W sumie nie wiem, czy chciałabym żyć na takim poziomie, by móc się ograniczyć jedynie do tych najlepszych, plantacyjnych czekolad. Chyba trochę bałabym się, że by mi spowszedniały i już nie sprawiały aż takiej dzikiej radości. Szybko bym też zjadła wszystkie nieznane a dostępne mi i nie byłoby wielu nowych do kupienia, czekania na nie, polowania i zdobywania. Wydaje mi się, że jak przeplatam je nieco prostszymi, bardziej doceniam. Pewnie się jednak nigdy nie dowiem, jak to jest. Wiem za to, że po kwaskowych nutach madagaskarskich tabliczek Chapon jakoś do głowy przyszło mi też często całkiem przyjemnie kwaśne Peru. I padło na tabliczkę marki zupełnie mi nieznanej. W internecie znalazłam tylko, że to francuskiego producenta Saldac od "tabliczek craftowych".
Saldac Chocolat El Inti Noir de Noir 85% Negro / Dark Pur Criollo Origine Pangoa Perou to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao criollo z Peru, regionu Pangoa.
Po otwarciu uderzył zapach ziemi i palonych ziaren kawy. Poczułam też złożoną, bardzo namieszaną soczystość. Z jednej strony były to wysoce kwaśne cytrusy z ogromem soku z cytryny i pomarańczą na czele, trochę podkreślonych goryczkowatymi skórkami. Z drugiej czułam coś bardziej czerwono owocowego i złagodzonego. Do głowy przyszedł mi sok malinowo-marchwiowy. W trakcie degustacji doszukałam się w nim chyba jeszcze nutki nektarynek. Plątały się też soczyste rodzynki... czyżby uciekały przed palonym karmelem? Odnotowałam też bardziej duszny wątek, jakby zaduch. Przy słodyczy były to raczej kwiaty, w tym róże, a w ziemistości kryło się drobne, grzybowe echo.
Tabliczka była zaskakująco jasna, ale przeciętnie twarda. Przy łamaniu trzaskała średnio głośno, choć wykazała się masywnością. Ujawniła przekrój przypominający zbitą taflę z plażowego piasku, a przy odgryzaniu kawałka trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się łatwo i powoli. Była kremowa, dość tłusta w maślany, zbity sposób, a zarazem nieskończenie soczysta. Sok dosłownie się z niej lał. Nieco miękła, rzadkawe fale soku opływały jakby zbity rdzeń, ujawniając w trakcie tego wszystkiego "plażową piaszczystość".
W smaku najpierw zaszarżowała cytrynowa kwaśność, z jednocześnie spokojnie rozchodzącą się maślanością. Ta zaczęła tworzyć bazę, powoli wzbogacając ją o parę innych aspektów.
Cytryna, a dokładniej kwaśny sok z niej wyciśnięty, była intensywna i jakby podskakiwała, chwilami dając dojść do głosu innym nutom. Poczułam przebłyski jakiś również kwaskawych, ale znacznie słodszych owoców czerwonych.
Zaraz pojawiła się też nie za wysoka, soczysta słodycz. Należała do raczej jasnych rodzynek. Goniło je trochę palonego karmelu. Wydał mi się trochę ciężki. Zaraz za nim stały suszone figi i kwiaty. Ciężkawe, niejednoznaczne... może m.in. wielkie, stulistne róże?
Swoją obecność z czasem zaznaczyła też gorzkość... czy raczej gorzkawość. Pełzła, nigdzie się nie spieszyła, ale miała swoją moc. Łączyła ziemię i paloną kawę. Wyobraziłam sobie róże zalegające na ziemi, trochę w nią wdeptane. Dodatkowo więzy między tym wszystkim zacieśniła odrobina węgla. Niby łagodziła, ale i ona miała swój specyficzny charakterek. Kwasek owoców wsiąkł także i w czarną ziemię, a po połączeniu z kwiatami zaobfitował w mgliste skojarzenie z malinowo-marchwiowym sokiem.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pod wpływem kwaśności maślaność zmieniła się w ukwaszoną mleczność, a więc kefir i bardzo kwaśny jogurt. Otarły się o lekką cierpkość. Kefir chwilami wlewał się na pierwszy plan, cudnie kręcąc a to z ziemią, a to z cytryną.
Cytryna cały czas, gdzie tylko mogła wbijała kwaśne, soczyste szpile. Raz czy dwa wydała mi się aż kwachowata, a do głowy przyszły mi ekstremalnie kwaśne słodyczo-proszki (oranżadki, kwaśne cukry i inne, ale bez sztuczności) dla dzieci, acz to luźna myśl.
Ziemia trochę rozproszyła się, ale gorzkość ogółem dzięki temu jakby zwiększyła swój zakres. Nabrała odwagi. Palone ziarna kawy trochę odciągnęły uwagę od kwaśności.
Wydobyły też słodycz. Soczystość zmieniła rodzynki i figi w słodkie, a zarazem kwaskawe pomarańcze. Oczywiście towarzyszyła im cytryna i jakieś inne cytrusy. W malinowo-marchwiowym soku pojawiła się też nuta kwaśnych, niedojrzałych nektarynek.
W ziemisto-maślano-kefirowej strefie doszukałam się lekko grzybowego echa, czegoś wytrawniejszego i ciężkawego... W owocach podobną funkcję spełniała marchwiowa część soku. Wchodziły jednak w wyrazistą ziemistość, która pod koniec złagodniała, ale nie odpuściła. Końcówka zrobiła się trochę bardziej maślana i karmelowo słodka.
Po zjedzeniu został posmak cytryny i pomarańczy, dosłodzonych karmelem i jasnymi rodzynkami. Wyraźnie czułam ziemistość, ale też maślaność, z echem kawy i czegoś cięższo-dusznego w tle.
Całość bardzo mi smakowała. Tak wyraźnie, jednoznacznie cytrynowa, a więc mocno, ale przyjemnie kwaśna, tabliczka dawno mi się nie trafiła. Nie brakowało jej jednak gorzkości, mimo że łagodzonej maślano-dusznymi wątkami. Ziemia i kawa zacnie wpasowały się w kwaśne owoce. A jednak i rodzynki, figi, czyli też ich słodycz słodycz też była. Adekwatna jednak. Smaczna i interesująca.
Skład: ziarno kakao, pełny surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.