sobota, 31 sierpnia 2019

E. Wedel Czekolada Mleczna z nadzieniem Jogurtowo-Truskawkowym

W lutym, patrząc jak wydłuża się kolejka wpisów, uznałam, że do wiosny chcę wykończyć wszystkie zimowe słodycze. Zastanawiałam się, czy recenzje układać chronologicznie, czy niektóre do kolejnej pory śnieżnej przetrzymać. Oprócz tego kierowałam się też datami, to prawda, ale w przypadku tej... falami nachodziło mnie na coś zasładzająco-plebejskiego i jogurtowo-truskawkowego. Potem przychodziły dni wstrętu. A potem znowu... I takie wahania uczuć w kwestii tej czekolady miałam (a kupiłam tylko dlatego, że myślałam nad jakąś o tym smaku, a akurat w sklepie zobaczyłam ostatnią sztukę; Mikołaj na opakowaniu zaś zasugerował, że to limitka - znikająca?!). Wszystko jednak do czasu. Do czasu, gdy przy planowaniu degustacji obok wypadły: Lindt Excellence Raspberry (która przypomniała mi smaczną Excellence Strawberry) oraz Wedel solony karmel. Wiem, że moje myśli krążą po dziwnych szlakach, ale cóż. Niestety, potem wypadł jeszcze Wedel Piernikowy, którym byłam przerażona i... chciałam mieć już wszystkie mleczne nadziewane tabliczki tej marki jak najszybciej za sobą.


E.Wedel Czekolada Mleczna z nadzieniem Jogurtowo-Truskawkowym to mleczna czekolada o zawartości 29 % kakao z mlecznym kremem jogurtowym z kawałkami truskawkowymi (czy może raczej o smaku truskawek).

Od razu po otwarciu poczułam sztuczną, kwaskowatą truskawkę w towarzystwie mlecznego jogurtu... co miało dość rześki charakter, całkiem niezły, nie zaś napastliwie wściekły jak w wedlowskiej Mlecznej Truskawkowej. Obok kwaśności nie zabrakło jednak cukrowości czekolady. Ta, o dziwo, również nie była taka straszna.

Przy łamaniu czekolada wprawdzie nie uginała się ani nic, ale już czułam jej tłustość. Nadzienie wyglądało na zbito-suchawe, lekko różowawe i z czerwonymi kawałkami o różnych rozmiarach: od mikroskopijnych po zaskakująco spore.
W ustach czekolada rozpływała się szybko, niemal natychmiastowo mięknąc i zalepiając usta w tłusto-proszkowy sposób. Po chwili odsłaniała wnętrze, mieszające się z nią w tej całej miękko-ulepkowatej tłustości.
Nadzienie odebrałam jako strasznie proszkowe, wręcz suche, a zarazem margarynowo tłusto-miękkie.
Pełno było w nim chrupiąco-trzeszcząco-skrzypiących kawałków, które niegryzione po prostu się rozpuszczały.

Czekolada zaatakowała cukrem od pierwszej chwili, do którego jednak prędko dołączyło mleko. Nie specjalnie wyraziste, ale jednak. Ewidentnie przesiąkła nutą truskawkową, co być może tę mleczność podkreśliło.

Wraz z tym, jak czekolada odsłaniała nadzienie, smak mleka rósł. Umacniała się również cukrowość, ale ogólna mleczność zapewniła niezłą spójność i dodała trochę rześkości. Trafiłam na całkiem wyraźne echo jogurtu, mieszającego się z nutką truskawki, lecz... Zaraz ten smak zaczęły rozbijać nuty margaryny i oleju palmowego.

Otworzyły drogę sztuczności. Najpierw pomyślałam o sztucznym, cukierkowym mleku truskawkowym, potem może i o takim jogurcie, ponieważ pojawiła się chemiczna kwaśność pseudotruskawek. Nadzienie smakowało cukrem i sztuczną truskawkową kwaśnością... Jogurtowo-mleczne tony też były wyczuwalne, ale uwaga skupiła się na truskawce. Ukłucia kwasu były epizodyczne i raczej niezwiązane z chrupaczami.

Te bowiem... tylko częściowo cechowała kwaśność. Miały nutkę suszonych truskawek, ale serwowały przede wszystkim wściekle chemiczne truskawy. Były cukrowo-cukierkowe, a jednocześnie kwaskawe. Nibytruskawkowe, chwilami niby naturalne, ale okropne. Smakowo mieszały się z nadzieniem.

Kwasek tonął w cukrowości, a i tak jego wyczuwalność była dziwnie silna. Chemia swoje tu dołożyła. Truskawki wyszły więc sztucznie, podkreśliły margarynowość, a jogurt uciekł. Czekolada... też - bliżej końca gdzieś pałętała się raczej cukrolada.

W posmaku zostały sadystyczne, straszliwie sztucznie kwaśne truskawki, truskawkowa cukierkowość, przecukrzenie i poczucie tłuszczowości. Lekka mlecznawość odeszła w niepamięć.

Całość była potworna. W pierwszej chwili pomyślałam nawet, że może jednak coś z tego będzie, ale natężenie chemii przy truskawkowym smaku skutecznie to uniemożliwiło. Ilość oleju palmowego jeszcze w tej kwestii dowaliła.
Kawałki wyszły kwaskawo i po prostu sztucznie truskawkowo, więc źle, ale to chyba lepsze rozwiązanie niż żel prosto z laboratorium z Mlecznej Truskawkowej. Tak samo jednak trochę jogurtowy krem, nie zaś tylko mleczny, ratował sytuację. Czekolada wyszła minimalnie lepiej od Truskawkowej, ale i tak była na tyle podle sztuczna, że nie dałam jej rady. Szkoda, bo gdyby nie ta ilość chemii, może mimo cukrowości by coś z tego było. Oceny jednak wystawiam takie same, bo forma i tytułowy smak jest zupełnie inny (jedna ma być z dżemorem, druga z kawałkami, więc... mleczny, a jogurtowy krem to też coś innego). Ja jednak jestem zaskoczona, bo chrupiących dodatków nie lubię i zawsze myślałam, że w przypadku owocowych plebejskich czekolad: chrupacz (niebędący owocem!), a dżem (względnie żel), wybiorę to drugie, no ale...
Nie dałam rady nawet kostce, resztę oddałam Mamie. Stwierdziła, że "słodka, ale i fajny kwasek w niej był", przy czym zgodziła się ze mną, że mniej niesmaczna niż Wedel Piernikowy.


 ocena: 3/10
kupiłam: Biedronka
cena: 2,49 zł (promocja?)
kaloryczność: 546 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromat), cukier, tłuszcz palmowy, jogurt w proszku 5,7%, serwatka w proszku, mleko pełne w proszku, granulki truskawkowe 1,2% (syrop glukozowy, cukier, truskawki 25%, substancja zagęszczająca: E401), proszek truskawkowy 0,9% (maltodekstryna, zagęszczony sok truskawkowy 35%), lecytyna sojowa, aromat, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, koncentrat czarnego bzu

piątek, 30 sierpnia 2019

Lindt Lindor Hazelnut Milk Chocolate mleczna z nadzieniem orzechowym i kawałkami orzechów laskowych

Po niemiłym doświadczeniu z Lindt Lindor Stick Dunkle utwierdziłam się w przekonaniu, że nawet czekoladowa wersja Lindorów nie jest dla mnie. Na samą myśl o miękko-tłustych kulkach aż mnie... No ale. Ale są smaki, do których miękkość i tłustość pasuje i które potrafią w tej swej słodkiej tłustości smacznie wyjść, o czym przekonało mnie ostatnio parę niezłych nugatowych rzeczy (dobre porównania: ciemna miękka Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter i zacna nugatowa MR Edel Nugat oraz "miękko-meh" Freihofer Gourmet Kakao i ciekawa Freihofer Gourmet Nuss-Nougat). Postanowiłam więc dać jeszcze szansę bardziej pasującemu do formy smakowi Lindor, co jednak nie znaczyło, że sięgnę po pralinki (co to, to nie! w życiu!). Zdecydowałam się na czekoladę, bo w wersji batonowej nie znalazłam, a Mama stwierdziła, że jakby co, to chętnie skończy. Wciąż nie była to moja forma, bo nie podoba mi się już gotowy podział na kostki, ale to już czekolada (a i btw czekały mnie dwie Schogetten, które normalnie bojkotuję ze względu na lichą jakość i gotowy podział właśnie). A że orzechowa Creation Hazelnut de Luxe Dark nie przestawała mnie zachwycać, a że kupiłam coś innego i ciekawego, to i na tę nabrałam umiarkowanej ochoty.

Lindt Lindor Hazelnut Milk Chocolate to czekolada mleczna o zawartości 31 % kakao nadziewana orzechowym kremem i kawałkami orzechów laskowych.

Po otwarciu poczułam zapach toffi wymieszany z niezbyt przyjemnym motywem cukru pudru zalatującego sztucznością. Zaraz za tym miejsce znalazł maślany nugat i... po prostu orzech laskowy.

Kostki już w dotyku wydały mi się tłuste, ale nie jakoś specjalnie miękkie. Przy gryzieniu czy krojeniu czekoladowy, gruby wierzch zachowywał się względnie normalnie, jak tłusta czekolada. Dopiero środek był znacznie miększy i plastyczny, lekko mazisto-ciągnący i lepiący.
W ustach czekolada szybko miękła na gęsty, gładki krem, który zalepiał usta zupełnie. Wydała mi się tłustsza od innych mlecznych Lindtów, choć wciąż przyjemnie śmietankowo-maślana.
O wiele tłustszy, rzadszy i bardziej miękki był środek, przypominający oleiste, zalepiające smarowidło (typu Nutella). Dzieliło z czekoladą mleczną kremowość, ale to jego nieprzyjemna oleistość skupiała na sobie uwagę przez większość czasu.
W kremie znalazłam mnóstwo kawałków orzechów. Drobnica i całkiem spore, jeśli wziąć pod uwagę proporcje świeżo-chrupiąco-soczystych sztuk do wielkości kostek.
Całość odebrałam jako oleiście-miękką i już w tym ulepkowatą. Nie podobało mi się, bo orzechy poczucie to nasiliły, zamiast przełamać (co byłoby bardziej logiczne). Odstawały jakoś od konwencji.

W smaku czekolada zaserwowała mi duet cukru i mleka. Mleko było wyraziste, lekko wręcz śmietankowe i smakowite, niczym nie zaburzone, a przyjemnie kojarzące się z mlecznymi czekoladkami (typu Kinder) dla dzieci. Poprzez słodycz niestety przemykała się lekka sztucznawość - waniliowa i coś "orzechowawego" (prawdopodobnie przesiąkła wnętrzem).

Nadzienie szybko dochodziło do głosu, acz specjalnie intensywne... Rozchodziło się jako wzmocnienie mleka i cukru, co skojarzyło mi się z cukrem pudrem. Od niego z kolei rozlał się przesłodzono-nijaki wątek. To była taka... oleiście-margarynowa mdłość, nieprzyjemna i kojarząca się ze smarowidłami czekoladowymi. Szybko jednak maślaność i mleko, a także cały czas rosnący orzechowy smak, ubrały to w orzechowo-nugatowy kostium. Ogrom cukru i tłustość przywołały toffi. Właśnie jego smak w pewnym momencie przybrało nadzienie.

Gdy jednak mniej więcej w połowie językiem zaczęłam trafiać na kawałki orzechów, to orzechy laskowe zagarnęły sobie więcej miejsca. Gdy zabrałam się za rozgryzanie tych kawałków (bliżej końca), świeży i intensywny, chwilami goryczkowaty orzech laskowy dominował.
Dotoffiowany, docukrzono-donugatowiony wyszedł słodziaśnie. Całość przybrała postać Toffifee w wersji kremo-bagienko-kostki.

W posmaku pozostała oleistość, przecukrzenie i posmak świeżych orzechów laskowych oraz toffi. Pobrzmiewająca sztucznawość nie była zbyt napastliwa. Poczucie tłuszczu w ustach, na ustach i nawet na dłoniach za to było.

Całość wyszła... kiepsko jakościowo, przeciętnie smakowo, mdło przez cukier i oleistość. To raczej propozycja kojarząca się z kinderkami, toffi-orzechowa, niż taka orzechowo-orzechowa. Niby można pewnie przyjąć, że ma swój urok, ale... po Lindtcie spodziewałabym się czegoś lepszego. Gdyby ta miękka tłustość poszła bardziej w kierunku mlecznym / nugatowym (wprawdzie nie miała być nugatowa, ale mogłaby być), a nie oleistym, już byłoby lepiej.
Ponad połowa powędrowała do Mamy, która uznała, że czekolada jest naprawdę dobra (i rzuciła mi spojrzenie pt. "czego ty od niej chcesz?! dziwna jesteś").
O wiele bardziej przemówiła do mnie miękka tłustość Freihofer Gourmet Nuss-Nougat, którą cechowała bezkresna kremowość. Lindt zawalił sprawę oleistością i miękkością margaryny.


ocena: 5/10
kupiłam: Tesco (Mama kupiła)
cena: około 10 zł zł (za 100g, Mama zapłaciła)
kaloryczność: 612 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcze roślinne (kokosowy, z nasion palmy), tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, orzechy laskowe 5%, laktoza, odtłuszczone mleko w proszku, bezwodny tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, ekstrakt słodowy jęczmienny

A jak macie ochotę na coś bardziej ciemnoczekoladowego (czyli jak ja zawsze), to zapraszam na krótkie aktualizacje:
Tesco finest Ecuadorian 74 %
Tesco finest Peruvian 70 %
Przy okazji robienia zapasów w Tesco, znalazłam całe kartony tych czekolad, na których był wymieniony producent: ICAM (ten od Vanini).

czwartek, 29 sierpnia 2019

Luximo Premium 74 % Madagaskar ciemna

Nie lubię Millano, acz muszę przyznać, że ciemne nienadziewane czasem temu producentowi wychodzą. Z granulatem miętowym czy z solą były smaczne, ale i tak do ciemnych plantacyjnych byłam sceptyczna. Sama nigdy bym ich nie kupiła, ale jak przy Luximo Premium Ekwador 72 % pisałam, kilka różnych tabliczek dostałam od taty. Testy postanowiłam zacząć od regionu najbardziej wyrazistego i charakterystycznego. Nie liczyłam na nic, jeśli mam być szczera. Może tylko na to, że nie będzie niesmacznie. Niech i nudno będzie... ale błagam, chociaż nie niesmacznie. No, ale przynajmniej ma "wysoką zawartość błonnika", czym chwali się na opakowaniu producent (!). Pff.

Luximo Premium 74 % Madagaskar to ciemna czekolada o zawartości 74 % kakao z Madagaskaru, produkowana przez Millano-Baron dla Biedronki. 

Po otwarciu poczułam silny, niezbyt przyjemny zapach spalonego niemal na węgiel czy to drewna, czy... ziaren kawy? Na pewno w towarzystwie silnej, jakby zbyt przerysowanej waniliowej słodyczy. W tle była jakaś maślaność, może orzechowość - coś łagodnego, niemal neutralnego.

Przy łamaniu tabliczka trzaskała głośno, była bowiem twardo-sucha.
W ustach... obie te właściwości podtrzymała, acz nie w takim kontekście, jak się spodziewałam. Przypominała plastelinową glinę. Taką ciepłą, jakoś tam rozchodzącą się i mięknącą, ale oporną. Rozpływała się długo, trochę oblepiając podniebienie. Mazista, nieco zbyt tłusta i dziwnie niegładka, choć też nie w pełni pylista. Pod koniec jakby pojawiał się efekt trzeszczącego pyłu, ale... w sumie nie (tylko takie dziwne wrażenie). Nie podobało mi się to ani trochę.

Po zrobieniu kęsa najpierw swoją obecność zaznaczyła leciutka cierpkość, od której leniwie rozchodziła się delikatna gorzkość. Cechował ją mocno palony motyw, nadający suchego wydźwięku.

Słodycz odezwała się dość szybko i również nieśmiało, jednak nie miała oporów przed umocnieniem się i rozgoszczeniem. Raz i drugi mignęła mi rześkością, ale wyraźnie skupiła się na ciężkiej wanilii. Przed oczami miałam ciemną, suchą laskę wanilii, która powoli wchodziła w ogólną paloność, stając na drodze gorzkości.

Wciąż delikatna gorzkość zdecydowała się na paloną kawę, w czym było coś za mocno palonego. Jeszcze nie spalenizna. Moje skojarzenia poszły raczej w kierunku zwęglonego drewna / opalanego drewna... Trochę zwęglonych orzechów? Wszystko to na wodzy trzymała ogólna łagodność. Z racji palono-drewnianych nut jakoś pomyślałam o maśle, choć mieszanina kawy i słodyczy optowały za śmietanką. Kawa mleczną jednak nie była. Może to była czarna kawa, złagodzona pianką? Na pewno tchnęło to trochę rześkiej wilgoci w ogólną suchość. Oprócz tego przystopowało gorzkość, nie pozwalając jednocześnie przesadnie rozwinąć się słodyczy.

Bliżej końca w delikatnie gorzkawej, kawowo-orzechowej toni o węgielno-drewnianym klimacie pod nienapastliwą, acz całkiem znaczącą waniliową słodyczą, miejsce znalazła także cierpkawość. Mocno palone nuty podkopały się pod maślanością - o tak, na końcówce pozwoliły sobie na sugestię ziemi. Śmietankowość w końcu wygrała spór z maślanością i pomyślałam, że pojawi się kwasek, ale nie. Rozeszła się od niej raczej taka... słodkawa, nietłusta rześkość.

W posmaku z zaskoczeniem odnotowałam już wyraźną rześkość, ale także dość silną spaleniznę. Waniliowa, nie za mocna słodycz, próbowała ją zamaskować, co wraz z tłuszczowością śmietanki uwypukliło cierpkość. Ta połączyła w sobie taką kiepską, przepaloną, ale też całkiem smakowicie ziemiście-kakaową.

Zdziwiłam się tym, jak całość mi smakowała. Po zapachu spodziewałam się tragedii, a tu nawet struktura poniżej średniej nie odebrała mi czerpania pewnej przyjemności z jedzenia. Ewidentnie czuć, że mocnym i długim prażeniem zabito wszelkie owocowe nuty (aczkolwiek pewna rześkość była), ale... mimo że przepalono ziarno, nie zrobiono tego haniebnie mocno. Zwęglone nuty wpasowały się w kawę, która smacznie wyszła z drewniano-orzechowymi motywami, jak również z wanilią i mieszaniną śmietanki z masłem. Żałuję, że te ostatnie nie poszły w kierunku śmietankowo-kefirowym, madagaskarskim. Z jednej strony szkoda mi nut regionu (kwaśnych cytrusów), ale tu kwaśność by nie pasowała.
Całość była gorzkawa, ale w łagodny, przystępny sposób. Cierpkawa bardzo subtelnie. Słodycz na szczęście też nie wyszła przed szereg. Kompozycja raczej palono-neutralnawa, prosta i zadowalająca.

Bardziej niż z którąkolwiek z Madagaskaru kojarzyła mi się ze smaczną Amatler Ghana 85 %, która jednak była o wiele głębsza, a także miała mnóstwo nut przypraw korzennych, ale myślę tu raczej o tych spalono-drewnianych, trochę orzechowych nutach zestawionych z wanilią. Wersja dla ubogich i... nie tylko. Kto potrafi przymknąć oko na strukturę (może nie była zła, ale mi np. coś w niej nie pasowało) i średni zapach, może po nią sięgać bezpiecznie.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 528 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii

środa, 28 sierpnia 2019

Freihofer Gourmet Gefullte Schoko Tafelchen Nuss-Nougat mleczna z nadzieniem nugatowym z karmelizowanymi orzechami laskowymi

Jeszcze do niedawna uważałam, że nugat to twór nie w moim stylu. Po kilku dobrych czekoladach z nugatami właśnie uznałam, że wcześniej po prostu miałam pecha, bo trafiałam na za słodkie i za tłuste. Dobrze zrobiony nugat jest świetny... szkoda tylko, że tak rzadko się trafia. Dalej jestem więc ostrożna w stosunku do tabliczek z nim, ale obecnie raczej miło mi się kojarzą. Oczywiście tylko na dzień, w którym już od rana nastawiam się na coś słodszego niż zwykle. Po tę sięgnęłam jednak dość spontanicznie. Po prostu "słodka nadziewajka", którą na dany dzień zaplanowałam była niezjadliwa, że nawet całej kostki (wprawdzie były duże) nie zjadłam. Nie chciałam więc po niej porywać się na coś potencjalnie pysznego, ale zamierzałam coś słodkiego wreszcie zjeść. Po Freihofer Gourmet Gefullte Schoko Tafelchen Kakao pomyślałam, że nugatowa propozycja tej marki będzie akurat.

Freihofer Gourmet Gefullte Schoko Tafelchen Nuss-Nougat to czekolada mleczna o 32 % zawartości kakao nadziewana (32%) kremem nugatowym z orzechami laskowymi udekorowana (2%) kawałkami karmelizowanych orzechów laskowych.
Wyprodukowane we Francji przez Aldente GmbH (zakładam, że dla Aldiego); linia limitowana na zimę 2018/19.

Po otwarciu poczułam bardzo jednoznaczny i wyidealizowany zapach orzechowo-czekoladowego kremu-smarowidła (typu Nutella) oraz nugatu z pieczoną nutką przywodzącą na myśl chleb ze skórką.

Minitabliczki już w dotyku zdradzały swą miękkość. Przy przełamywaniu wierzch nieco się uginał, a nadzienie rwało. Czekolada tworzyła jakby łódeczkę, nugat skumulował się po środku. Ilość posypki wygląda różnie: na niektórych prawie wcale, na innych dużo, ale na każdej czekoladce wtopiono ją porządnie.
W ustach czekolada natychmiast miękła, po czym rozpływała się w średnim tempie. Kompletnie zalepiała usta w gęsto-kremowy, tłusty sposób. To gładkie, błogie bagienko.
Po chwili wierzch uwalniał nadzienie, z którym okazała się idealnie integralna - jeszcze miększym i bardziej zalepiającym. Mięciutkie i maziste do złudzenia przypominało krem do smarowania. Tłuste w nieco oleisty sposób, trochę zakradało się pod ulepek, ale ulepkiem nie było. Uratowała go od tego jednak pewna nugatowa gęstawość i echo pylistości.
Jedzenie tych czekoladek przypominało... łyżeczkowanie czekoladowego smarowidła.
Zatopione na spodzie kawałki były twardawym, chrupiąco-skrzypiącym cukrem, w którym kryła się odrobinka zaskakująco świeżych orzechów. Szkoda, że orzechy były karmelizowane, a już na pewno szkoda, że właśnie w takich proporcjach (stosunek orzechów do cukru na nich). Niby pasowały do całości, przełamywały miękkość, ale... chyba właśnie dużym plusem jest to, że nie dodano ich więcej.

W smaku czekolada okazała się łagodnie maślana i przesłodzona. Lekko w tym waniliowa i przesiąknięta orzechowym nadzieniem - trudno powiedzieć o niej coś więcej.
Prędko pojawiło się mleko, wraz z orzechową nutką tworząc harmonijne przejście do do smaku kremu, jakby były jednością.

Nadzienie właściwie rządziło. Maksymalnie podkręciło słodycz czekolady i szybko zasłodziło. Po chwili w przesłodzeniu tym pojawiła się wizja orzechowo-czekoladowego smarowidła. Fala słodyczy rozbiła się o orzechowy falochron. Wciąż było słodko, ale orzechy laskowe pokazały, co potrafią. Jawiły się jako naturalne i poniekąd łagodne, ale stanowcze. W dużej mierze przybrały postać orzechowo-kakaowego smarowidła. Wydobyły skądś kakałkową nutkę (nie mającą nic wspólnego z gorzkością). Z racji ogólnej słodyczy i maślaności, także smak nugatu wyszedł wyraźnie. Mimo to, główna rola należała do smarowidła. Wydobyty został smak mlecznoczekoladowy (w momencie gdy sama czekolada głównie zacukrzała). Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mleczność i oleistość (jakby powiązana z orzechami, z tym kremem) też wyraźnie się odezwały, ale w przesłodzeniu nie były zbyt istotne.

Jego charakter podkreśliły bowiem chrupacze. Po tym, jak jeszcze podbiły cukrowość, roztoczyły smak lekko palonego cukru. Zadrapały tym samym w gardle, ale wprowadziły również palono-pieczony smak, który łącząc się z maślaną czekoladą przełożył się na skojarzenie z kromką chleba uginającą się pod kilogramem przecukrzonego kremu orzechowo-kakaowego.
Gdy bliżej końca schrupałam posypkę, raz i drugi trafiłam na smakowicie świeży kawałek orzecha. Mimo cukrowości otoczenia, wyszły zaskakująco charakternie... oczywiście gdy wyszły w ogóle, bo miałam wrażenie, że prawie ich tam brak.

Po wszystkim pozostało poczucie zatłuszczenia kompletnego (na ustach, w ustach i na palcach) oraz przecukrzenia. Żadne z nich nie było jednak tragiczne... należały do smarowidła o niezłej jakości i nugatu, a więc sporo w tym orzechów laskowych. Zdziwiłam się, że to właśnie skojarzenie z kremem orzechowo-czekoladowym było silniejsze niż nugat. To był dobry krem... Potrafię sobie wyobrazić, że tak smakują smarowidła tej marki (zdjęcie gazetki) - może po prostu nimi nadziano czekoladki? Niestety nie mogę tego powiedzieć o czekoladzie - ona nawaliła. Strasznie przesłodzona i w sumie tyle. Nawet jakaś mało czekoladowa, że aż krem wyszedł bardziej... no właśnie też nie czekoladowo, a jak krem orzechowo-kakaowy / czekoladowy. Chodzi jednak o takie słodkie kakałko, a nie choćby gorzkawe kakao.

Całość zaprezentowała się zaskakująco dobrze jak na taką słodką i tłustą miękkość. Wydźwięk kremu-smarowidła jakoś... po prostu mnie kupił. Miał specyficzny, niecodzienny urok, mimo przecukrzenia. Plusem jest ta "inność" (krem), to nie po prostu kolejny nudny (i w gruncie rzeczy za mało orzechowo-orzechowy czy też nugatowy jak na to, czym jest) nugat. Niezły jakościowo i jak najbardziej do zjedzenia, ale na pewno nie na raz, jak mam w zwyczaju mniej więcej standardowe tabliczki zjadać, a np. przez cały dzień wykładów. Po jednej minitabliczce zaczynało trochę drapać w gardle.
Z nugatowych propozycji z Aldi zdecydowanie wolę pyszną Moser Roth Chocolat Delice Edel Nugat.
Tak sobie pomyślałam, że to dobry przykład, gdzie tłustość i miękkość pasują do smaku, całej konwencji produktu - pseudociemne tłuściochy Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter czy Das Exquisite Mouse au Chocolate przy kremowym nugacie wypadają źle i tyle.


ocena: 7/10
kupiłam: Aldi
cena: 9,99 zł (za 115g)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g; 1 sztuka (ok. 10g) - 53 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne (shea, kokosowy), orzechy laskowe 4%, olej rzepakowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, mleko odtłuszczone w proszku, lecytyna sojowa, aromat

wtorek, 27 sierpnia 2019

Weinrich Trufle Czekolada mleczna z nadzieniem o smaku wódki i cytryny

Mama nie cierpi ciemnej czekolady, ale lubi słodycze z alkoholem (a oprócz tego jest niepijąca), więc często zdarza jej się narzekać, dlaczegoż to producenci prawie nigdy nie robią mlecznych z alkoholem. Gdy tylko powiedziałam jej o nowościach w Lidlu (nowościach w chwili mówienia, nie dniu pojawienia się recenzji), poleciała po nie. Znając moją miłość do recenzowania serii, kupiła mi wszystkie trzy smaki (sobie zaś tylko jeden, licząc, że i tak większość wpadnie jej). Nie ukrywam, że i ja byłam ciekawa, co też tabliczki Weinrich's kryją... Wyglądały na ciekawe, jednak po Das Exquisite Mouse au Chocolate nie wiedziałam, jak takie truflowo-alkoholowe nadziewańce odbiorę i - wiedząc, że Mama czeka w napięciu (czy jej wpadną, czy ma iść i kupić sobie) - wzięłam się do dzieła. Najpierw sięgnęłam po smak, który mimo tytułowej wódki (której nie lubię), kojarzył mi się miło, bo z tequilą i Zotter Tequila with Salt and Lemon.
W trakcie pisania tego wstępu jednak coś mi zaświtało: nazwa marki wydała mi się znajoma. Trochę poszukałam i... kiedyś to nawet wiedziałam! Weinrich (Ludwig Weinrich GmbH & Co) to producent czekolad Vivani (do których w sumie mam obojętny stosunek), a niegdyś stał za lidlowymi Bellarom. I już wszystkie smaki zaczęły mi się wydawać apetyczne.

Weinrich's Finest Chocolate Trufle Czekolada mleczna z nadzieniem o smaku wódki i cytryny to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z 40 % nadzieniem cytrynowym z wódką.

Po rozchyleniu sreberka poczułam cytrynowo-limonkową kwaśność i stonowaną słodycz mlecznej czekolady. Po jakimkolwiek podziale kostek, nasiliły się cytrusy. Pojawiła się goryczkowatość i alkoholowy, zaskakująco nienachalny, wątek.

Tabliczka okazała się jako tako twarda, ale łamiąca się łatwo, bez trzasku.
Przy podziale kostek zdziwiłam się. Nic się nie uginało. Grube warstwy czekolady skrywały bowiem dość zwarte, gęstawe nadzienie. Jedno. A grafika na opakowaniu według mnie sugeruje dwa.
W ustach rozpływało się to z łatwością, błogo i dość szybko. Czekolada miękła nieco leniwie i zalepiała swą tłustawą kremowością. Wydała mi się nieco wodnista (za sprawą cukru?).
Nadzienie z kolei to rzadkawy, ale też miękki i bardzo wilgotny... krem po prostu. Doskonale pasował do kremowego wierzchu. Wyciskał się i rozpływał znacznie szybciej, również trochę wodniście, acz z mazistym efektem. Zawierał także lekki element alkoholowego scukrzenia, wzmocnionego pylistością.

W smaku czekolada wydała mi się już od początku głównie słodka i przesiąknięta alkoholowo-cytrusowym nadzieniem. Znacząca była w niej maślaność, przez co skojarzyła mi się trochę z toffi.

Nadzienie przebijało się po paru sekundach nasilającym się alkoholem w nieprzesadzonej ilości i smakiem cytrusów. Następnie roztoczyło swoją silną słodycz, spójną z czekoladą.
Alkohol wydał mi się wręcz lekko gryzący w język i rozgrzewający gardło. Mieszał się przy tym z przesadzoną, cukrową słodyczą.
Cytrynowa kwaśność wyszła soczyście i dodała nadzieniu rześkości. Minimalna goryczka doskonale wymieszała się z mocnym alkoholem. Ten po chwili trochę odpuścił.
Po szarży dodatki pozwoliły trochę rozejść się mleczności. Nadzienie w udany sposób wpasowało się w maślaną czekoladę, ale wydało mi się bardziej od niej mleczne. Mimo że również słodkie, to dzięki cytrynie i alkoholowi sprawiło, że słodycz była bardziej do zniesienia.

Zamykała to cukrowość i mleczność czekolady z soczyście cytrynowo-limonkowym smaczkiem, nakręconym przez alkohol.

W posmaku pozostała cytrusowość, a więc kwaskowatość i poczucie silnego alkoholu oraz zacukrzenia. Taka... ordynarna wódkowość, za którą nie przepadam, ale również mlecznoczekoladowość. Na i w ustach czułam dziwny tłuszczono-alkoholowy efekt (takie "podsuszenie"?).

Tabliczka wyszła... dobrze, acz nie dla każdego. Według mnie za cukrowa, mimo że całkiem maślano-mleczna przy tym. Wilgotność nadzienia i ogólna kremowa miękkość wyszły pozytywnie, mimo że nie w moim stylu. Niby dobrze, że nie było to tłuste, ale z kolei ta "wodnistość" wywołana przez chyba cukier mi nie odpowiadała. Smak... mocny pod każdym względem. Mocno słodki, mocno alkoholowy. Nie był przy tym tani czy chamski, po prostu adekwatny do tytułu. A cytryna? Wyszła przyjemnie cytrusowo (tak ogólnie - nie wiem dlaczego, ale ciągle wydawało mi się, że czuję też limonkę), kwaśno-goryczkowato. W całej tej słodyczy i alkoholu nie czuć, że to tylko olejek, ale sama nie jestem przekonana do cytryny przy takiej cukrowości i w ogóle... Kojarzyło mi się to troszeczkę z cukrowo-nadziewaną i alkoholową wersją Montezuma's Sea Dog Dark Chocolate with Lime and Sea Salt.
Wprawdzie mój limit na cukier i taką miękkość pozwolił mi tylko na cztery kostki, ale jakości odmówić nie sposób. Gdyby to było mniej cukrowo-wodniste, a bardziej gęsto-mleczne i mniej słodkie... byłoby cudownie, pewnie nawet mogłoby kojarzyć się z alkoholowymi Zotterami. Mama optowała, bym wystawiła 8, ale nie. 8-ki z przyjemnością zjadam sama.


ocena: 7/10
kupiłam: Lidl (Mama kupiła)
cena: 3,49 zł (Mama zapłaciła)
kaloryczność: 496 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada mleczna (cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, bezwodny tłuszcz mleczny, serwatka, miazga z orzechów laskowych, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii), nadzienie (cukier, czekolada mleczna: cukier, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, serwatka; 12% wódka, bezwodny tłuszcz mleczny, syrop glukozowy, kakao w proszku, olejek cytrynowy, substancja utrzymująca wilgoć: inwertaza

niedziela, 25 sierpnia 2019

Torras Organic Toasted Sesame & Pollen ciemna 52 % z prażonym sezamem i pyłkiem kwiatowym

Marka Torras nigdy nie widziała mi się zbyt dobrze jako "nibyzdrowe czekolady", bo słodzone słodzikiem (wyjątkowo nie przemawiają do mnie czekolady ze słodzikiem), ale paradoksalnie, jedyna jedzona przeze mnie ich tabliczka to smaczna i ciekawa biała z algami i czarną solą morską. Nie zmieniła jednak mojego nastawienia do marki. Ta po prostu wprowadziła nową linię - teraz są jeszcze w dodatku organiczni, wow! Sceptycyzm schowałam jednak do kieszeni na widok kuszących dodatków. Np. taki sezam - lubię, a producenci tak rzadko go dodają. Lindt Excellence Roasted Sesame Dark czy (Naive) Mulate Tahini cenię, jednak mimo że z Lindtów z dodatkami ten z sezamem jest jednym z moich ulubionych, widzę jego wady (słodycz, trochę ulepkowatość). Nie sądziłam, by Torras wyszedł lepiej, ale zawierał jeszcze coś: pyłek. O tym wiedziałam tylko tyle, że wiele osób podnieca się, jakie to zdrowe, a ja nigdy do czynienia z tym dziwem nie miałam. Że niby gorzkie? Wyobraziłam sobie gorzki miód i zrobiłam się bardziej zainteresowana, jak to wyszłoby w czekoladzie.

Torras Organic Toasted Sesame & Pollen / Czekolada gorzka z prażonym sezamem i pyłkiem kwiatowym to ciemna czekolada o zawartości 52 % kakao z prażonym sezamem i pyłkiem kwiatowym.

Po otwarciu poczułam wiodący, średnio zachęcający motyw przesadnie naperfumowano-naaromatyzowany, przywodzący na myśl kremy / balsamy / perfumy o zapachu wanilii czy miodu. Było to słodkie... i w sumie w pewien sposób rzeczywiście waniliowo-"miodowawe" (niesztuczne). Za tym stało jeszcze więcej słodyczy: karmelowej. Ta idealnie pasowała do ogólnego palonego klimatu. Odrobina ciemnoczekoladowości chyba się w nim skupiła, ale całość nie pachniała wytrawnie czy ciemno. Nie sposób w tym momencie powiedzieć, że to czekolada z sezamem, a szkoda.

Dość grubawa tabliczka łamała się z ładnym trzaskiem. Nie należała do suchych, ale i tłusta mi się nie wydała. Przy robieniu kęsów odebrałam ją jako twardą, ale na poziomie tolerowanym. Dodatki okazały się wtopione porządnie (nie odskakiwały, nie wpłynęły na kruchość), na oko w ilości wyśrodkowanej.
W ustach jednak okazało się, że dodatków, a więc ziaren sezamu i kulek pyłku, było mnóstwo. Chwilami robiły z czekolady ulepek-zlepek, ponieważ ona sama dość szybko miękła, acz pozostawała w pewien sposób zwarta. Mimo to rozpuszczała się łatwo, ale jakby niezbyt chętnie. Pobrzmiewająca delikatna wodnistość nie pozwalała jej na jakikolwiek opór. Ogólnie wydała mi się dość dziwna, taka... kremowo-niekremowa, tłustawa minimalnie i jakby lekko pylista, ale w sumie niepylista.
Sezam podprażono delikatnie, toteż wyszedł bardziej skrzypiąco-chrupiąco, soczyście i świeżo.
Pyłek... to z kolei dziwne kulki przypominające mączną plastelinę. Rozpuszczało się to na pyłkowe grudki, a przy gryzieniu było miękkawo-uginające się. Dziwne.

Smak to odzwierciedlenie zapachu. Od pierwszej sekundy czuć bowiem przesadzoną słodycz o perfumowym, przearomatyzowanym charakterze. Natychmiast skojarzyła mi się z miodowymi tabletkami / cukierkami (co ciekawe: nie wiem, czy kiedykolwiek takie jadłam). Słodka, drapiąca w gardle słodycz jasnego miodu balansowała między naturalną, ale mdło-zasładzającą (jak niektóre jasne), a sztuczną / cukierkowo-tabletkową.
W towarzystwie cukierkowego miodu po chwili odnalazła się także wanilia i karmel.

Karmel, ale chyba i trochę tabletkowość, podkręciły palony motyw. Nie miał jednak zbyt ciemnoczekoladowego wydźwięku. Nie przełożył się nawet na najdelikatniejszą gorzkość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa jednak jakaś iluzja gorzkawości się pojawiała. W słodyczy doszukałam się bardziej aptecznego echa. Gdy językiem zaczęłam trafiać na dodatki, stało się jasne, że stał za tym pyłek. Mieszając się z kakao, dodał trochę słodkiej ziołowości, może nawet sugestię gorzkawości, ale "osobno" wydał mi się głównie słodko-apteczny. Słodki, ale w zgaszony sposób, trochę roślinny... miodowo-kwiatowy? I jakby sugerował minimalną pikanterię, ale w żadnym wypadku nie był pikantny.
Po nim czekolada wydawała mi się jednak jeszcze słodsza, ze wskazaniem na miód z aromatu i karmel.

Sezam odezwał się dopiero rozgryzany, a więc w moim przypadku bliżej końca i na koniec. Nie był mocno prażony, a dość świeżawy, lecz już wyrazisty, bo podkreślony prażeniem. Dopiero on rozganiał słodycz swą naturalną goryczką. Gdy go rozgryzałam, najpierw jeszcze mieszał się trochę z miodowo-karmelowymi akcentami, następnie z pyłkiem (co wyszło dziwnie słodko-wytrawnie) a potem dominował zupełnie.

W posmaku została dziwna perfumowa słodycz: zdecydowanie za silna, miodowo-cukierkowo-tabletkowa, a jednocześnie zgaszona. Czułam również sezam, ale po zjedzeniu raczej krył się... za chyba właśnie pyłkiem? I namieszaną, dziwną słodyczą.

Mam problem z tą czekoladą, bo jej głównymi cechami są dziwność i perfumowość. Nie podobała mi się jej konsystencja, a szkoda, bo dodatkom nie mam nic do zarzucenia - w tym przypadku to baza nawaliła. Smak zaś... rozczarował mnie tym, że zabrakło w nim czekoladowej gorzkości, a w swej słodyczy wyszedł irytująco. Nawet nie chodzi o to, że była bardzo przesadzona, bo miała jakiś tam wydźwięk... Nawet dość złożony. Niestety jednak złożony z elementów, które do mnie nie przemówiły. Strasznie przearomatyzowana. Miód, wanilia, karmel... brzmią fajnie, ale to raczej jakaś perfuma / krem o ich zapachu. Ta cukierkowość-tabletkowość... to mi nie pasowało, bo przełożyło się na poczucie nijakości. Wszystko jakby zgaszone, a apteczność... czułam, ale też nie była to ziołowość (którą lubię i liczyłam, że smak jednak w końcu pójdzie w jej kierunku). Pomijam, że nie gorzko... pod natłokiem tego wszystkiego to nawet mało ciemnoczekoladowo wyszło. Sezam niby dobry, ale rozczarował mnie, że w sumie wyszedł tak biernie. Właściwie... jakby go nie było. Pyłek to ciekawostka, więc nie oceniam go.

Można trochę zjeść, ale nie jako coś ambitnego, a raczej dziwnego. Mnie ta perfumowość zmogła zupełnie. Ponad połowę (prawie 7 kostek) oddałam Mamie. Po kęsie stwierdziła, że nie będzie jadła ani trochę więcej, bo "jakimś anyżem wali" i że "tylko sezam na koniec był zjadliwy". Zdziwiła się jednak, że nie czuła ani trochę gorzkości, za to: "jakby ktoś perfumę robił, a nie czekoladę".


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 12,99 zł
kaloryczność: 532 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, prażone nasiona sezamu 7%, pyłek kwiatowy 5%, lecytyna słonecznikowa, naturalne aromaty (miodowy, wanilia)

PS Dla spragnionych dobrej czekolady (i miodu... albo raczej jego wyczuwalnych / niewyczuwalnych nut) zapraszam do małej aktualizacji recenzji Tesco finest Madagascan 71 %.

sobota, 24 sierpnia 2019

E. Wedel Czekolada mleczna o smaku Piernikowym

Z małym fochem wspominm Wedla o smaku Grzańca. Kurde, byłaby dobra czekolada, gdyby nie tyle cukru i chemii. Ok, nie wymagam, żeby robili ją jako plantacyjną ze zdrowym składem, ale naprawdę, w dodawaniu tych dwóch producent powinien zachować jakiś umiar, a nie pchać cukier i chemię jak napalony, jakby urodził się tylko w celu faszerowania ludzi tym "dobrem". Pamiętałam, że spod tego pobrzmiewały smakowicie korzenne pierniki, więc... do dziś przedstawianej podeszłam z malutką nadzieją, że może akurat coś niezłego się trafi. Szkoda mi tylko braku spirytusu z grzańcowego czekoladziska... No, ale trzymałam kciuki, by chociaż korzenność mi to wynagrodziła.


E.Wedel Czekolada mleczna o smaku piernikowym to czekolada mleczna o zawartości 29% kakao z "nadzieniem o smaku piernikowym".

Po otwarciu poraził mnie niewiarygodnie silny, względnie nie nieprzyjemny aromat korzennych pierników w lukrze, bardzo, bardzo - wręcz cukrowo-lukrowo - słodki i maślano-margarynowy... jak właśnie mocno wypieczone (kiepskie) pierniki. Wszystko to było sztuczne, ewidentnie podrasowane.

Już w dotyku tabliczka była tłusta, choć łamała się z pyknięciem z racji grubości. Skrywała dużą ilość nadzienia, które na oko wydało mi się zbito-proszkowe i tłusto-suche. Na pewno nie było miękkie, choć zapowiadało się, że w ustach całość mięknąć będzie.
Przy pomocy noża łatwo oddzielić wierzch od nadzienia, ale i razem, i oddzielnie warstwy były złe.
W ustach już czekolada zaserwowała mi ogrom proszkowości i ulepkowato-maślanej tłustości.
Nadzienie z kolei było twardawo-suchawego typu, proszkowe, a i tak margarynowo-oleiste. Jakby olej mocno zlepił ogrom suchego prochu. Było to suchawo-proszkowe i o wiele za tłuste jednocześnie. Rozpuszczało się dość szybko. Przybierało postać plasteliny, dziwnie zachowując ulepkowatą zwartość. To było obleśne. Tłusto-ulepkowate, suchawo-proszkowe, pozbawione w tym litości.

W smaku czekolada uderzyła mnie cukrem, po czym zwyzywała sztucznawą nutą (czyżby przesiąkła nadzieniem?). Następnie roztoczyła delikatny, maślany smak... trochę w tym mleka było, ale daleko, daleko za cukrem. Cukier to główny smak.

Nadzienie najpierw jakby trochę rozrzedziło cukrowość, roztoczyło silniejszą, ale niezbyt głęboką mleczność, a po chwili neutralność / mdłość masła i margaryny. W czekoladę wkręciło się za sprawą słodkiego smaku coli. Podążała za tym piernikowa, lekko słodko-pikantna korzenność, cynamon, ale... sztuczne. Cynamonowa cola mieszała się z namiastką czekoladowości, by następnie rozgościć się w cukrowej bazie. Słodycz nadzienia także rosła już po chwili. Na myśl przyszedł mi cukier / lukier... pod którym chyba kryły się pierniki. Suche, mdłe, mało czekoladowe (ale jednak) pierniki. Wypieczone, ze specyficznym posmakiem i sztucznie podprawione prawiekorzennie. Mleko i margaryna bliżej końca poczuły się pewniej i wraz z cukrowo-mdłą czekoladą przygłuszyły przyprawy. Oczywiście chemiczne przyprawy.

Pod koniec robiło się cukrowo-lukrowo, sztucznie... trochę korzennie-colowo, może nawet odrobinę pikantnie, ale... wszystko to malowało się na ohydnie mdłym, margarynowo-maślanym tle.

W posmaku pozostała ogólna chemiczność i tłuszczowość: cała paleta od margaryny, przez masło po oleje, a także sztuczność jako cola i piernikowy smak. Czułam straszne przecukrzenie wywołane cukrową czekoladą, ale i odległe skojarzenie z piernikami w lukrze / cukrowej glazurze miałam. Czułam się, jakbym do końca świata miała nie pozbyć się sztucznego aromatu z m.in. rąk. To aż się po całym mieszkaniu niosło...

Całość była zła. Po kęsie zebrało mi się na wymioty. Na potrzeby recenzji wcisnęłam kostkę.
To kumulacja wszystkiego, czego nienawidzę: cola (sztuczny cynamon), margaryna, masło, cukrowość, lukier. Proszkowa wedlowska czekolada z kremem, powiedziałabym, że mlecznym o smaku kiepskich, margarynowych pierników... które da się wyczuć w bardzo chemicznej, nijakiej toni. To po prostu okropieństwo. Aż się wierzyć nie chce, że względnie neutralnie pachniała i... no jednak można jakieś skojarzenie z pierniczkami mieć. Szkoda, że coś w tak ładnym opakowaniu jest tak... zabójcze. A ja myślałam, że Baron Luximo Premium Czekolada mleczna z nadzieniem o smaku piernikowym i kawałkami ciasteczek korzennych była zła. Mama kończyła i nawet ona uznała, że to prawie sam cukier, choć stwierdziła, że przynajmniej na 3/10 mogłabym się szarpnąć. Po paru kostka przyznała mi jednak rację, że rzeczywiście okropna.


ocena: 2/10
kupiłam: Biedronka
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 550 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromat), cukier, tłuszcz palmowy, mleko pełne w proszku, serwatka w proszku, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromaty

piątek, 23 sierpnia 2019

Duffy's Honduras Mayan Red Milk 61 % ciemna mleczna z Hondurasu

Kocham czekolady Duffy's. Większość ciemnych z asortymentu już próbowałam, więc ostatnio zaczęłam inne: a to z dodatkiem kawy i nibsami (Duffy's Corazon del Ecuador Camino Verde 72 % with Cocoa Nibs & Ground Coffee - niestety niewypał), a to Duffy's Panama Tierra Oscura 100 % (pyszności o dziwo, mimo że często w setkach coś mi nie pasuje). Przyszła pora na mleczną bliźniaczkę Duffy's Honduras Indio Rojo 72 % (tak swoją drogą: "Indio Rojo" oznacza właśnie majańską czerwień, czyli "Mayan Red") z kakao zakupionego od kooperatywy Xoco.

Duffy's Honduras Mayan Red Milk 61 % to ciemna mleczna czekolada o zawartości 61 % kakao criollo z Hondurasu.

Po otwarciu dwie rzeczy mnie zaskoczyły. Pierwszą z nich była delikatność / prawie nieobecność czy może raczej ulotność zapachu. Mimo to doszukałam się w nim nie za mocno prażonych orzechów - fistaszków? brazylijskich? Trochę pod w gruncie rzeczy słodkawe masło orzechowe podchodziły... Takie, do którego dorzucono "jelly" (amerykańską dżemo-galaretkę) czy inny słodki twór ciemnowinogronowy i/lub porzeczkowo-żurawinowy. W trakcie jedzenia połączenie prażenia i orzechów podrzuciło jeszcze karmel. Mleko... niezbyt czułam.

I na mleczną ta tabliczka ani trochę nie wyglądała. Raczej jak lśniąca ciemna. Jedynie w dotyku czułam "kremową tłustawość" mlecznej. Łamała się z dość dosadnym trzaskiem, jednak mimo twardości jakby... udawała miękkawą. Niewątpliwie była nieco krucha, co nie dziwi, gdy spojrzałam na jej ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się dość szybko i łatwo. Poniekąd kremowo, lekko tłusto, ale nie gęsto. Raczej rzadkawo (choć nie wodniście, a kojarząc się z mlekiem) i chropowato. Nie zalepiała, może tylko pozostawiała nieznacznie maziste smugi.

Od pierwszego kęsa czułam dowodzącą słodycz karmelu oraz zaskakująco wyrazistą gorzkość.

Słodycz gwałtownie wzrosła, jednak początkowo była w tym bardzo szlachetna. Złoty, palony karmel... zaraz natrafił na nutkę mleka. Słodycz zrobiła się silna i niemal pudrowo-cukierkowa, dziecięca. Do słodziutkiego mleka dołączyły nuty słodkich owoców. Połączenie to odeszło nieco na tyły i w pewnym momencie nieśmiało zasugerowało mleko truskawkowe.

Gorzkość w tym czasie też się rozniosła. Szybko stało się jasne, że to subtelna gorzkawość przedstawiająca orzechy i nie za mocno palone klimaty. Spajał je palony karmel. Od tego wszystkiego biło przyjemne ciepło. Stało się to niezachwianą bazą, głównym smakiem, mimo że słodycz była mocniejsza. Mleko też dziwnie wpisało się w ciepło.

Słodycz została podbita nutą winogron. Słodkie, granatowe winogrona czy raczej dżem / "jelly" z nich tchnęły owocową soczystość. Pudrowo-cukierkowe tony zmieniły się w bardzo, bardzo słodki galaretko-dżem, robiąc aluzje do cierpkawości i kwaskawości (które w sumie nie pojawiły się). To niejednoznaczna mieszanina: winogrona, porzeczki, żurawina czy jakieś inne jagódki. Ciemne i czerwone, a może nawet wymieszane.

Podprażone orzechy, takie konkretniejsze, a więc arachidowe i brazylijskie, ale także delikatniejsze migdały, wraz z karmelem i naturalnym mlekiem ułożyły się w masło orzechowe (takie bez soli). To zaś zaczęło owocom coraz głośniej podszeptywać daktyle i figi (coś takiego bardziej karmelowo-małosoczystego). Zupełnie, jakbym miała do czynienia z czymś z masłem orzechowym na ciepło, do czego podano ciepłe mleko i... gorzkawość czy prażenie nagle zmieniły się w lekko pikantne, rozgrzewające przyprawy. W drugiej połowie rozpływania się kęsa obok karmelu z nutą owoców pojawiły się przyprawy korzenne. Podkreśliły migdały, dodały lekkiej chlebowości (kanapka / tost z masłem orzechowym!). Na myśl przyszły mi też dziwaczne syropy daktylowe, mleka daktylowe / migdałowe. Wszystko to słodkie, ale podporządkowane neutralnej gorzkawości orzechów.
Końcówka robiła się coraz bardziej mleczna, jak mleko z przyprawami korzennymi.

W posmaku pozostało nie za mocne prażenie, orzechowo-migdałowy klimat przedstawiający neutralnawo-gorzkawy smak oraz silna słodycz. Był to karmel, rozgrzewający w korzenny sposób, ale wzbogacony o owocowy wątek. Czułam również mleko, o którym dodatkowo przypominało poczucie lekkiej tłustawości na ustach.

Całość miała przyjemnie podprażony, karmelowo-orzechowo-migdałowy charakter, w czym nie brak stonowanej gorzkości. O słodycz o wiele łatwiej, ale dzięki nucie słodkiego, acz charakternego dżemoru, nie zasładzała. To przede wszystkim karmel (przy którym plątały się też daktyle i figi), ale też ciemne winogrona, porzeczki i inne jagódkowate (jako dżem). Naturalne mleko przekierowywało pewne wątki, samo było przyjemnie wyczuwalne, ale zawsze jakby z czymś: orzechy zmieniło w masło orzechowe, a samo przedstawiało się jako "mleko jakieś tam / z czymś".
Wyszło więc przede wszystkim słodko, ciepło... korzennie i neutralnie-leciuteńko gorzkawo, bez kwasków, ale z owocowym tchnieniem. Mi troszeczkę za słodko, znając i czując potencjał kakao z Hondurasu.
Osobiście mam mały żal w kwestii struktury: do tego smaku pasowałoby coś o wiele bardziej kremowo-zalepiającego.

Bliżej niż do bardziej migdałowo-drzewnej, korzennej jak masa makowa, i karmelowo-figowo słodkiej, ale zdecydowanie odważniej gorzkiej za sprawą dymu i kawy Duffy's Honduras Indio Rojo 72 % było jej do orzechowo-przyprawionej i porzeczkowo-dżemowej Jakub Piątkowski Czekolada Honduras 70 %.
Tabliczka pokazała, jak ciekawie mleko przemodelowało pewne nuty i wyeksponowało słodycz. To z kolei przełożyło się na osłabienie gorzkości i owoców.
Bardzo mi smakowała, acz przez to, jak pyszne są ciemne z Hondurasu i jakie wrażenie zrobiła na mnie inna mleczna Duffy's (Milk Chocolate Venezuela Ocumare 55 %), ta aż w bezkresny zachwyt mnie nie wprawiła.


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 24,99 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 586 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku (min. 8%)

czwartek, 22 sierpnia 2019

Hachez Cocoa D'Arriba 77 % Blackberry ciemna z Ekwadoru z nibsami i jeżynami

Uwielbiam owoce leśne, jednak przeszkadzają mi ich pestki. W przypadku świeżych, surowych owoców, o ile są dojrzałe i słodkie, wybaczam im to i zajadam, ile się da, ale w przypadku np. czekolad zawsze wcześniej liczę, że nie będzie pestko-porażenia. Że może akurat... Jeśli o czekolady Hachez chodzi, zdążyłam już sobie wyrobić opinię: są dla mnie za łagodne. Delikatność i maślaność nie pasuje mi ani do zawartości 77 %, ani do mango i chili. A do jeżyn? Tutaj idealne będzie chyba stwierdzenie: "zależy" - no tak, bo to, jak dana tabliczka wychodzi, zależy od tylu szczegółów... Najprostszym sposobem na przekonanie się, było wreszcie sięgnięcie po nią. Niestety, dopiero w dniu otwarcia zorientowałam się, że moim największym problemem mogą nie być pestki, a drugi dodatek, czyli nibsy... Stronię od tabliczek z nimi, a te - jak na złość! - głupio mnie prześladują.

Hachez Cocoa D'Arriba 77 % Blackberry to ciemna czekolada o zawartości 77 % kakao z Ekwadoru z nibsami i jeżynami.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach cukierkowych jeżyn. Za owocową słodziuteńkowością stała delikatna, maślana i dość mocno palona czekolada bez kwasków czy gorzkości, za to z nutą kwiatów. Wpasowały się trochę w cukierkowość i sprawiły, że wyszła całkiem w porządku.

Przy łamaniu tabliczka wydała mi się twarda w sucho-kruchy sposób. Trochę się rozlatywała z racji w zasadzie dobrze wtopionych na gęsto dodatków. Na oko przeważały nibsy.
W ustach czekolada rozpływała się niczym kremowo-zbita grudka masła, a więc oczywiście tłusto, ale nie gładko. Cechowała ją pylistość i pozorna proszkowość.
Nibsy okazały się raczej drobne i twarde; drapały podniebienie. Nieliczne zachowały minimalną soczystość. Wśród nich kryły się drobinki jeżyn. Właściwie... w ciemno nie powiedziałabym, że jakieś drobinki owoców tam w ogóle są (tak mało, i tak drobnych). Całkiem spory udział (biorąc pod uwagę proporcje) miały pestki, które łatwo pomylić z nibsami. Niestety, odniosłam wrażenie, jakby było ich więcej niż samych owocowych farfocli. Na taką ilość to pestki naprawdę mogli sobie darować (wolałabym jakieś kawałki jeżynowe np. ze sproszkowanego soku).

W smaku, ku mojemu zaskoczeniu, czekolada przywitała mnie gorzkością. Nie była bardzo mocna, ale dość intensywna. Z dymu przeszła przez nieco spalone orzechy i osadziła się w bardziej zwęglono-ziemistej, niby zawilgoconej, bazie. Nieco osłabła, a w jej miejsce na pierwszym planie, jakby wykorzystując orzechy (laskowe?), wsunęła się maślaność.

Przy dymno-węgielkowej nucie pojawiła się cierpkość. Najpierw bardziej kakaowa, po chwili soczyście jeżynowa... tonęła w słodyczy. Ogólnie smak samych jeżyn rozczarowywał ulotnością. Szkoda, że bardziej się nie rozwinął. Pozornie zanosiło się na cierpkawy kwasek, ale nie - słodycz to zastopowała. Co prawda nie narzucała się zbytnio, pozostała jakby w pewien sposób ulotna, kwiatowa. Doszukałam się nie tylko akcentu jeżyn, ale i słodkich, soczystych śliwek.

Mniej więcej w połowie słodycz zaczęła znacząco rosnąć, przybierając cukierkową postać. Trochę cukrowopudrowa, znacząco landrynkowa i... nie da się ukryć, że jeżynowa. Wciąż dobiegał do niej motyw ciężkawych kwiatów, zapewniających spójność dodatku z samą czekoladą. Jaka by nie była, łącząc się z masłem nie odpowiadała mi. Nie była chemiczna, acz sztuczności odmówić jej nie można. Jakby zestawienie nut czekolady próbowano podkreślić cukierkowym aromatem.

Wraz z odsłaniającymi się dodatkami, pojawiło się trochę soczystości: zarówno owocowej, jak i takiej... ziemistej? Nibsy podkreśliły goryczkę i ziemistość właśnie. Przy nich myślałam o węglu i spaleniźnie. Kilka było "żadnych", bo suchych, trochę gorzko przypalonych, trochę specyficznie soczystych, nibsowych... podkreśliły jeżyny i tym razem goryczkowate suszone / wędzone śliwki, ale i na zasadzie kontrastu pudrowocukrową słodycz czekolady, a także jej maślaność. Lekko kwaskowate śliwki nadały temu trochę wilgoci / delikatnej owocowej rześkości.

W posmaku pozostały nibsy właśnie, ogólnie dymno-węgielna spalenizna i posmak jeżyn... wtłoczonych w cukierkowe przesłodzenie. Maślaność, która była bazą, osadziła się jako tłuszcz na ustach, co z poczuciem suchości wyszło dziwnie.

Całość niezbyt mi podeszła. Zdecydowanie za cukierkowo, mimo że czekolada aromatem nie waliła na kilometr. Za maślanie, za spalono. Niby goryczkowato, ale w towarzystwie masła i cukierkowości, efekt był wyjątkowo kiepski. Naturalnie jeżynowo-śliwkowo-kwiatowe nuty utemperowane maślanością próbowano chyba podrasować dodatkami. Aromat spłycił według mnie niezłą kompozycję, mimo że nie był strasznie napastliwy (ale jednak przy takiej cukierkowości trudno mówić o szlachetnej ciemnej czekoladzie), jeżyn pożałowano (gdybym nie wiedziała, że jakieś są, mogłabym nabrać się, że to tylko nibsy, a w kwestii jeżyn - że to tylko aromat), nibsy... niby ogólnie w porządku, ale według mnie za gęsto tych strasznie malutkich było, które tylko odbierały komfort jedzenia. Mogliby chociaż odwrócić proporcje jeżyn i nibsów.
Daleko jej do cudownej Cachet Blackberry & Ginger, w której może samych jeżyn też tak dużo nie było, ale były dobrze wyczuwalne, a całość cechowała spójność. W Cachet, dzięki wyrazistemu ogółowi, cukierkowość schodziła na dalszy plan, a Hachez... ogólnie miał problem z wyrazistością. Porównanie jednak nie ma sensu, bo wiadomo, że to inne zestawienia i w ogóle.


ocena: 6/10
kupiłam: internet
cena: 13 zł (za 100g)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kawałki ziaren kakao 5%, jeżyny 0,5%, naturalne aromaty, kwas: kwas cytrynowy, ekstrakt z wanilii bourbon, laska wanilii bourbon

środa, 21 sierpnia 2019

Orion Studentska Zlata Edice mleczna z orzeszkami arachidowymi, galaretkami limonkowymi, marchewką i pestkami dyni

Lubię marchewkę, ale sama z siebie bym jej z czekoladą nie łączyła. Nie żebym była "na nie", tylko jakoś tak nie widzę fajerwerków przy tym połączeniu. Jedyną czekoladą z tymże niepozornym warzywem, którą jadłam, był Lindt Carrot Cake, nie powiem, smaczny. To, co dzisiaj Wam prezentuję, widziało mi się jednak o wiele dynamiczniej. Ciekawiej? Na pewno egzotyczniej.

Orion Studentska Zlata Edice Mlecna Cokolada Karotka Dynova Seminka A Zele S Chuti Limetky to mleczna czekolada o zawartości 34 % kakao z kawałkami marchewki, pestkami dyni, orzeszkami ziemnymi i galaretkami limonkowymi; "smak inspirowany USA".

Już przy otwieraniu poczułam moc fistaszków, które za sprawą mocno mlecznoczekoladowego towarzystwa, kojarzyły się wręcz z wyidealizowanymi Reese's, a co za tym idzie, z masłem orzechowym. Ze spodu, a po przełamaniu to już w ogóle, uwolniła się także słodka soczystość. Należała do cytrusów, ale łączyła się z zapachem słodkiego, owocowo-marchwiowego soku, co podkreśliły orzeszki. Wszystko to byłoby przesłodzone, gdyby nie naturalnie gorzkawa nuta - prawdopodobnie pestek dyni, ale niezbyt jednoznaczna, a wymieszana z arachidowością.

Już w dotyku lśniąca, dość ciemnawa tabliczka wydała mi się tłusta, acz nie miękka; przy łamaniu lekko pykała. Było to spowodowane twardością z racji grubości. Dodatki wtopiono porządnie, nic nie wypadało, nie kruszyło się.
W ustach rozpływała się w średnim tempie, kremowo, ale nie za tłusto. Gładko, trochę zalepiała i dość szybko odsłaniała dodatki, których nie poskąpiono. Właściwie chyba przez to, jak była nimi najeżona, zakrawała o ulepkowatość, ale znowuż właśnie w tym, jak zacne to dodatki były, tkwił jej urok. Oczywiście nie w każdym kęsie trafiało się połączenie wszystkiego (a np. orzeszki + dynia, galaretki + marchewka, galaretki + orzeszki itd., ale smacznie się to zgrywało).
Orzeszki i pestki - całe, połówki, ale i trochę po prostu średnich kawałków, były cudownie chrupiące, odpowiednio, a więc dość mocno podprażone.
Galaretki okazały się tylko początkowo zwarte, jędrne i soczyste. Szybko zaczynały się rozpuszczać, mięknąc do postaci żelowo-galaretowatej, podtrzymując soczystość. Okazały się gładkie i mięciutkie. Trochę się lepiły, oblepiały zęby, ale znikały dość szybko.
Najciekawszy dodatek, czyli kawałki marchewki, wyszedł trochę podobnie do galaretek. Najpierw twardawo-jędrne, nasiąkały i miękły, by potem pooblepiać zęby.
Nie lubię czekolad do gryzienia, więc na tę obrałam taką taktykę: pozwalałam wszystkiemu się rozpływać, trochę tylko rozganiając dodatki językiem. Galaretki rozpływały się, a np. marchew "nabierała odwagi", miękła itd. Pojedynczo kąsnęłam to tu, to tam, po czym zaczęłam podsysać dodatki. Pestek część rozgryzałam (tak "obok czekolady"), część zostawiałam na koniec, a orzechy ewentualnie nadgryzałam, by porozgryzać już gdy czekolada zniknie. Ta cały czas była dzięki temu obecna, bo po prostu rozpływała się. W takiej formie wszystko mi pasowało.

W smaku czekolada zarzuciła na mnie cukrowo-waniliowe sidła, po czym wprowadziła maślaność. Mocno nasiąknęła orzechami, dzięki którym  nutka kakao wyraźnie się zaznaczyła. Jej mleczność była wątła, dodatkowo osłabiana przez dodatki, ale wcale nie wyszło to na niekorzyść.

Ogólna orzechowość została podkręcona wyrazistymi fistaszkami, które to dawały z siebie 100 %. Z cukrowo-kakaową czekoladą kojarzyły się trochę ze Snickersem. Takie, rozgryzane dominowały zupełnie, więc raczej zostawiałam je na koniec. Nie tak szybko gryzione, zestawione z kawałkami słodkiej marchewki z "wytrawnanym, surowawym" echem, za sprawą maślaności czekolady z kolei sugerowały masło orzechowe.

Galaretki również wplatały się w samą czekoladę. Najpierw weszły w korelację z kakao, podkreślając je goryczkę i dodając troszeczkę goryczki. Podbiły cukrowość, po czym gdy ewidentnie się odsłoniły, serwowały pełnię smaku i przez jakiś czas dominując zupełnie. Była to cukrowo-cytrusowa limonka, ze specyficznym posmakiem goryczkowato-kwaskowatym, a jednocześnie soczyście słodkim. Podrasowana cytryną, co dało efekt też po prostu cytrusowej galaretki, ale również niewątpliwie na kwaskawo-jabłkowej bazie. By to zrobić, nie potrzebowały rozgryzania. Bardzo, bardzo słodkie, ale przełamywane epizodycznie innymi składnikami. Zwłaszcza, gdy bliżej końca (lub na koniec) je rozgryzałam.

Trafiwszy językiem na marchewkę, pomyślałam, że jest słodko-żadna, ale po chwili, a już zwłaszcza gdy bliżej końca rozgryzałam jej kawałki, roztaczały swój smak. Były zaskakująco... wyraziste, jeśli tylko nie wystąpiły w połączeniu z galaretkami (te bardzo je zagłuszały). Po prostu jak lekko podgotowana marchewka. Wyszły słodko w marchewkowy sposób, a jednocześnie bardzo wytrawnie.
Z większą ilością fistaszków nakręcały skojarzenie z duetem "masło orzechowe + sok marchwiowy", przy galaretkach wychodziły zdecydowanie na słodko, a z pestkami dyni... to zależy. Raz i drugi jak gotowana marchew (tak wytrawnie), a czasem kojarzyło mi się to z "marchewkowym ciastem z dynią".

Pestkom dyni nie mogę zarzucić nic, a nic! To zacne, intensywne smakowo sztuki, które swoją naturalną gorzkawością świetnie podkreśliły kakao i cudownie współgrały ze wszystkimi dodatkami.

Przy mieszaniu się dodatków, przy tym jak je czekolada odsłaniała, bardzo rosła jej cukrowość. Dzięki dodatkom nie zacukrzała niemiłosiernie; wyszła nieźle, pozwalając im działać.

Największą przyjemność sprawiało mi rozprawianie się z dodatkami, gdy znaczna część czekolady zniknęła. To wtedy rozganiałam je językiem i porządnie rozgryzałam, jak mi się podobało. Niektóre (fistaszki) umyślnie zostawiałam na sam koniec, by poczuć wszystko inne. Te bowiem, rozgryzane, stawały się smakiem numer jeden. Galaretki rozpuszczały się, więc w tym momencie też już nie zagrażały ciekawej marchewce. Właśnie końcówka należała do niej. I też wychodziła różnie (a to bardziej słodko, a to wytrawniej) w zależności, co akurat było w kęsie. Pestki dyni... jak to pestki - smakowite zawsze i wszędzie.

Jako posmak jednak i tak to bardzo słodka, ale z namiastką kakao, czekolada pozostała. Obok jakby surowej marchwi, przyjemnie podkreślonej orzeszkami i pestkami dyni. Wszystko to wyszło w pewien sposób... słodko, ale jednocześnie zahaczając o wytrawność. Galaretki, mimo galaretkowego i cukrowego wątku, wyszły zaskakująco naturalnie, w posmaku już zajmując podrzędne stanowisko. Nie czułam żadnej chemii, zacukrzenia (mimo że czułam bardzo, bardzo silną słodycz) czy zatłuszczenia.

Bardzo oryginalna tabliczka i wcale w tym nieprzekombinowana. Połączenie marchwi (właśnie takiej słodko-wytrawnej) z pestkami dyni i orzeszkami dało genialny efekt. Sama dynia cudownie przełamała cukrowość, podkreśliła kakao. Galaretki limonkowe również przypadły mi do gustu, bo wyszły autentycznie owocowo, mimo że również cukrowo. Pasowały do kompozycji, acz z racji intensywności smaku chyba mogłoby być ich nieco mniej. Czasami bowiem marchew zdawała się przygłuszona. Sama czekolada okazała się mało istotną bazą, jednak również wyszła przyzwoicie.

Żadnych zastrzeżeń, a plus za pomysłowe zestawienie dodatków, które w dodatku jakościowo również dobrze wyszło. Świetnie się sprawdza, gdy akurat chce się niewymagającej, ale nie nudnej czekolady, np. w dniu zapchanym wykładami (a nie ma nic lepszego niż ciekawy wykład i ciekawa czekolada!).
Resztkę (bo jednak czekoladziec wielki) dałam Mamie. Zachwyciła się całością, ale z błyskiem w oczach długo jeszcze wspominała głównie... galaretki.


ocena: 8/10
kupiłam: ktoś mi kupił "na zlecenie" w Niemczech* (Aldi - u nas też były, ale tam wcześniej)
cena: 7 zł
kaloryczność: 518 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, galaretki (cukier, syrop glukozowy, koncentraty owocowe: jabłka, limonka 4,9%; woda, substancja żelująca: pektyny; kwas: kwas cytrynowy; regulator kwasowości: cytrynian sodu; olej palmowy, substancja glazurująca: naturalny wosk karnauba; naturalny aromat, barwnik: karoteny), tłuszcz kakaowy, prażone orzeszki ziemne, prażone pestki dyni, kawałki marchewki (marchew 80%, cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, olej słonecznikowy), pełne mleko w proszku, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, pasta z orzechów laskowych, lecytyny, ekstrakt z wanilii

*Nie, żebym po te czekolady kogoś tam wysłała. To było raczej na zasadzie przedstawienia mi listy, co ciekawego ten ktoś znalazł i pytanie, co z tego chcę, to przywiezie. Sama celowałabym pewnie w zupełnie inne tabliczki (czyt. w ogóle innej kategorii).