piątek, 31 marca 2023

Chapon Perou Gran Yapatera ciemna 75 % z Peru

Jak pisałam przy Chapon Peru Gran Nativo, z tego kraju kupiłam dwie czekolady Chapon. Jako że jego powierzchnia to 1 285 000 km², nie wątpiłam, że mogą się bardzo różnić. Pytanie tylko: czym? Nie mogłam się doczekać, by to odkryć! Tamte, Gran Nativo, to ziarna białe, a tym razem czekały mnie... czerwone. Albo raczej czerwonawe, bo w kabosach ponoć trafia się sporo jasnych (białych), jak i normalniejszych, czyli ciemniejszych, CZYLI czerwonych. Chodzi dokładniej o kakao Yapatero, nazwane po jakiejś peruwiańskiej wiosce, a rosnące na obszarach Amazon i Piura. Jak się w to zagłębić, nie brzmi na kolosalną różnicę, ale jednak. Poza tym, czerwony przebłysk? Toż to prawie jak mój bardzo lubiany Madagaskar!

Chapon Perou Gran Yapatera to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao Gran Yapatera z Peru, z regionów Amazon i Piura.

Po otwarciu poczułam zapach trawy i dosłownie świeżej "zieloności". Zupełnie jakbym znalazła się na łące, gdzie skoszono trawę, blisko pola ze stogami siana. Pomyślałam też o trawie cytrynowej, a potem również soczyście-kwaskawych cytrusach, głównie cytrynach. Mieszały się z niejednoznaczną mieszanką egzotycznych żółtych owoców. Te już cechowała wyższa słodycz (czyżbym czuła mango?). Ogół jednak nie był mocno słodki, bo do rześkości dołożyła się łagodząca, śmietankowa nuta, przywodząca na myśl śmietankę roślinną, np. ryżową. Do tego obok świeżej zieloności bardzo istotne okazały się drzewa i ogrom orzechów. Czułam goryczkowate pestki słonecznika w mieszance orzechów włoskich (te dominowały), ziemnych, laskowych i migdałów.

Czekolada istotnie miała nieco bordowy odcień. Twarda tabliczka trzaskała głośno w masywny sposób. Zawarła w sobie kruchy element, ale nie kruszyła się. Już w dotyku wydawała się kremowa.
W ustach kremowość się potwierdziła. Była gęsta, zbita i trochę lepka. Rozpływała się wolno, ostrożnie wprowadzając soczystość. Zmieniała się raczej w coraz bardziej miękką jakby grudkę suchawo-kredowego kremu. Pod koniec w jej aksamitności doszukałam się kredowo-pylistego efektu (prawie ukrytego).

W smaku od samego początku szarżowały orzechy. Gromadnie i odważnie. Przewodziły włoskie. Wydały mi się lekko palone, otoczone dymem. Dym mieszał się trochę z drzewami czy raczej drewnem. Całość od razu zapewniła gorzkość na wysokim poziomie.

Z tła dobiegły podszepty, że lada moment pojawi się roślinny, rześki kwasek. Na myśl przyszły mi kwaskawe zioła, np. szałwia oraz kropelka-dwie soku cytryny.

A jednak najpierw z dymu wyłonił się też mocno palony, acz wciąż słodki karmel. Splatał się z goryczką, subtelnie ją osładzając. Dym wydał mi się za jego sprawą słodki i kadzidlany.

Od kadzidlanej nuty wystrzeliły rodzynki. Słodko-słodkie, może aż lekko miodowe, minimalnie kwaskawe, choć soczyste, z goryczkowatym tłem. Jakże były wyraziste! Część z nich okazała się nasączona rumem. Odnotowałam niemal alkoholowy, ciężki motyw.

Do tej ciężkości dokładał się też dym. Spowijał orzechy i drzewa, palone drewno, ale też ziemię... kłębił się na rozgrzanej ziemi. Gorzkość dominowała, a w jej głębi zbierało się coraz więcej i więcej orzechów oraz pestek. Wciąż były to głównie orzechy włoskie, a obok nich ziarna słonecznika.

Soczyste rodzynki oraz gorzkość złożyły się na jednoznaczną nutę trawy cytrynowej. Kwaskawa rześkość już bez wahania wprowadziła zioła i cytrynowy wątek. Trzymały się z boku, ale były bardzo wyraźne. Roślinność zaczęła przy nich rosnąć, podkradając się do innych wątków. Egzotyczne, żółte owoce powoli zaczęły zdradzać swoją obecność.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przybyło więcej orzechów ewidentnie w skórkach: włoskich, fistaszków, laskowych i migdałów. Musiały być chociaż częściowo surowe, bo mieszały się z tą roślinną świeżością i były takie... czyste.

Rumowe, słodko-karmelowe głosy zasugerowały... marcepan. W kolejnej chwili wyszedł niemal na przód. Migdałowy, stonowany i... mieszający się z owocami.

Pojawiać się zaczęło z różnych stron mnóstwo egzotycznych owoców. Cytryna przedstawiała kolejno słodsze mango, może jakąś morelę i sporo ananasa. Mango i ananas nasączyły marcepan (przez co pomyślałam o owocowych, soczyście-rzadkich marcepanach Zottera). W tle przewinęło się chyba też trochę drobnych czerwonych egotycznych owoców i coś słodszego... banan? Nakręcał się wraz z dojrzałym mango. Nie mogłam jednak ich połapać.

Po marcepanie orzechy wciąż były świetnie wyczuwalne, acz goryczka pestek słonecznika zajęła w nich tym razem nadrzędną rolę. Goryczkę podkręcały też zioła. Po owocowo-słodkiej fali jednak nie tak świeżo-suszone, co... jako goryczkowate, ziołowo-owocowe tabletki? Zaplątała się tam pewna kwiatowa wręcz lekkość.

Końcówka łagodniała, wciąż w roślinnym kontekście, roztaczając wątek śmietankowy, ale w wege wersji - pomyślałam o napoju ryżowym. A może to był jakiś ryżowy deser z nutką... mango i bananów, które z kolei wygładziły i wyciszyły, uczyniły delikatniejszą owocową strefę?

Posmak należał do orzechów włoskich i owocowego marcepanu z mango oraz rodzynkami, a także drzew, rozgrzanej ziemi i słonecznika. Na pewno czułam też kwasek trawy cytrynowej, mnóstwo rześkości, mimo wszechobecnej ciężkości i dosadności.

Całość bardzo, bardzo mi smakowała, zakochałam się, choć musiałam się nieco wczuć - miłość ogarnęła mnie dopiero po drugim czy trzecim kęsie. Odważnie gorzka od dymu, orzechów, zwłaszcza włoskich, i słonecznika, drzew. Wyrazisty marcepan mieszał się z owocami żółtymi, egzotycznymi (głównie mango, ananas), które wprowadziły kadzidlane rodzynki. Przełożyło się to na klimat ciężki, poważny, nie zaś zwiewnie owocowy, a jednak i z mnóstwem rześkości się spotkałam. Ta zieloność, zioła były cudowne. Kwasek nienachalny, soczysty, a słodycz cechowała subtelność, jakby kryła się w dymie i innych nutach, co też bardzo mi do gustu przypadło.

O wiele bardziej gorzka i kwaskawa (a jednak wciąż nie bardzo kwaśna) od Gran Nativo, mniej słodka. Obie były podobnie owocowe, ale nie owocowo-owocowe, a esencjonalnie czekoladowe. Gran Nativo miała jednak charakter trochę bardziej bułeczki z miodem i moreli, a dzisiaj prezentowana to moc dymu, drzew i słonecznika (cóż za nuta!) oraz orzechów, owocami żółtymi, nasączającymi marcepan. Obie smaczne i intrygujące.


ocena: 10/10
cena: 8 € (za 75g)
kaloryczność: 551 kcal / 100 g
czy kupię znów: może kiedyś (bo bardzo bym chciała)

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 30 marca 2023

Grizly Gold Krem pistacjowy z białą czekoladą, migdałami i kokosem

Obecnie nie lubię białej czekolady, na dosładzane kremy zaś patrzę sceptycznie. A jednak tym, co dla mnie najważniejsze, jest "w tym cukry" - by nie był za słodki. Ten wariant, połączenie składników tak mi się spodobało, że postanowiłam sprawdzić, jak odbiorę taki krem właśnie z białą czekoladą (tak z ciekawości: konkretnie belgijską). Liczyłam, że okaże się ona subtelnym dodatkiem. Miałam też nadzieję, że będzie dobra jakościowo - więc może po prostu będzie smacznie, także z nią? Uznałam, że nie dowiem się, jak nie spróbuję.
W stworzeniu tego kremu (podobnie jak w przypadku Grizly Gold Krem z orzechów laskowych z chocobananem i ziarnami kakao) pomogła renomowana cukierniczka Darina de Oliveira Costa z czeskiego Sweet Moment (cóż za zbieżność nazw!). Opis ze strony obiecuje, że smakiem pasta przypomina nadzienie z kulek Raffaello - liczyłam, że wyidealizowane, bo wariant smakowy lubię, natomiast prawdziwe Raffaello (recenzja z 2020) to już od lat paskudy. 

Grizly Gold Krem pistacjowy z białą czekoladą, migdałami i kokosem / Pistáciový krém s bílou čokoládou, mandlemi a kokosem to krem pistacjowo-migdałowy z białą czekoladą i wiórkami kokosowymi; wyprodukowany przez Calbuco s.r.o. (Grizly).

przed i po uporaniu się z olejem
Z otwartego słoika wyrwał się intensywny zapach lekko prażonych pistacji i migdałów, które splotła lekka maślaność i... orzechowo-roślinna świeżość. Poprzez nią wkroczył kokos, który po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia wybiegał naprzód jako słodki i aż nieco śmietankowy, ale... wciąż wręcz świeżo soczysty. Pistacje dominowały.
Mnie całość niezbyt kojarzyła się z Raffaello... ewentualnie wersją bardzo szlachetniejszą, wyidealizowaną i o wiele wytrawniejszą. Jej słodycz była subtelna i naturalna, biała czekolada stanowiła wątek tak marginalny, że gdybym nie była pewna, że tam jest, nabrałabym się, że to iluzja.

Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju, z czego starałam się zlać, ile się dało (czyli 2,5 łyżki), bo i tak krem wyglądał ruchomo-rzadkawo. Przez to i tak trochę zostało (na oko niecałe pół łyżki?), więc to przemieszałam, by w słoiku ogólnie była jednolita masa.
Było to średnio trudne nie tylko przez wąski i wysoki słoik, sam krem mieszał się w miarę ochoczo. Wyglądał na ciągnący i rzadkawy, ale szybko dał się poznać jako zwięzły, trochę lejący. W pewien sposób jednak gęstawy... Bardzo lepki. Nie spływał zbyt chętnie z łyżeczki.
Już na oko widać w nim mnóstwo grubych wiórków kokosowych i ciemnych kropek drobinek-skórek. Bazowo jednak masa sprawiała wrażenie gładkawej - drobinek migdałów i pistacji nie uświadczyłam.
W trakcie jedzenia krem okazał się jeszcze bardziej lepki, klejący... lepiszczy wręcz! Oklejał usta i zęby zupełnie. Jakby nieco gęstniał chwilowo, po czym rozpływał się w aksamitny sposób. Poczułam zagęszczenie lekko pylistą, maślaną czekoladą, nasuwającą na myśl kremowy i gęstawy, mięciutki budyń. Pasta rozpływała się powoli, wykazując tłustość trochę oleistą, ale wyraźnie orzechowego pochodzenia. Z czasem na język zaczęło wylegać trochę mikroskopijnych drobineczek kokosa oraz mnóstwo konkretnych, grubych i sporych wiórków. Zdarzały się też pojedyncze spore kawałki.
Wszystkie je cechowała krucha chrupkość. Nie pożałowano ich. W zasadzie jeszcze trochę, a można by powiedzieć, że przedobrzyli. Tak jak było, było jednak świetnie.
Pod koniec krem zmieniał się w oleiście-budyniową zawiesinę i znikał, zostawiając kokosa, którego trochę trzeba było pociamkać. Nie memłał się i nie zostawał w ustach nazbyt długo. 

W smaku natychmiast polało się tsunami słodyczy białej czekolady. 

Jej niemal słodziuteńkość zbudowana z wanilii i mleka stanęła do boju z pistacją. Ta sama w sobie też była słodkawa, ale inaczej. W sposób świeższy, niemal... "zielony"? Dominowała zdecydowanie. Okazała się prażona bardzo delikatnie. Jej charakter podkreśliły migdały. Biała czekolada zostawiała za to kokosowe echo.

Migdały wprowadziły wytrawniejszy wątek. Raz po raz czułam goryczkę skórek, ale ta jedynie dbała o szlachetność, ogólnie była niska.

Czego nie można powiedzieć o kokosie, który już po chwili wkradł się do śmietankowo-waniliowo-słodyczy i wzrósł. Podkręcił mleczność, sam w sobie był w pewien sposób śmietankowy i specyficznie roślinnie świeży. Niemal soczysty? Połączył pistacjowo-migdałowy duet (z wyraźną dominacją pistacji) z białą czekoladą w niezwykle harmonijny sposób.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji wszystko zrobiło się niemal maślane, łagodne i słodziutkie. Kokosowa słodycz wirowała z białą czekoladą, ale to kokos się wywyższał - pomagały mu kawałki. Nie musiałam ich gryźć, by poczuć, jak nasila się kokosowość.

Tymczasem pistacjowa baza dbała o to, by nie zrobiło się słodko w sposób męczący. Maślaność i śmietankę splotła w... rzeczywiście skojarzenie z delikatnie słodkim, wytrawniejszych i szlachetniejszym Raffaello. Tylko że na pistacjowym tle albo właśnie w wariancie pistacjowym. Także migdały okazały się maślano-słodkie, delikatne -  najmniej istotne w kompozycji, a jedynie podkreślające.

Kokosa też wsparły, on zaś pod koniec nadał całości wydźwięku kokosowej, lekko waniliowej białej czekolady. Chwilami robiło się niebezpiecznie słodko, biała czekolada próbowała się wybić tak, że mi aż za biało czekoladowo raz czy drugi się zrobiło.

Gryzione wiórko-kawałki były eksplozjami smaku słodkiego kokosa. Aż niewiarygodnie. Wydawały się wręcz słodziusie, wyraźnie lekko podprażone... a przez to kokosowe w 200%. Najlepiej je czuć, gdy masa się już rozpłynęła, jednak także podgryzane w trakcie nie miały problemu z przebiciem się.

Biała, do granic możliwości kokosowa tabliczka właśnie została w posmaku razem z pistacjami prażonymi minimalnie. Słodko-maślanymi.

Krem bardzo mnie zaskoczył tym, że wcale nie był tak słodko-słodki, a miał całkiem wytrawną bazę. Pistacje zacnie dominowały, migdały im się podporządkowały (co nie było oczywiste, patrząc na skład). Biała czekolada choć odegrała ogromną rolę, nie narzucała się. Kokos świetnie sobie z nią poradził. Mimo to, nie obraziłabym się, gdyby były odwrotne proporcje czekolady do kokosa.
Choć bardzo słodki, to wcale nie taki przesłodzony. Ogrom słodyczy był naturalny. Mimo wszystko jednak, białej czekolady mogli dać mniej - on sam w sobie wydaje się właśnie biało czekoladowy od słodziutkiego kokosa. Obiecane skojarzenie z Raffaello było, ale... nie tak wprost - i chyba dobrze. Pasta była smaczna właśnie w takim wydaniu, jak ją zrobiono. Choć osobiście i tak wolę parę innych kremów, którym wystawiłam 8, to ten jako wariant jakim jest, zbliżył się do ideału. Tylko właśnie mógłby być bardziej kokosowy, a mniej białoczekoladowy.
Konsystencja może i mogła by być nieco gęstsza, ale i ta była przyjemna. Wprawdzie zalepiająca bardzo, bardzo, ale ten chrupki kokos był wręcz obłędny. Bardzo dużo go dodano, ale właśnie zatrzymano się na granicy - nie przesadzono!


ocena: 9/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 48,69 zł za 300g (cena półkowa, bo ja na całe zamówienie dostałam kupon 70 zł, więc u mnie się to nieco "rozeszło")
kaloryczność: 587 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone pistacje 41%, prażone migdały 41%, biała czekolada 12% (cukier, masło kakaowe 33,1%, pełne mleko w proszku , lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy), kokos 5%

środa, 29 marca 2023

Chapon Perou Gran Nativo ciemna 74 % z Peru

Choć ostatnio sporo degustacyjnych serii ułożyło mi się przypadkowo, tym razem przyszła pora na mini serię w pełni zaplanowaną. Na zestawienie miałam pomysł już tabliczki kupując. Otóż wybrałam dwie z Peru, ale z różnych jego regionów. Obstawiałam, że obie zachwycą, lecz nie miałam żadnych przeczuć na temat tego, od której zacząć. Jak pomyślałam, że ziarna Gran Nativo są białe, doczytałam, że opisuje się je jako "eleganckie" i w końcu, że rosną w regionie Piura, dotarło do mnie, że to pewnie będzie łagodna tabliczka. Stąd i zabrałam się za nią w pierwszej kolejności (potencjalnie smaczniejszą zostawiając na kolejny dzień). Jeśli o same ziarna Gran Nativo White chodzi, zostały ponownie odkryte w 2008 roku, na małych polach, na północy Peru, czyli właśnie w regionie Piura.

Chapon Perou Gran Nativo to ciemna czekolada o zawartości 74% kakao Gran Nativo White z Peru, z regionu Piura.

Po otwarciu rozbrzmiał zapach jasnego, kwiatowego miodu tak wyraźny, jakbym miała przed sobą bułeczki z mnóstwem twarogu i miodem, w który to twaróg i bułkę miód bez ogródek wsiąka i spływa po nich. Czułam też soczystość, ale jakby przecieru czy soku z owoców o wysokiej słodyczy. Też niemal miodowej. Wyłaniały się z tego soczyste, dojrzałe morele świeże i może coś bardziej egzotycznego... kaki? Jakby jeszcze jakiś rześki, egzotyczny napój... w wariancie granat, malina i np. pitaja? Owoce były rozmyte, niejednoznaczne, ale sporo ich tam się znalazło. Mniej i delikatniej pokazała się poważniejsza herbata czy trochę ziemi. Na pewno za to pojawiła się też śmietanka, mieszająca się z twarogiem. Może serkiem twarogowo-śmietankowym?

Tabliczka była twarda i masywna, acz już w dotyku kremowa. Tylko że może trochę suchawo-kremowa. Trzaskała głośno niczym suche gałęzie.
W ustach rozpływała się wolno. Utrzymywała kształt zwartej, miękkiej i aksamitnej grudki, a z czasem zmieniała się jakby w grudkę gęstego, lepkiego kremu z masła i śmietanki. W końcu dopuszczała też do głosu odrobinkę-odrobineczkę soczystości, a znikała jakby nie do końca. Maziście-maślano i minimalnie pyliście.

W smaku pierwsza uderzyła niemal miodowo słodka morela. Dość spory, miękko-soczysty owoc musiał być w pełni dojrzały. Obraz ten jednak szybko zaczął rozchodzić się na dwie strefy.

Morele pomknęły ku innym owocom. Poczułam słodkie, miękkie i soczyste kaki, z którego sok aż się leje. Może tych owoców nie było dużo, ale wydały mi się wyraziste... Choć nie do końca przejrzyste i jednoznaczne, bo po chwili do głowy przyszedł mi sok / nektar czy jakiś przecier z owoców egzotycznych. Gęsto-soczysta masa / papka miałaby kolor pomarańczowo-żółty i... na pewno sporo w niej słodyczy o lekkim, kwiatowym charakterze.

Miód z kolei odszedł na bok, mieszając się ze śmietanką. Jasny, złocisty i lepki twór przemieszał się z nią, po czym spłynął na twaróg... wsiąkł w niego i wsiąkał dalej, w bułeczkę. Pomyślałam o rumianych kajzerkach z twarogiem lub serkiem twarogowo-śmietankowym i mnóstwem miodu.

Po pewnym czasie odnotowałam lekką gorzkość jakby orzechów w skórkach. Raczej fistaszki, ale nie tylko i... z czasem bardziej jako pasta 100% z orzechów, zrobiona z arachidów w skórkach. Wychynęły z bułeczki za sprawą lekko pieczonego akcentu.

I to właśnie, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wprowadziło gorzkość odważniejszą. Wciąż była delikatna, ale znacząca. Reprezentowało ją wciąż trochę orzechów w skórkach, ale też coraz więcej drzew. Ogrzewało je słońce - obraz takich właśnie stał się bazą czekolady. Do tego dołączyła rozgrzana ziemia. Choć subtelna, współtworzyła bazę (którą wbrew pozorom nie była czysta słodycz).

Egzotyczna papka z owoców z kolei odważyła się trochę przybrać na słodyczy. Do moreli i kaki dołączył banan. 

W całej tej jednak mieszaninie odnotowałam domniemanie kwasku. Jakby w oddali pojawiła się cytryna, ale nie odważyła zbliżyć. Jego lekki akcent jeszcze podkręcił soczystość i rześkość, ale znów - wcale nie uczynił kompozycji owocową przez duże O. Egzotyczne owoce w tle, nieśmiało zasugerowały jeszcze jakieś czerwone, np. słodkiego granata... w wariancie czegoś, mieszanym? Z malinami i np. rześką pitają? Było w nich coś niemal kwiatowego.

Słodycz ogólnie trochę wzrosła, miód lał się litrami, ale i on wydawał się jakiś egzotyczny. Może wielokwiatowy, ale z egzotycznej, bogatej w owoce dżungli.

Gorzkość dodała do miodu herbatę, czego proporcje zaraz się zmieniły. Przez moment owoce jeszcze utrzymywały się na tyle wyraźnie, że do głowy przyszła mi herbata z morelową nutą, może z suszono-kandyzowanym owocem. 
Delikatna herbata z miodem wygładziła kompozycję, co z aprobatą powitały fistaszki... a w zasadzie pasta fistaszkowa z orzechów w skórkach. Te same w sobie były słodkie w niemal miodowy sposób, ale nie czysto słodkie. W tym pomogła im rozgrzana ziemia.

W posmaku została śmietanka i fistaszki, splecione miodem. Czułam jakby "egzotyczny miód", rześkość egzotycznej mieszanki żółto-pomarańczowych owoców z akcentem czerwonych (granata?), a także lekką cierpkość gorącej ziemi i herbaty. Morele wydały mi się nieco kwaśniejsze - i w zasadzie nie były to klarownie one, a "domniemanie kwasku".

Całość bardzo mi smakowała, mimo łagodności. Choć niemal niegorzka, pozbawiona kwaśności, a słodka, nie wydała mi się przesłodzona. Miód był ciągle wyczuwalny, ale wsiąkał w otoczenie, nie dominując. Bułeczki z twarogiem czy drzewa i rozgrzana ziemia miały pole do popisu. Dojrzałe morele, kaki i przecier z owoców przełożyły się na poczucie egzotyki, ale w zasadzie nie ogromną owocowość. A była bardzo istotna. Sporo jednak w tej czekoladzie niedopowiedzeń - tajemnicza egzotyka przewijała się i tyle. Śmietanka zdawała się rozdawać karty, stojąc tym samym na straży słodyczy. Zadbała o spokojny wydźwięk, na który składała się też kwiatowość, trzymająca się niektórych nut.


ocena: 9/10
cena: 8 € (za 75g)
kaloryczność: 556 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 28 marca 2023

Zotter Sunflower & Golden Cherry ciemna 70% nadziewana marcepanem z żółtymi czereśniami i nugatem ze słonecznika

Tę tabliczkę zjadłam jako pierwszą spośród otrzymanych nowości Zottera. Idealnie według mnie oddaje schyłek lata, kiedy to po nią sięgnęłam. Lubię czereśnie, jednak latami żółtych jakoś mało w sumie jadłam (jak na moje możliwości owocowe gdy chodzi o sezonowe). Nigdy na straganach nie wyglądały jakoś szczególnie zachęcająco, bo zbrązowiałe, poobijane itd. Moje ulubione to niemal czarne, wielkie bomby. Tych jednak latem 2022 nie udało mi się nigdzie kupić. Spore ciemne owszem. Drobnych jasnoczerwonych fanką nie jestem, ale... przez ten brak "moich", w tym sezonie bardziej niż zwykle naszło mnie właśnie na żółte. A tu proszę! Przedłużenie sezonu na nie. Miło. Swoją drogą, chyba nigdy nie spotkałam wariantu czegokolwiek żółtoczereśniowego.


Zotter Sunflower & Golden Cherry / Sonnenblume & Goldkirsche to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao nadziewana marcepanem z żółtymi czereśniami (30%) i słonecznikowym nugatem, zrobionym z z prażonych nasion słonecznika na bazie ryżowej czekolady białej i tłuszczu kakaowego (30%).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach palono-karmelowo słodkiej, a jednocześnie satysfakcjonująco palono-gorzkiej czekolady, podkreślony goryczką orzechowo-pestkową. Wpisała się w nią nuta ciemnego chleba ze słonecznikiem (zwłaszcza, gdy nachylałam się nad spodem), a także towarzyszyła kwaśna soczystość. Owoce niosły słodycz, łącząc się z karmelem, ale nie były jednoznaczne. Gdzieś tam jedynie wisiało domniemanie wiśni i czereśni.
Po przełamaniu i w trakcie jedzenia soczysta, słodka wiśnio-czereśniowość wzrosła, a słonecznik jeszcze czytelniej się pokazał. Był goryczkowaty, razem z marcepanem budował poważniejszy klimat.

Tabliczka przy łamaniu trzaskała jedynie trochę, bo za sprawą grubej czekolady. Wnętrze okazało się miękkawo-plastyczne i raczej delikatne.
Dolną część, czyli nugat cechowała zbitość, ale też plastyczność i tłusta mazistość. Marcepan już na oko był rzadkawo-grudkowaty i bardzo plastyczny, delikatny. W dotyku także wilgotny i lepkawy. Przy łamaniu zdarzyło mu się plasnąć. Co więcej, widać w nim kawałeczki i skórki czereśni.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i tłusto-kremowo, oblepiając podniebienie gęstą mazią. Całość szybko miękła i robiła się zawiesiście-miękkawa. Czekolada odsłaniała nadzienia, które nawzajem się przełamywały. Rozpływały się mniej więcej równocześnie, acz nugat znikał szybciej, marcepan zalegając jakby trochę czekał na swoją kolej.
Prędzej wypełzał (dosłownie) marcepan. Był bowiem wilgotnie-soczysty, rzadkawy, ale w sumie nie rzadki. Bardzo grudkowaty i miękki. Sok lał się z niego trochę, a on powoli ujawniał małe kawałki i mnóstwo skórek owoców. Trzeszczał od tych skórek, wpisującą się właśnie w trzeszczącą konwencję marcepanu.
Marcepan nieco tonował ciężką tłustość nugatu słonecznikowego. Ten okazał się zbity, ale miękki. Kojarzył się z ciepłym masłem. Był bardzo tłusty, z czasem coraz bardziej oleisty. Wyszedł bardziej integralnie z czekoladą od marcepanu. Najpierw wykazał się tłustą gładkością, a potem odsłonił gumowy efekt i lekką pylistość. Rozpływał się wraz z resztą dość długo, biorąc pod uwagę że jako twór sam w sobie znikał wodniście. Na koniec zostawały też resztki marcepanu, cienkie skórki i jędrne kawałki (też skórek niepozbawione) owoców.
Zostawała jednak też ona, czekolada.

W smaku najpierw rozeszła się palono karmelowa słodycz czekolady, ozdobiona wysoką, również paloną gorzkością. Sama w sobie wydała mi się lekko marcepanowo-orzechowa, jakby przesiąkła wnętrzem. Robiła też sugestie do razowego chleba, a czasem wydawało mi się, że gdzieś w tle pobrzmiewa kawa.
Mimo wyrazistych i znacząco słodkich nadzień, czekolada była wyczuwalna w zasadzie cały czas.

Marcepan szybko przebił się, a chociaż nugat nie spieszył się i wkraczał leniwie, już po paru sekundach zaczął podszeptywać nutkę chleba ze słonecznikiem. Choć nadzienia rozpływały się i roztaczały swój smak równo, najpierw przewodził nugat.

I okazał się nugatem definicyjnym. Bez wątpienia ten smak zaraz się umocnił. Ta część okazała się bardzo słodka i zaskakująco "mleczna" w neutralnie-roślinny sposób, jak to napoje roślinne. Pestki słonecznika raz po raz wychynęły wyraźnie, na parę sekund nawet wyszły na pierwszy plan, jednak nigdy nie były nutą dominującą. Wyraźną przez parę sekund - bardzo. Nugat wydał mi się subtelnie prażony, z czasem coraz bardziej znacząco gorzkawy. Połączył się tym z ciemną czekoladą i migdałami w bardzo udany sposób. Po paru chwilach jednak odbił w nieco mdławo-oleistym kierunku, co wykorzystała słodycz i ogólna oleistość, maślaność. 
Ogólnie słodyczy nie brakowało, zaś nugat zahaczał o lekką, tłustą białoczekoladowość, którą przez moment odebrałam jako wręcz drapiącą. Gdy się wczułam, wydawał mi się lekko mdławy, a do tego czułam specyficzną wegańskość  ryżowej czekolady białej.

Po paru chwilach odnotowałam soczystą słodycz, z lekko kwaśnym tłem, które otworzyło drogę smakowi wiśni i czereśni. Najpierw całej mieszance. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na przód zaczęły wychodzić słodkie żółte czereśnie, że aż na sekundę-dwie były motywem dominującym. Kwasek jedynie za nimi podążał, ale całość i tak była bardzo soczysta.
Nie jednak lekka, bo wyraźnie zmieszał się z nimi marcepan i rosnąca słodycz. Delikatny, czysto migdałowy, pokazujący pazurki, ale też dokładający słodycz właśnie.

Czereśnie z wiśniowym echem w końcu nieco osłabły, marcepan zaś stracił impet, a słonecznik... miał się nieźle. Pod koniec jego goryczka znowu wzrosła, nie zapominając o jego smaku samym w sobie. To był słodko-maślany splot z echem słonecznikowego chleba. Palona czekolada wygłaskała to paloną słodyczą i cierpkością.

Właśnie ona zakończyła występ. Po wszystkim wydała mi się nieco bardziej kwaskawa, palona, a także bardziej gorzka.

Na koniec zostały jeszcze drobinki marcepanu czereśniowego. Podtrzymywały lekką, specyficzną migdałowość, ale właśnie też wątek kwaskawych owoców. Kawałki, które sporadycznie się trafiały, wbrew pozorom miały smak - ewidentnie jakby czereśnio-wiśni. O wiele więcej było nijakich skórek.

W posmaku zostały wyraziste pestki słonecznika, słodka, acz cierpka czekolada, a także delikatny, migdałowy marcepan. Czułam też nutkę soczyście-kwaskawą, powiedziałabym że "chyba wiśniową", ale już mało wyrazistą. W dodatku mnie zostało drapanie-przesłodzenie w gardle.

Tabliczka była smaczna, ale szału nie zrobiła. Wszystko w zasadzie było w niej poprawne, a jednak mam wiele "ale". Marcepan owocowy zaskoczył tak zgraną strukturą, ale w smaku... był lekko żółto czereśniowy, a właśnie skoro to tak rzadko spotykany dodatek, wolałabym, by te owoce mocno dominowały. Nugat jak dla mnie wyszedł za tłusto, jego wyraźna wegańskość też mi nie leżała. Pestki słonecznika choć czuć wyraźnie, były jakby tłumione.
Ciekawa, do zjedzenia ze smakiem jako ciekawostka, ale nieporywająca, a szkoda, bo składniki takie, że mogłaby.
Całość jak dla mnie za słodka, a jednak też nie przesłodzona - po prostu czy to czereśnie, czy słonecznik zostały za bardzo słodyczą obudowane, że przygłuszone.
W ogóle to zrobiłabym z niej dwie tabliczki, dla przejrzystości każdego z nadzień. Może byłyby wyrazistsze i smaczniejsze? Dokładnie to samo stwierdziła Mama, której zostawiłam kawałek na dosłownie kęsa, by pokazać jej, co ja tak narzekam na w sumie niezłą czekoladę. 


ocena: 7/10
kupiłam: zotter.pl
cena: 17,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 518 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), nasiona słonecznika, tłuszcz kakaowy, żółte czereśnie suszone, syrop ze skrobi, mąka ze słonecznika, olej słonecznikowy, cukier trzcinowy cały, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), koncentrat wiśniowy, lecytyna słonecznikowa, sól, sproszkowana wanilia

poniedziałek, 27 marca 2023

Rózsavolgyi Csokolade Ecuador Nacional Cacao Finca Garith 73 % ciemna z Ekwadoru

Kiedy dwa razy do roku składam ogromne zamówienia na czekolady, raczej wolę wtedy wybierać różne różnych marek, jednak zdarzyło się, że i bezpośrednio ze sklepu producenta zamawiałam. Nigdy jednak w ciemno, a przynajmniej po jednej, która mnie zachwyciła. W przypadku Rózsavölgyi Csokoládé w taki właśnie sposób zaopatrzyłam się w sporo czekolad. Z każdą marka zachwyca mnie coraz bardziej - i pomyśleć, że nie od pierwszych dni znajomości zapałałam do niej miłością (nie wiem, z czego wynikał mój sceptycyzm; z tego, że trafiłam np. na tabliczkę z wyjątkowo nie w moim typie z dodatkiem Rozsavolgyi Csokolade 73 % Olive & Bread?). Myślałam, że akurat Ekwador w wykonaniu tej marki nie będzie dokładnie taki, jaki uwielbiam najbardziej, ale i tak obstawiałam coś pysznego. Warto wspomnieć, że w tym regionie (prowincji Santo Domingo de los Tsáchilas) Finca Garyth specjalnie działają od lat na rzecz przywrócenia unikalnego ekwadorskiego ziarna Nacional - które porasta ziemie Ekwadoru od wczesnych lat 1900.

 Rózsavölgyi Csokoládé Ecuador Nacional Cacao Finca Garith 73% to ciemna czekolada o zawartości 73 % kakao Nacional z Ekwadoru, z prowincji Santo Domingo de los Tsáchilas.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach dymu i suchych, zarówno suszonych, jak i pewnie już palonych liści tabaki o słodko-goryczkowatym charakterze. Tabaka mieszała się ze starymi, pożółkłymi księgami. Stała przy nich odważna ziemia z drobnym, pozytywnym elementem brudu, nadającym jej pewnej pierwotności. To też ogrom roślin - słodkich i bardziej rześkich. Wyobraziłam sobie liście bananowca i same bananowce, ale nie tak ewidentnie same w sobie banany. Te też były, ale w tonacji tak słodkiej i rozmytej, że jako biszkopt bananowy. Lekką, kwaskawą soczystość zapewniły maliny, a w tle doszukałam się jeszcze niemal miodowych melonów i odrobiny orzeszków (może też w miodzie?).

Nieco sucha w dotyku tabliczka trzaskała bardzo głośno, jakby była stwardniałym, gęstym kremem. Cechowała ją niesamowita twardość i masywność. Kojarzyła mi się, zwłaszcza przy odgryzaniu kawałka, z chrupko-kruchą skałą.
Także przekrój wyglądał na masywny, zbity.
W ustach rozpływała się wolno i bardzo kremowo. Zmieniała się w coraz bardziej mięknący, aksamitny acz jakby nieco suchawy budyń. Taki, który dopiero odsłania swoją maślaność i niemal aksamitną kremowość, zasnuwając się z pod koniec drobnym pyłkiem. W końcu czekolada stawała się dosłownie mięciuteńka. Miała jednak w sobie także pewną soczystość.

W smaku pierwszy przywitał się słodki biszkopt toffi. To było jakby jeść szlachetny, nieprzesadnie, ale ewidentnie słodki, twór nad jakimiś starymi księgami.

Po chwili dobiegła soczystość, niczym lekki powiew zza okna. Nutka owocowa trzymała się jednak w oddali. Wskazałabym trochę słodkich czerwonych i... żółtych? Z minimalnym kwaskiem?

Książki wprowadziły tabakę i suche liście, nawet trochę drewna. Obok niego znalazła się palona nuta - nie wysoka, ale istotna. Osnuł ją dym, rozprowadzający spokojną gorzkość. Mignęło mi trochę kawy, przełamującej słodycz. Razem z dymem trzymała ją w szachu.

Wciąż nie mogłam uchwycić soczystości z tła... może to jakaś konfitura różana? Z czerwonych owoców, a ciągnąco-farfoclowata od płatków kwiatów.

W tym czasie ta rześkość i powiew przywiały ogrom nut roślinnych. Choć i je dopieszczał dym, pokazały swój własny, rześko-słodki charakter. Pomyślałam o bananowcach, ich liściach i... po prostu o innych zieleniach. Skropionych deszczem lub wilgotnych od rosy. Na straży dosadności i gorzkości wciąż stał jednak dym. Palona nuta jakby... uziemiała to wszystko. Dosłownie, bo i ziemia się przewijała.

Ogólna słodycz spokojnie, konsekwentnie, delikatnie rosła. A przy tym zmieniała się.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa biszkopt toffi, pod wpływem roślinności, zmienił się w mocno bananowy biszkopt. Był wilgotny i soczysty... Słodki, wręcz słodziuteńki, bo z bananów bardzo dojrzałych. Towarzyszyły mu książki, dodając powagi, lekkiej cierpkości i goryczki. A może sporadycznie trafił się też właśnie cierpkawy banan, by nie zrobiło się za słodko?
A jednak mimo to za sprawą biszkoptu kompozycja na pewien czas złagodniała i wkradła się do niej znacząca maślaność.

Soczystsze akcenty z tła zagrały wtedy wyraźniej. Poczułam słodziutkie maliny, aż miękkie i soczyste, jak się tylko da... Raz czy dwa otarły się nawet o cukierkowość albo o jakąś gumę balonową, ale szybko się chowała. To właśnie na bazie malin mogły być wspomniane wcześniej różane przetwory. A od zieloności odeszła nutka żółtego miodowego melona i... melona bardziej kwiatowego? Do tego wśród owoców podniósł się drobny kwasek trudny do nazwania.

Kwiaty zaczęły zwalczać maślaność, a to wykorzystały książki i tabaka. Tabaka i dym do słodyczy dodały więcej gorzkości. W mieszaninę tę wemknęło się trochę orzeszków - arachidów w miodzie? Uderzyła ziemia, tym razem nie zważając na nic. Kawa z oddali jej kibicowała. Na pewien czas te nuty zaczęły dominować, jednak z czasem otuliły się delikatniejszymi i przygasły. Ja zaś wyobraziłam sobie jakieś nadpalone na czarno pergaminy, karty książek... w których suszyły się kwiaty?

Posmak właśnie do kwiatów, ale świeższych, melonów i bananów, a także odrobinki toffi. Czuć tu lekkie palenie, minimalną suchość książek (i suszonych w nich kwiatów?) oraz... jakby suchą ziemię z doniczek, z której wystają jakieś zielone rośliny, kwiaty... Sporo czułam świeżych liści właśnie. A jednak... wychynął chyba też lekki posmak czerwonych owoców, ale pudrowych.

Całość bardzo mi smakowała. I... zaintrygowała. Cała ta świeżość, ogrom roślin-zieloności była wspaniała. Akcent książek, słodycz bananowego biszkoptu i nieco soczystszych akcentów malin, melona zeszły się z charakterną tabaką, dymem i końcową ziemistą bombą. Choć był moment złagodzenia, sporo słodyczy, to jednak ani na chwilę nie schowała pazurków. Jedyne co, to te bardziej cukierkowe akcenty czy pewną niedookreśloność bym zmieniła.


ocena: 9/10
kupiłam: rozsavolgyi.com
cena: 2390 HUF, czyli ok. 28 zł (za 70g)
kaloryczność: 521 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym, gdyby była dostępna w Polsce

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

niedziela, 26 marca 2023

Pacari Andean Rose 2021 ciemna 60 % z Ekwadoru z różą (po zmianach)

Od razu po zjedzeniu Pacari Andean Rose (recenzja z 2017) wiedziałam, że wrócę do niej. Z czasem tylko żałowałam, że nie pokusili się o większy % kakao, ale to nie stanęło mi na drodze do powrotu. Niestety, gdy już ją miałam, zaczęłam się obawiać. Bardzo nie podobało mi się to, co zrobili z niespotykanie soczystą marakujową Pacari Passion Fruit (wersja z 2017), zmniejszając jej marakujowość, a tym samym psując czekoladę, co odkryłam w roku 2021. Miałam nadzieję, że róże jakoś się obronią... Do czasu, gdy przeczytałam (ze strachem) skład. O zgrozo! O tyle zmniejszyć ilość esencji różanej?! Zbrodnia w biały dzień. Boli mnie też, że zostawili sobie na opakowaniu odznaczenie "Srebro" w AoC, zdobyte w 2018 za wersję z 2017, czyli tę z większą ilością esencji różanej.

Pacari Andean Rose to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao z Ekwadoru z esencją różaną; wersja dostępna od roku 2021.

Po otwarciu poczułam intensywny duet soczystych, żywych i wilgotnych płatków czerwonej róży stulistnej oraz słodkiego, leciutko palonego karmelu. Były wyrównane ze sobą, acz róże wspierały też inne kwiaty. Budowały rześko-ciężki, specyficzny i jakby zawilgocony klimat. W soczystości ich płatków kryły się słodkie pomarańcze. W oddali majaczyła też odrobinka poważniejszej, gorzkawej ziemi.

Smutno jasna niczym mleczna, gruba i bardzo twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała średnio głośno, kojarząc się z zawilgoconym drewnem. W dotyku wydawała się tłusto-kremowa i lekko pylista, przekrój zaś mówił coś o ziarnistości.
W ustach rozpływała się w tempie wolno-średnim, umiarkowanie. W pierwszych sekundach wydawało się, że choć z łatwością, to będzie robić to bez końca, jednak zaraz trochę przyspieszała. Wykazywała średnią tłustość, ale kryła w sobie ulepkowaty element. Szybko upuszczała trochę soczystości. Kształt zachowywała niemal do końca, bo była zbita i konkretna w nieco chłodno maślanym sensie. Opływała smugami, popisując się przy tym szorstkością, ziarnistością. Z czasem wydała mi się jeszcze nieco bardziej soczysta.

W smaku pierwszy uderzył karmel. Bardzo słodki, palony minimalnie. Cechowała go maślaność i maślaność właśnie ogółem zaraz się podniosła.

Tuż-tuż za nim pojawiła się delikatna soczystość. Przybyły róże w ewidentnie słodkim wydaniu. Do głowy przyszedł mi jakiś pączkowo-ciastkowy dżem... Dżemik dosłownie. Słodki, lepki, ale soczysty. Zrobiony na bazie niejednoznacznych, lekko kwaskawych czerwonych owoców, ale głównie różany. Czuć motyw czerwonych, wilgotnych płatków róż... Takich ucieranych z cukrem. Dużą ilością cukru.

Myśl o ciastkach, słodkich i maślanych, była bardzo wyraźna. Dość porządnie wypieczonych, ale delikatnych, jasnych. Dołączyło do nich niemal mleczne echo. W tle odrobinka drzew odważyła się do nich pomachać - te wypieczone ciasteczka właśnie drzewa podkreśliły, nadały im trochę charakteru, czego doglądał karmel.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na znaczeniu przybrała gorzkość. Także delikatna, acz niewątpliwie obecna. Drzewa miały tu swój udział, acz potem polało się trochę kawy... Kawy lekko palonej, ziemistej? Na pewno z mlekiem.

Owoce czerwone rozmyły się, lecz soczystość cały czas była wyczuwalna. Raz po raz zaserwowała odrobinkę kwasku jako słodka pomarańcza. Nie zapomniała też o echu swojej gorzkiej skórki, co harmonijnie wplotło ją w kompozycję. Także do niej jednak dostał się słodki karmel, sugerując trochę kandyzowanej pomarańczy czy dżemo-masy właśnie z takową skórką. 

Zaplątał się dym o lekkim wydźwięku kwiatowych kadzideł. Więcej różnych, ale też soczyście-ciężkawych, wilgotnych kwiatów dołączyło do róż. Kwiaty te, choć słodkie, miały też pazurki. Mieszały się trochę z ziołami i ogólnie roślinami.
W ich świeżości i rześkości doszukałam się nutki słodkiej mięty, a mleczność podsunęła mi jakąś matcha latte. Także posłodzoną. Roślinna, świeża ciężkość z czasem wróciła bardziej do róż.
Kawa, jaka gdzieś tam pomykała, też musiała być dosłodzona i lekko różana. Dzielnie walczyła jednak o gorzkość.

Róże na koniec znów przytuliły się do karmelu. Tego było mnóstwo, że aż dominował. Wysoka słodycz przywiodła na myśl różany karmel lub jakąś niemal karmelową, cukrową masę z róż. Przytłaczał, miałam wrażenie, że zaraz i w gardle zacznie drapać, ale nie.. Nie tak od razu, a dopiero w tym momencie, ale już po zjedzeniu sporej części tabliczki. A jednak i soczystość, zawilgocenie płatków wciąż o siebie walczyło. Wspierało je echo wilgotnej, czarnej ziemi.

W posmaku zostały róże i karmel czy właśnie bardziej różany karmel. Słodki, acz minimalnie przełamany dosłownie uroczym, słodkim cytrusikiem - już mniej jednoznaczną pomarańczą. Do róży doleciało też coś aż metalicznego (?). W ryzach utrzymywała to drzewno-ziemista, poważniejsza i gorzka (trochę dymna?) nutka. Nawet odrobinka cierpkości się znalazła.

Całość była smaczna i różana, to pewne, ale jednocześnie za słodka i za łagodna. Mnóstwo karmelu, maślaności, a mało ziemi i kawy zmieszało się z odrobinką owoców. Wprawdzie soczystości nie brakowało, ale czułam niedosyt. Na pewno niedosyt gorzkości i charakteru dawnej Pacari Rose. Róże, choć wciąż smakowicie wyczuwalne, ewidentnie odegrały mniejszą rolę niż w 2017 roku. Tamta była nie dość, że bardziej kawowo-ziemista jako baza, to jeszcze róże wtłoczono w wyrazistszą, wiśniową kompozycję. W nowej wersji wszystko było nieco rozmyte. Mam wrażenie, że intensywne róże wydobyły ekwadorskie nuty o wiele lepiej. A tak, mniej róż... pozwoliło działać cukrowi. Smutne. Na szczęście jednak nie było to wielkie rozczarowanie.
Tej tabliczce nie mogę wiele zarzucić, po prostu mam ogromny żal, bo świetnie pamiętam lepszą, dawną wersję.


ocena: 8/10
cena: 28 zł (cena półkowa za 50 g)
kaloryczność: 571 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa, esencja różana

sobota, 25 marca 2023

(Słodki Przystanek) Beskid Chocolate Peru Satipo BIO Dark 70 % ciemna (miniaturka)

Wraz z miniaturkami Omega i Transition trafiły do mnie miniaturki tabliczek, które znam i uwielbiam. Jedną z nich, bo czułam niedosyt gorzkości i kwaśności, postanowiłam zjeść w dniu, w którym degustowałam tabliczkę o gramaturze za niskiej na moją normę, czyli po Naive Nano_Lot Chocolate Patiburrú. Było to Peru, które pamiętałam, że w wykonaniu Beskidu jest boskie. Gdy tylko się wgryzłam w kawałek... zdziwiłam się. Nie było to dokładnie to samo, co zapamiętałam z  Beskid Peru 70 % jedzonej w końcu w 2019 roku. A dobrze wiem, że marka niemal ciągle coś udoskonala. Gorzkość, która zalała mi usta nie była tylko dymna... O nie, natychmiast zasreberkowałam i uznałam, że muszę przeznaczyć na przyjrzenie się jej osobny dzień, a nie tak zostawić "jako dogryzkę". 

Beskid Chocolate Peru Satipo BIO Dark 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru, z regionu Junín, z okolic miasta Satipo; wersja mini na 2022 o wadze około 10g.

Po otwarciu poczułam zapach kwiatowo-owocowych konfitur w fiolotowo-ciemniejszej kolorystyce, a także... jakby jakiś kwiatowo-ananasowy nabiał. Do tego czułam łagodność ogólną, budowaną przez mleczno-kefirowe wątki. W tle pobrzmiewał splot cytryny i pomarańczy jako słodko-kwaskawy cytrus. Wszystko zdawało się ogrzewać delikatne słońce, w którego promieniach najlepiej prezentowały się drzewa, niczym z nasłonecznionego, przyjaznego parku. Pomyślałam też o cieple kawy z... nutką dymu w tle? Czegoś niemal podwędzonego?

Czekolada, mimo że cieńsza od standardowych tabliczek, i tak wykazywała twardość, przyjemnie trzaskając przy łamaniu.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, bardzo kremowo. Była gęstawo-mazista, z czasem coraz bardziej maziście-soczysta, acz także dość tłusta. Na pewno jednak nie była ciężka, a pod koniec już w ogóle lał się z niej sok.

W smaku pierwsza wystrzeliła gorzkość dymu. Kawa jednak nie miała problemu z przebiciem się przez jego gęste, szare kłęby. Szybko zaznaczyła swoją obecność.

Podobnie słodycz, która już w ciągu paru sekund dogoniła dym. Oddawała ciasteczka z kawałkami czekolady w formie... bardziej zbożowej? Jak płatki śniadaniowe typu Cookie Crisps. Niby ciasteczka, ale zbożowe. Słodkie i z kakaowymi punktami.
Pomyślałam o płatkach zbożowych, bo integralnie z nimi polało się trochę mleka... jakby tak już nim te płatki nasiąkały i lekko miękły.

Wspomniane kakaowe punkty zadbały o goryczkę, podkreślając tą kawową. Bez trudu znalazła się na pierwszym planie. Doszła do niej ziemistość.

Do czarnej ziemi, powierzchownie tylko ogrzanej słońcem, skapywały pojedyncze, kwaskawe kropelki. Cytryna odezwała się nieśmiało, acz stało przy niej też coś słodszego. Może ananas? Z efektem lekkiego "podgryzania" w język.

A słodycz wciąż rosła. Z ciasteczkowej z czasem zrobiła się bardziej karmelowa, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o miodzie. Ewentualnie karmelu zrobionym z miodu... Tylko że specyficznym, bardzo soczystym.

Po osłodzeniu cytrynowe migawki zmieniły się w słodką pomarańczę, a ta nakręciła soczystość innych owoców. Oto po karmelowo-miodowej fali przyszła pora na miodowe konfitury i dżemy z wiśni. Były odpowiedzią na soczystość miodu! Wiśnie raz po raz jeszcze przypomniały o kwasku, czasem wyłapałam jakąś świeżą... Może też leśne, ciemne owoce? Jagody i jeżyny? Zapewniły sporo owocowej, soczystej cierpkości i trochę kwasku.

Wszelkie gęste, ciemne dżemy musiano chlapnąć na jakieś odważnie wypieczone... ciastka? Wyłapałam maślaną nutę. Słodycz ogólna została złamana, więc nie do końca... bardziej tosty? Maślane tosty? Biło od nich ciepło, co zaraz wykorzystały wchodzące na ich miejsce drzewa. Drzewa z parku, właśnie słońcem ogrzewane.

Pierwsze promienie muskały także i ziemię, która nakręcała się cierpkościami z ciemnymi owocami. Pod koniec ich wyrazistość podkreśliła jeszcze kawa swoją odważną gorzkością, trzymając w szachu dym. On znalazł się za nią, pod jej nadzorem.

Posmak był jagodowo-ziemisty. Myślę o słodko-cierpkich ciemnych owocach oraz ogrzewanej już, czarnej ziemi. Trochę kawy i dymu zadbało o charakter, a słodycz nie darowała i też wypłynęła jako niemal miodowa. Miodowe płatko-ciasteczka albo tym razem już w ogóle miodowe kółka, miodowo słodki ananas? Coś, nie czysty miód. W dodatku przełamany subtelnym kwaskiem.

Czekolada była bardzo podobna do (Słodki Przystanek) Beskid Peru 70 %, ale jednak miniaturka wyszła łagodniej. Zamiast drzew, kawy i ziemi, rozdrobniła się jeszcze na płatki śniadaniowe, ze słodyczą splatając je ciasteczkami. Jagody, wiśnie, cytrusy nie były aż tak imperatywne, co w pełnowymiarowej. Soczyście-karmelowa słodycz do rozpoznania - na pewno nie wzrosła, po prostu jakoś przy takiej... drobnej, przyspieszonej formie (bo w końcu cienka, malutka czekoladka rozpływa się szybciej), jakby streszczeniu, rozbrzmiewała bardziej. Nuty zacnie pokazały przedsmak, to jakby zwiastun filmowy - wiadomo, że w pełni się nie rozwinęły. Aczkolwiek... nie jestem pewna, ale obstawiałabym, że obecne Peru marki Beskid może być bardziej / inaczej prażone, a mniej owocowe. Bardzo chciałabym to sprawdzić na nowej pełnowymiarowej (w momencie pisania tych słów niestety jest niedostępna)!


ocena: 9/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: -
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: koniecznie chcę pełnowymiarową!

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy nierafinowany

piątek, 24 marca 2023

krem Amix Nutrition Amixella Triple Brownie flavour

Ten krem zamówiłam bez przekonania. Z jednej strony chciałam coś, co wyglądało jak zamiennik Mixitelli Brownie, ale z drugiej, skład tego sugerował nie zacny zamiennik, a smutną podróbkę... Acz może nie powinnam się czepiać przed zjedzeniem? Próbowałam z ciekawości policzyć, ile % całości stanowi kakao. Wyszło mi, że jakieś 5%, co nie wydawało się zbyt imponujące. Jak oni chcieli z taką ilością uzyskać efekt aż potrójnie czekoladowy? Cóż, należało sprawdzić.

Amix Nutrition Mr. Popper's Amixella Triple Brownie flavour Crunchy Peanut Spread with Dark Cocoa Cream to "gładki krem czekoladowy z kawałkami orzeszków ziemnych, oddający potrójnie czekoladowe brownie", czy też czekoladowo-orzechowy krem na bazie fistaszków, stylizowany na ciasto typu brownie.

Kiedy tylko otworzyłam słoik, przywitał mnie wyrazisty zapach jednoznacznie kojarzący się z cukierkami typu Michałki. W niemal równych proporcjach połączył prażone, "suche" fistaszki, może z paroma orzeszkami w skórkach, wraz z masą czekoladową... trochę tanią, bardzo słodką, ale wciąż też cierpkawo kakaową. Kompozycję cechowała ciężkość, ale raczej taka pozytywna... "Raczej" - to słowo klucz, bo czasami odbiegała w kierunku mniej pozytywnym.

W zasadzie nie było czego zlewać, bo olej na wierzchu się nie wydzielił - może jakieś parę kropelek na łyżeczkę zgarnęłam i zlałam, resztę przemieszałam.
Poszło szybko, mimo że krem był gęsty w niemal ciastowo-wilgotny sposób. 
Masa była gęstawa i bardzo natłuszczona, trochę oleista. Już na oko widać mnóstwo kawałków, kawałeczków i drobinek fistaszków.
Krem trzymał się łyżeczki; gdy z niej powoli ściekał był gęsty i zwarty. A jednak nie wydał mi się szczególnie zbity czy masywny.
W trakcie jedzenia potwierdził swoją gęstość, jednak była to gęstość bardzo kremowa. Zalepiał w sekundę i aż chwilami przytykał usta, po czym rozpływał się bardzo wolno. Trochę oleisty, dodatkowo z elementem jakby zwykłego masła, ogólnie bardzo tłusty. Udawał maślaną, wilgotną i miękką masę na ciasto. Nie ciasto samo w sobie, a właśnie surową masę na ciasto. I roztopioną, maziście-lepką polewę szykowaną na nie. Miękką, nawet chwilami sugestywnie gumowo-margarynową polewę. Bazowo niby była w nim pewna gładkość, ale drobinki fistaszków nadające miazgowości ujawniały się już w ciągu paru sekund. Gdy tak zmieniał się w papkowato-zawiesinową masę, wyłaniały się kawałki średniej i małej wielkości. Do tego z czasem dochodziła lekka pylistość kakao.
Ciamkane drobinki okazały się świeżo-miękkie, niewymagające, ale przyjemnie urozmaicające strukturę. Kawałki natomiast były już twardsze i chrupiące, miejscami nieco jakby rozmiękłe - wszystkie przyjemne. Nie najeżono nimi kremu przesadnie, więc to wciąż "krem z kawałkami", a nie jakaś zbitka. 

W smaku od razu ruszyła wysoka słodycz. Była prosta, wchodząca w skład masy czekoladowej. Natychmiast pomyślałam o cukierkach czekoladowych w polewie kakaowej czy niby ciemnoczekoladowej. Tłustej, trochę oleiście-maślanej?

Zagrzmiały fistaszki, wchodząc bez kompromisów. Zdominowały kompozycję, dając się poznać jako prażone, ciężkawe, trochę jakby smakowo "suche" czy duszne.

Wystarczyła sekunda-dwie, by orzeszki i czekoladowość masy / cukierków przełożyły się na jednoznaczną wizję cukierków typu Michałki. Arachidy zatopione w gęstej, cukrowej masie czekoladowej - to było dokładnie to! Albo czekoladopodobnej? Tłustej na pewno - raz po raz wyłapywałam dziwny posmak - "jakby margaryna, ale nie margaryna".

Mniej więcej w połowie  rozpływania się porcji w ustach czekoladowy smak przytoczył więcej gorzkości. Poczułam cierpkie, proste kakao, może nawet z echem kwasku. Kierowało uwagę na polewę wspomnianych cukierków lub takiej robionej do ciasta...

Ciasta czekoladowego, nieco budżetowego i stylizowanego na Michałki. Było dopiero szykowane, bo to raczej mocno czekoladowo-fistaszkowa, surowa masa na ciasto, wraz z wysoką słodyczą białego cukru i maślanością. Maślaność właśnie chwilami wydawała mi się jakby trochę rozbijać, rozrzedzać smak (?) od środka.

Z czasem słodycz rosła, acz już nie jakoś bardzo, maślano-czekoladowocukierkowo-ciastowy, delikatniejszy splot płynął spokojnie. Złagodniał, a arachidy znów weszły na pierwszy plan. Tym razem jednak już tak się nie rządziły. Przyozdobione nieco czekoladopodobnym echem, mgiełką masy czekoladowo-kakaowej, roztoczyły swoją naturalną gorzkość. Ich prażony, duszny motyw rósł wraz z wyłanianiem się coraz to większej ilości kawałków. Wydaje mi się, że za nimi kryła się lekka... sztuczność?

Kawałki gryzione podnosiły ten właśnie wątek orzeszków dusznych: i podprażonych na sucho, i takich nieco skórkowych. Łączyły w sobie przyjemną gorzkość i naturalną słodycz. Neutralizowały ogólną słodycz.
Spróbowałam też gryźć je wcześniej, gdy pasta się rozpływała, ale wtedy jakoś nikły w jej słodkiej toni.

W posmaku zostały właśnie wyraziste arachidy, a także cierpkawe kakao. Do cierpkości dołożyło się też... coś. Aromat? Czułam również zbyt wysoką, prostą, taką "odstającą" słodycz, która mi co prawda przeszkadzała trochę, ale... pod koniec uczty za to już muliła. Na szczęście wciąż nieco trzymało się jej skojarzenie z Michałkami.

Krem mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się ani Michałków, ani czekoladowo-fistaszkowej masy na ciasto. Poniekąd jakoś to tam z ciastem współgrało, ale z ciastem brownie to się nie kojarzyło. Było przyjemnie mocno arachidowo, nie za mocno prażono, a do tego no... czekoladowo, acz w formie nieco budżetowej. Polewowe akcenty i przesłodzenie dawały się we znaki, mimo że był też fistaszkową bombą i w zasadzie kakao nie brak. Słodycz wolałabym o wiele niższą albo przynajmniej ambitniejszą (nie białego cukru). W paście było coś, od czego pod koniec po prostu przytykało.
Konsystencja za to ciekawa i w sumie przyjemna (choć też trochę budżetowa). Wpisała się w skojarzenie z Michałkami - doskonała ilość kawałków o idealnej strukturze, a także miazgowe drobinki, które w kremach uwielbiam. Do tego żadnych kryształków, które męczyły mnie w Mixitelli Brownie i NUTREND Denuts Cream Brownie.
Jako jednorazowy zakup - spoko. Przyznaję, że pasta miała ciekawy wydźwięk. Przydałoby się jednak poprawić skład.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 30 zł (za 250g)
kaloryczność: 608 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: orzeszki ziemne 75%, krem kakaowy (cukier, masło shea, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu 20%, emulgator: lecytyna sojowa; aromat)