by mi się nie gryzło?

Wiśnie, porzeczki, cytrusy, dziwne przepychanki słodyczy z kwaskiem (tam jako kwaskawy miód) czułam również w L'Atelier Des 5 Volcans Cru Haut Penja 70 % Cacao Recolte 2017. Także ona była, oprócz słodyczy, bardzo wytrawna za sprawą wędzenia i ostrych, paprykowo-chili sosów, mięsista i warzywna (podlinkowana aż w ocet poszła). W dzisiaj opisywanej pojawiła się niemal mleczno-maślana łagodność, chwilami dodając jednak wątki słodsze, ciastowo-orzechowe. L'Atelier była bardzo słodka miodowo, Reine zaś cukrowo-odstająco, ale nie mogę mieć pewności, że nie wynika to ze stanu tabliczki.


ocena: -
kupiłam: CocoaRunners
cena: £4.95 (za 75g) - mi pieniądze zwrócili
kaloryczność: 579 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym spróbować jej niezniszczonej, ale nie kupię jej po raz drugi na pewno; może kiedyś coś innego tej marki

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.