piątek, 31 lipca 2020

ciastka Royal Dansk Rose & White Chocolate & Raspberry Cookies

Wiele razy się zastanawiałam, jak to właściwie jest ze mną i ze słodyczami. Z czekoladą jakoś tam całe życie byłam związana, a słodycze inne... ot, jadałam raczej epizodycznie (miewałam "bardziej słodyczowe" etapy). Zdarzało się, że wiele miesięcy nie jadłam nic słodkiego i większego braku takich rzeczy nie czułam. Ogólnie jestem raczej niesłodyczowa w takim razie. Teraz to już w ogóle nieczekolady mnie nie ciekawią: albo mnie od nich odrzuca, albo strasznie mnie nudzą. Czekoladę mogę jeść godzinami, ale pół Knoppersa Black & White nawet oglądając serial uznałam za piekielnie nużące. Są jednak takie rzeczy, że próbuję je tylko dlatego, że... byłoby mi szkoda oddać i nie spróbować, bo... już i tak dostałam, a są obiektywnie ciekawe? Chyba jakoś tak. Odkąd pamiętam uwielbiam różane smaki i zapachy, więc ciastka różane wydały mi się atrakcyjne. Ubolewałam wprawdzie, że nie dość, że maślane (nienawidzę masła, ale maślane rzeczy - albo raczej np. nuty w czekoladach - mogę znieść), to jeszcze z białą czekoladą (czyli taką, która mnie nie satysfakcjonuje). Gdy jednak już je dostałam, stwierdziłam, że w sumie mogę zobaczyć, co wiele osób tak wychwala duńskie ciastka. I właściwie o tym, że są z białą czekoladą, dowiedziałam się raptem kilka dni przed otwarciem (zabierając się do napisania wstępu). Mało tego: z tego, co mi wiadomo, duńskie ciastka powinny być maślane... te mogę nazwać jedynie margarynowymi (jeszcze gorzej), o czym też dowiedziałam się już przygotowując wstęp. Widząc skład, zwątpiłam, ale po już napisanych rozmyślaniach głupio byłoby zaniechać...

Royal Dansk Rose & White Chocolate & Raspberry Cookies to ciastka różane z białą czekoladą i malinami.

W ładnej puszce o zawartości 200g umieszczono 9 papilotek, a w każdej po 3 ciastka, skąd wychodzi, że sztuka to jakieś 7,5g.

Po otwarciu poczułam zapach malin i cukrowej, trochę pudrowej słodyczy. Odebrałam to jako dość mleczne i podrasowane aromatami (ale żadnym konkretnym), niezbyt kuszące.

Ciastka już w dotyku odznaczały się tłustością, otłuszczając palce. Mimo to sprawiały wrażenie suchych i kruszyły się niemiłosiernie. Wyglądały na pustawe, a jednak były dość twarde. Dodatków było całkiem sporo: zdecydowanie więcej średniej wielkości kawałków czekolady i małe, ale występujące często, malinowe kawalątko-pestki.
Przy jedzeniu potwierdziła się silna tłustość, ale też suchość. W ustach rozpadały się na ziarniście-grudkową masę. Szybko nasiąkały, ale i chrupały (w zależności, czy od razu się gryzło, czy chwilę się poczekało), choć nie było w tym nic przyjemnego. Przypominały grudki piasku, zawierające sporo kamiennych kawałków czekolady, która rozpływała się tylko częściowo. Oprócz niej znalazłam drobinki malin, które wydawały się głównie pestkami.

W smaku samo ciastko cechowała cukrowa słodycz i nijakość. Lekko pszeniczne, znacząco tłuszczowe, ale w dziwnym kontekście. Jakby lekko mlecznawe, na pewno nie maślane. Dziwny to był tłuszczowy, "nie do końca maślany" zarys smaku. Nijakie, a słodkie. W zasadzie tylko tyle, że słodkie...

Słodycz niemiłosiernie podbijała biała czekolada. Okazała się głównie cukrem z mleczno-maślaną nutką (w ciemno nie powiedziałabym, że to czekolada). Jednak chyba właśnie ta nuta sprawiła, że jako tako całościowo ciastko odlegle może i robiło aluzję do maślaności.

Nagle, robiąc kolejnego gryza trafiłam przy jednym kawałku czekolady na obrzydliwy kwas... Jak się po chwili okazało, smak ten pochodził od malin. Te na brzegach były dziwne: podpieczono-goryczkowate, a wewnątrz czasami dodawały kwasku, a tak to... za wielkiej roli nie odegrały. Po nich jednak całość zaczęłam postrzegać jako rzeczywiście lekko zabarwioną słodko-malinowym motywem. Niektóre smakowały po prostu kwaskawymi malinami, przy czym pobrzmiewała i słodko malinowa nuta. Te zlepione z czekoladą, przypieczone, wyszły obleśnie i dziwnie kwaśno (przez kontrast?).

Z herbatą się nie sprawdziły. Sprawiła, że kawałki czekolady w ogóle zrobiły się kamiennymi bryłkami cukru, które po rozgryzieniu po prostu znikały. Podkreśliła niemalinowy, a obleśny smak malin, ciastko wyprała z czegokolwiek... zostawiając słodko-dziwny posmak. Znikały z nią szybko (to plus przy tym, czym są?), acz np. zanurzone rozwalały się, zanieczyszczając ją.

Gdybym nie wiedziała, nie powiedziałabym że ciastka są różane.

Tłuste, nieprzyjemnie twarde i cukrowo-mdłe. Wstrętne dodatki - udawana biała czekolada, maliny niewydarzone, bo to głównie pestki. Miały być ciastka maślano-różane... a tu ani masła, ani róży.

Mamie niespecjalnie smakowały, choć przy pierwszym podejściu mówiła, że masło czuła. Co ciekawe, przy drugim już nie - uznała ciastka za mdłe. Malin nie czuła i... to pierwszy produkt, w którym także jej przeszkadzały pestki (lubi maliny i nie zwraca uwagi na pestki w rzeczach malinowych) - początkowo nie wiedziała, co to za "twarde coś" i wypluwała. Czekoladę białą też rozpoznała tylko "po opakowaniu". Co więcej, czuła jakiś dziwny posmak, ale upierała się, że to na pewno nie tłuszczowość, bo ona lubi tłuste rzeczy. Uznałyśmy, że może naperfumowali czymś, co miało udawać różę i np. dali jakiś aromat maślany, z czego wyszło... Nic. Niewątpliwie jednak resztę (ja dałam radę tylko jednemu ciastku) zjadła w dwóch podejściach, mając zastrzeżenia mniejsze od moich.
Kiedyś już próbowałam jakiś duńskich ciastek (Tivoli Delicious Cookies Exclusive Blueberry & Coconut), które... też nie były najlepsze, ale przynajmniej dało się jakieś plusy znaleźć.


 ocena: 2/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: nie podana (na opakowaniu, ale w internecie jest, że jakieś 519 kcal / 100 g)
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, biała czekolada 12% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, serwatka w proszku, laktoza, lecytyna słonecznikowa, ekstrakt waniliowy), laktoza, suszone maliny 1%, substancje spulchniające (wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu), sól, naturalny aromat, aromaty

czwartek, 30 lipca 2020

Cachet Bio Organic 57 % Dark Chocolate Forest Fruits ciemna z Tanzanii z owocami leśnymi: malinami, czarnymi porzeczkami, borówkami / jagodami i jeżynami

Lubię czekolady z ciekawymi dodatkami, ale jednocześnie... czekolada z kawałkami czego nie jest moją ulubioną formą. Dziwne? Przyznaję, jestem dziwadłem. To tak, jak to, że lubię fajne nadzienia, a jednocześnie nadziewane czekolady są mi za mało... czekoladowe. Pod to można też podciągnąć to, że uwielbiam owoce leśne, jednak w kwestii czekolad zawsze boję się, że wyjdą kiepsko, np. będą samymi pestkami czy coś. Z racji tego, jak bardzo lubię Cacheta, tę musiałam mieć.

Cachet Bio Organic 57 % Dark Chocolate Forest Fruits to ciemna czekolada o zawartości 57 % kakao z Tanzanii z owocami leśnymi: malinami, czarnymi porzeczkami, borówkami / jagodami i nutą jeżyn.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam bukiet słodkich owoców leśnych spleciony z palonym zapachem orzechów, w których przewiała się delikatna gorzkość. Z owoców wyraźnie czułam dominujące jeżyny i słodkie truskawko-maliny, trochę ogólnie drobnych ciemnych. Na przód wychylała się trochę cukierkowa jeżyna. Ogólnie jednak wydało mi się to cierpko-słodkie i apetyczne.

Tabliczka w dotyku sprawiała wrażenie dość suchej. Przy łamaniu ładnie trzaskała, ujawniając w przekroju ziarnistość i całkiem sporo drobnych kawałków owoców. Niektóre dziwnie połyskiwały, dostrzegłam wiele pestek.
W ustach rozpływała się powoli, ale nie opornie. Odrobinę miękła, po czym zmieniała się w lepki, gęsty i rozlazły krem, zachowujący formę oraz zostawiający leciutko pylisty efekt. Była dość tłusta, raczej gładka i bardzo w tym wszystkim w porządku. Mimo że miałam wrażenie, iż kryje mnóstwo dodatków, nie zrobił się z niej bezsensownie najeżony zlepek.
Spod czekolady wyłaniały się drobinki owoców w ilości ogromnej, ale niestety niezbyt pozytywnie rozumianej, bo ze sporą ilością pestek. Nie były to na szczęście same pestki, a też trochę farfocli.

W smaku od samego początku przywitała mnie cierpkość, należąca do gorzko-palonych orzechów i czarnej, rozgrzanej ziemi oraz trochę przearomatyzowany motyw słodkich owoców leśnych.

Do obu szybko dołączyła palona słodycz, odlegle przywodząca na myśl likier. Likier wręcz cukierkowo-jeżynowy i likier palono-karmelowy. Alkoholowość jednak odchodziła na tło, gdy na języku pojawiały się dodatki.

Ten pierwszy, a więc niemal cukierkowo-jeżynowy mieszał się ze słodkimi owocami: malinami, budzącymi skojarzenie z truskawkami. Było słodziutko, ale nie sztucznie. Nutka ta wydawała się na stałe zmieszana z czekoladą. Oczami wyobraźni widziałam jasne, tłustawe kremy owocowe. Wywołał to lekko pudrowy charakter jeżyn, oraz zgaszony karmel.

Kawałki wchodziły poprzez zaznaczenie swojego kwasku. Oto przodowały kwaskawo-suszone maliny, z czasem przybierające na słodyczy i soczystości. Zaraz pojawiły się słodko-podfermentowane nuty ogólnie owoców leśnych. W pewnym momencie wyraźnie poczułam cierpko-kwaśne czarne porzeczki. Jagódkowo-porzeczkowy miks przewijał się na tle orzechów i ziemi, by następnie kompozycja złagodniała. Wydawało mi się, że w całości pobrzmiewa też truskawka.

Po owocach sama baza wydała mi się bardziej maślana. Wciąż jak orzechy... więc może trochę nugatowa? A że powagi nie odtrąciła, pomyślałam o karmelowym nugacie z orzechów laskowych, który osnuwa gęstym dym. Myślę, że to taki spory udział pestek podkreślił wszelkie goryczki.

Po wszystkim pozostał posmak troszeczkę landrynkowych, ale i naturalnych jeżyn, wzmocniony jagódkowato-truskawkowym, naturalnym miksem owoców. Nie dała o sobie zapomnieć palono-orzechowa, nie za gorzka, nie za słodka czekoladowość. Wyraźnie pobrzmiewał także kwasek owoców.

Całość wyszła pozytywnie. To, że owoce podkręcono, nie ukryło się, ale było tak zrobione, że nie widzę w tym nic złego. Mało tego, uznałam to za przyjemne. Jednocześnie pestki trochę męczyły. To ciekawe, bo mimo wyraźnie wyczuwalnych, kwaskawych owoców, czekolada wcale taka mocno owocowa nie była. Ogólnie uważam ją za wyważoną w każdej kwestii, przystępną i odpowiednio mało słodką.

Może nie powinnam porównywać (bo kompletnie inne warianty, znaczy się: już sam zamysł), ale z jeżynowych Cachetów wolę Blackberry and Ginger.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 9,79 zł
kaloryczność: 552 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy , tłuszcz kakaowy, kawałki owoców leśnych 1,50% (malina, czarna porzeczka, borówka czarna), lecytyna sojowa, naturalny aromat jeżyny

środa, 29 lipca 2020

lody Gelatelli Cookie Dough (wersja 2020)

Nienawidzę przerywać jedzenia. Gdy mam się od niego oderwać i iść coś zrobić, zalewa mnie krew, wpadam w furię. Nie lubię też sytuacji, w którym dokładnie porobię zdjęcia produktowi do recenzji, zasiądę potem na spokojnie do jedzenia tego i... trafię na coś ciekawego, czego nie sfotografowałam. Nie wybaczyłabym potem sobie dodania do recenzji niekompletnych zdjęć - większą przyjemność mam mimo wszystko z porządku wśród swoich recenzji. Lubię więc mieć "obcykane" i zrecenzowane wszystkie słodkości, jakie jem. Komuś z boku może się to wydać chore, ale obecnie nie umiem zjeść czegoś słodkiego, czego na blogu nie ma, nie recenzując. Za wielką mam po prostu radość z takiej dokumentacji. Co innego oczywiście, gdy do czegoś wracam, bo to lubię, a na blogu już jest. Tymi lodami zamierzałam pocieszyć się po nieudanych McEnnedy Caramel & Chocolate Ice Cream, które oddałam Mamie, bo mi nie odpowiadały, a chciałam jeszcze dojeść coś dobrego i znanego.
Te lody jednak... wprawiły mnie w taką wściekłość, jak dawno nic innego. Wrednie połączyły w sobie to, czego tak nie cierpię. Otóż gdy zasiadłam do jedzenia ich, okazało się, że muszę się oderwać i lecieć robić zdjęcia łapiąc ostatnie promienie słońca, bo... w zasadzie tych lodów nie jadłam. Fakt, jadłam McEnnedy / Gelatelli Master of Taste Cookie Dough, ale wystarczyły dwie pierwsze łyżeczki i zerknięcie na skład, by wiedzieć, że zaszły ogromne zmiany.

Gelatelli Cookie Dough to "lody waniliowe z 16 % kawałkami ciastek z czekoladą i 1 % kakao"; w masie czekoladowej jest 35 % kakao. Produkowane w Holandii.

Otóż po otwarciu nie przywitał mnie żaden zapach. Dopiero przy jedzeniu doniuchałam się cukrowej słodyczy, cukrowo słodkich, niewyrazistych, a jedynie "mlecznawych" lodów o dalekiej sugestii przeciętnie waniliowatej. Nie, nie waniliowej - zbyt mdłej, niegodnej tego określenia.

Otóż masa lodowa była twarda jak kamień. Piłowana łyżeczką, rozchodziła się na takie... spore twarde okruchy, które następnie jakoś tam się rozpuszczały.
Masa usiana była dodatkami: małymi walcami i ich połówkami "czekolady" oraz sporymi ciastkami, wyglądającymi jak korki do wina. W samych ciastkach też były drobinki czekolady.
Lody z czasem okazały się dość tłuste, a jednocześnie rozrzedzone, ewidentnie rozwodnione. Co więcej, nie były gładkie, a trochę proszkowe, przy czym wydawały się aż lekko trzeszczeć od cukru. Ich rozpuszczanie wyglądało tak, że długo, długo nie puszczały ani trochę, po czym rozchodziły się na wodę, meh.
Podobnie było z ciastkowymi walcami. Długo były twarde jak kamień, rozpuszczały się niechętnie. Odznaczały się zwartością, zaś gryzione... też były twardo-zwarte. Nawet takie odłożone, by odtajały - ot, jak zwarte, zawilgocone i stwardniałe ciastko zrobione na bazie cukru. Tego było bowiem w nich mnóstwo. Spore kryształki chrupały bardzo głośno. Kawałki czekolady uszły bez echa. Pod względem struktury nie przypominały zakalcowej masy, a bo prostu stwardniałe ciastka z cukrem.
Czekoladowe walce przynajmniej rozpływały się, jak trzeba. Niestety tłusto i ślisko.
Odniosłam wrażenie, że tych kawałków czekoladowych ogółem wyszło całkiem sporo, często na nie już na początku trafiałam, zakalce zaś - z racji wielkości - kryły się wewnątrz. Trudno się do nich dokopać i je wydobyć. Ale się namęczyłam, bo masa nie była warta uwagi.

W smaku masa lodowa okazała się przede wszystkim cukrowa, dopiero potem mleczna. Niczym po prostu zacukrzone mleko zdradzała obecność bazowej śmietanki, niestety także wody. Oprócz tego wydała mi się nijaka... Może lekko zabarwiona jakimś słodkawym aromatem, ale ot... nudna i niezbyt smaczna sama w sobie. Prezentowała się tak, że zupełnie nie miałam ochoty jej jeść.

Łatwiej tu o czekoladowe kawałki, które istotnie czekoladowo smakowały. To kakałkowa czekolada, dość maślana, ale i lekko gorzka. Jej słodycz wprawdzie była dość wysoka, ale przez kontrast do cukrowo-mdłego otoczenia, nie dawała się aż tak we znaki, puszczając kakao przodem.

Czekoladowe drobinki w ciastkach w smaku w zasadzie nic nie znaczyły. Jak bardzo się skupić, to może... O wiele wyraźniej w ciastkach czułam coś sztucznego, dziwnego oraz ogrom cukru. Cukier wydawał się w nich bazą, a ciastkowy smak zalatywał owocowo-kwaskawą mgiełką. Wyszło to obleśnie jak mdłe, zacukrzone i niedopieczone, tanie ciastko, nie zaś zakalec.

W lodach trudno o coś, co można by pochwalić. Przesłodzony i nudny smak bazy, zła konsystencja, niesatysfakcjonujące czekoladowe kawałki i beznadziejne ciasteczka, które miały udawać zakalec, a wyszły jak nie wiadomo co z cukru. Wszystko właściwie na cukrze bazowało. Szkoda, zepsuli naprawdę wybitne lody.
Zjadłam może 1/5 pudła, nie wierząc w to, co też Lidl zrobił. To zbrodnia! Już nawet zdążyłam przy pierwszym "zakalcu" pomyśleć, że lody się zepsuły, ale sprawdziłam datę i skład - przecier jabłkowy? Obstawiam, że właśnie to czułam w nich. Nie rozumiem, po co on w takim wariancie smakowym.

Po dwóch pierwszych łyżeczkach wiedziałam, że nie będę się z nimi męczyć, więc nawet nie bawiłam się w nakładanie do miseczki, robienie porządniejszych zdjęć... Byłam za bardzo wściekła na to, że zepsuli jedne z moich ulubionych lodów. Ok, w stosunku do innych sklepowych lodów, wypadają jedynie poniżej średniej, nie jakoś wyjątkowo obrzydliwie, ale...
A miałam jeszcze kupione ciasteczkowe, o których myślałam, że to Gelatelli Premium Kruche Ciasteczko Cookie tylko w zmienionym opakowaniu (właśnie kupione "sobie" a nie "na bloga", ale pewnie recenzja / aktualizacja będzie, jeśli pozmieniali). Teraz już się boję. Dopisek: A w sumie już nie, bo zmieniłam kolejność publikowania - recenzja zmienionych Gelatelli Premium Cookies & Cream.

Mama, która również była zakochana w tych sprzed zmiany, stwierdziła, że to już "nie to samo, co kiedyś", końcówkę wyrzuciła. Też czuła owocowy kwasek w pseudozakalcach, czego też nie rozumie.

ocena: 4/10
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (za 420g / 500ml)
kaloryczność: 243 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko pełne, 20,7% śmietanka , cukier, woda, mąka pszenna, mleko w proszku odtłuszczonem masło, żółtko jaja, miazga kakaowa, tłuszcz kokosowy, jaja w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, stabilizatory: guma guar, karagen; naturalny aromat, kakao w proszku, ektrakt z jabłek, ekstrakt z melasy, sól, ekstrakt z hibiskusa, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy, lecytyna sojowa

wtorek, 28 lipca 2020

Zotter Apricot Waltz mleczna 40 % z kremem z moreli i marcepanem z morelową brandy

Zawsze lubiłam dżemy morelowe, suszone morele widziały mi się jako po prostu spoko (a ostatnimi laty bardzo w hierarchii suszonych owoców wzrosły), a i smak świeżych lubię (ale raczej nie jem, bo włochata skórka - zdarzy się, jak uda mi się wybrać jakąś przystępną), ale morelowych nadzień Zottera nie lubię. Śliskie i zbite? Nope. Gdy jednak moje lubienie suszonych rosło, zaczęłam na tę czekoladę spoglądać. Żeby było śmieszniej, po drodze jakoś zaczęły mnie nudzić marcepany i coraz mniej alkoholowych czekolad mnie cieszyło. A w tej... wszystko to. Dwa nadzienia alkoholowe jakoś mi się nie widziały. W ogóle morele i alkohol do mnie nie przemawiały, ale postanowiłam dać czekoladzie szansę, by mieć z głowy i nie żałować, jeśli kiedyś miałaby zniknąć, a także dlatego że skumulowało mi się całkiem sporo morelowych czekolad (których wcześniej prawie nie widywałam).
Ta została zrobiona z moreli z drzewek sławnego austriackiego regionu Wachau.


Zotter Apricot Waltz to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao nadziewana (30%) morelowym kremem z morelową brandy oraz (18%) marcepanem z brandy morelową przedzielonych cienką czekoladowo-morelową warstwą.

Gdy tylko rozchyliłam papierek poczułam kwiatowy marcepan i karmelowo słodką czekoladę mleczną o znacząco palonym charakterze, zawierającym w sobie motyw palonych orzechów i chleba. Zza niej przebijał się dość mocny i niemal cukrowo słodki alkohol. Podsycał go chlebowo-migdałowy motyw marcepanu. Całość pachniała nim właśnie, soczyste owoce zdradzały swoją obecność bardzo nieśmiało. W zasadzie dopiero po przełamaniu wyraźniej czuć morele, podkreślone brandy w dodatku.

Przy łamaniu tabliczka lekko pyknęła. Ogólnie była dość zwarta i konkretna za sprawą większej ilości zbitego nadzienia owocowego i grubej warstwy czekolady. Marcepan z kolei już na oko cechowała miękkość i plastyczność (ciągnął się wręcz), toteż i zalążek miękkości ogólnej się znalazł.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo, powoli zmieniając się w tłusto-gęsty i zalepiający krem.
Marcepan wyciskał się spod niej dość szybko z racji tego, jak rzadkawy i wilgotnie-soczysty był. Przyjemnie przemielony, trochę się rozłaził, trochę zachowywał miąższystą zwartość i leciutko skrzypiał.
Zupełnie inaczej zachowywało się konsekwentnie i powoli rozpuszczające się nadzienie owocowe. Było poniekąd zwarte i ślisko-gładkie. Minimalnie tłustawe w nugatowym kontekście, a bardzo soczyste. Gęste i trochę aż zżelowane jak żelka, zmieniało się w zwartą, miękką grudkę, w którą wlepiał się marcepan.
Między nadzieniami znalazła się jeszcze cieniutka, przypominająca przecier z suszonych moreli i czekolady. To normalnie jakby... sprasowane owoce albo mocno owocowa czekolada, trochę zawilgocona / nasączona. Znikała bardzo szybko.

W smaku sama czekolada przywitała mnie dobrze trafioną, paloną słodyczą karmelu, zalewanego mlekiem i neutralnie-gorzkawą mieszaniną orzechowo-chlebowych akcentów kakao. Nieco przesiąkła nadzieniem, więc i jego nuty szybko do mnie dotarły.

Już przegryzając się poczułam słodziutko-mleczne, maślano-nugatowe tło i słodziutkie, suszone morele, jednak prędko zaznaczył swoją obecność także marcepan - z racji szybkiego wyciskania się.

Marcepan wpisał się w orzechowo-chlebową czekoladę, coraz dobitniej dodając do niej migdały o charakterystycznym wydźwięku. Podkreślił je także alkohol oraz ogólna słodycz. Mimo alkoholu, ta warstwa okazała się jednak rześka - i to nie tylko dzięki morelom. Różanego motywu nie musiałam się doszukiwać, był bardzo wyraźny.

Przodowało jednak nadzienie morelowe. Mimo od początku wyraźnego słodko-soczystego motywu moreli, wplatało się w czekoladę mleczno-maślanymi, niemal śmietankowo-nugatowymi tonami. Smakowało czysto delikatnymi świeżymi owocami. Nagle jednak jakby zastrzelił dość intensywny alkohol, po czym wycofał się, otwierając drogę charakternym, suszonym morelom. Były słodkie i soczyste, ze specyficznym posmakiem, ale też splecione z łagodniejszym, słodko-świeżym smakiem.

Smak suszonych podsycała wyrazista cienka warstewka. Normalnie odniosłam wrażenie, że to nic innego, jak mleczna czekolada zmielona z suszonymi owocami pierwszej świeżości (nie wiem, czy Zotter zrobił coś takiego, czy to po prostu mleczna czekolada, która nasiąkła soczystymi nadzieniami). Zakropiona alkoholem, bo właśnie chyba przy niej się ten alkohol skoncentrował.

Bliżej końca przemieszało się to wszystko, było słodko-morelowo, marcepanowo i coraz bardziej alkoholowo. Najpierw alkohol jedynie podkreślał suszone owoce oraz stateczny, rześko-soczysty marcepan, potem wchodził jako on sam, a więc ten dość mocny, niemal cukrowo-owocowy. Ewidentnie czuć, że to dobre brandy, z którym mimo wszystko nie przesadzono.
Sama czekolada odegrała ważną rolę w przypominaniu o śmietankowo-maślanych nutach, a także kierowała słodyczą.

W posmaku pozostały morele i marcepanowo-czekoladowy duet, leciutko doprawiony alkoholem, który już po zjedzeniu bardziej dawał się we znaki. Podkręcił słodycz i charakter. Czułam się też, jakbym zjadła parę suszonych moreli.

Czekolada zaskoczyła mnie bardzo, bardzo pozytywnie! Bałam się jakiegoś śliskiego, odrzucającego niewypału po złych wspomnieniach, jakie zostawiła Buttered Bread with Apricots, a trafiłam na genialną kompozycję suszonych moreli i marcepanu, podkreślonych odpowiednią ilością alkoholu i otulonych wysoką słodyczą oraz nutami świeżych owoców, śmietanki. Spodobało mi się, że ani słodyczą, ani alkoholem ta tabliczka mnie nie przytłoczyła, a mimo pewnej lekkości, nie był to twór przesadnie owocowy, a wciąż... cudnie czekoladowy. Warstwa w środku - to rozumiem, a nie jakieś dodatkowe warstewki czekolady pod czekoladą zasadniczą itp..


ocena: 9/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 499 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: surowy cukier trzcinowy, marcepan (migdały, cukier, syrop cukru inwertowanego), tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, koncentrat z moreli, brandy morelowa, syrop ryżowy, przecier z moreli, suszone morele, odtłuszczone mleko w proszku, migdały, lecytyna sojowa, słodka serwatka w proszku, sól, pełny cukier trzcinowy, sproszkowana wanilia, płatki róż, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier)

poniedziałek, 27 lipca 2020

Carrefour Bio Chocolat au Lait mleczna 40 %

Lubię wszelkiego rodzaju porównania, ale akurat zestawianie moich ulubionych (ciemnych 65 % - 90 %) z mlecznymi czy setkami już aż tak mnie nie kręci. Wynika to po prostu z tego, że w większości mlecznych brak mi kakao, a za dużo cukru, a w setkach z kolei brak mi choć odrobiny cukru; konsystencja ani tych, ani tych nie jest w pełni moja. Mimo to nie skreśliłam ich zupełnie, po prostu jadam ich mniej, rzadziej.

Carrefour BIO Chocolat au Lait / Melkchocolade 40 % Cacao to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao.

Po rozerwaniu sreberka poczułam bardzo nieśmiały zapach głównie mleka i cukru. Pierwsze na szczęście dominowało, a drugie... gdy trochę pooddychało, okazało się takie bardziej... karmelowo-niekarmelowe. Może nie był to o tyle umiejętnie palony cukier, co jakaś goryczka spalenizny w tle? Jak spalone... kakao? Z czasem i w trakcie jedzenia myślałam raczej o przypalonej konfiturze, do bólu zasłodzonej.

W dotyku tabliczka była tłusta, ale przy łamaniu okazała się pozytywnie twarda i trzaskająca. Mimo proszkowego przekroju sugerującego kruchość, nie kruszyła się.
W ustach rozpływała się długo i kremowo. Tłusto, ale nie jakoś straszliwie. Oblepiała trochę podniebienie, powoli miękła i wyginała się, ale zachowywała pozór gęstej zwartości.

Od pierwszego kęsa okazała się bardzo słodka, choć z zaznaczoną nutką kakao. Uderzyła bowiem... ogromem brzoskwiń i śliwek: gęstych, jędrnych - aczkolwiek bez dwóch zdań takich z puszki, sowicie dosłodzonych. Z dziwnym posmakiem puszki (?). Słodkie do potęgi owoce walczące z cukrowością okazały się dość soczyste. Nie poddały się, mimo że ogólna słodycz szybko rosła.

Na pomoc przybyło im mleko, zmieniając cukrowość w smak bardziej kajmakowy. Nie był to karmel, ale też nie czysty cukier. Dość szybko do głowy przyszło mi cappuccino; przystępna, łagodna kawa mleczna. Samo mleko ustanowiło bazę, po czym przywołało wanilię i podkreśliło goryczkę.

Goryczka poprzez owoce wkradła się nutą przypalonych konfitur z owoców żółtych i jakiś ciemnych (śliwko-wiśnie?). Waniliowe cappuccino zaczęło się zmieniać w... może jakieś suszone owoce żółte, palony... orzech w cukrze? Znów to słodycz zaczęła skupiać na sobie uwagę. Pomyślałam o czymś suszonym, twardym... przez słodycz może też pudrowym. Banany! Najpierw raczej suszone, a opływane mlekiem i soczystością z czasem zaczęły też podchodzić pod świeże, ale aż przejrzałe i niemal muląco słodkie.

Pod koniec to słodkie, mdło-suszone banany i mleczne cappuccino dowodziły. Pałętał się za nimi leciuteńki, dziwny posmak. Wcześniejsza rześkość owoców zniknęła, goryczka kakao i kawy miała się całkiem nieźle. Słodycz była wszędzie, ale nie uciskała innych smaków, a znalazła się to tu, to tam...

W posmaku czułam ją bezsprzecznie, nawet jako drapanie w gardle, ale też owoce (już mniej jednoznaczne, acz "żółte i jakieś ciemniejsze") i wanilię (a więc w sumie jeszcze więcej słodyczy).

Czekolada wyszła zaskakująco nieźle. Przesłodzona, ale mająca do tego pełnię praw. Chciałoby się napisać: "niebanalnie", ale... własnie że bana...nowo! Bananowo-brzoskwiniowo, jak bardzo-bardzo słodkie owoce w puszce i przypalona konfitura. A zaraz obok było cappuccino. Poprzypalane nuty ciekawie tu się wgryzły. Wanilia zaś nadała wszystkiemu głębi i sprawiła, że to miłe przesłodzenie.

Przypominała Carrefour Bio 74 % - choćby kawą i ogromem żółtych owoców, w tym bananów. Ciemna była oczywiście bardziej owocowa, cytrusowa i egzotyczna; podała kawę, nie zaś delikatniusie cappuccino, ale obie okazały się tym, czym miały być, a więc dobrymi czekoladami bogatymi w smak - każda ten ze swej kategorii. W mlecznej mnie jednak przeszkadzała mnogość nut niezbyt moich (owoce z puszki, pudrowość). Nie wiem też, co w niej za posmak dziwny wyłapałam. Kiedyś czytałam, że lecytyna słonecznikowa może dziwnie zajeżdżać - może to ona? Nie wiem też, dlaczego mi się to tak z puszką z owocami skojarzyło (to raczej wyobrażenie). 8 kostek powędrowało do Mamy właśnie z tych powodów. Smakowała jej (choć o nutach nie umiała za wiele powiedzieć). Określiła ją po prostu jako "bardzo poprawną", bo czyste czekolady "nudzą, a ta była bardzo wyważona w kwestii słodyczy i gorzkości".
Cieszy mnie jednak, że wyszła właśnie tak wyraźnie mlecznie, a nie np. maślanie, a przy tym z wieloma nutami. Była jednak o wiele słodsza od np. Ritter Sport Ghana 55 %  i sprawiała wrażenie mniej kakaowej (przez % nie dziwię się). Szkoda też, że zapach Carrefour nie był zbyt przyjemny.
Gdybym miała ją do czegoś porównać... zapachem na pewno przegrała z Cachet Bio Organic 40 % Milk Chocolate Tanzania, ale jej smak był spójniejszy. Może przesłodzona również, ale nie tak cukrowo jak Cachet. Suszone owoce i śliwki oraz kawa, nutka ziemistości Halba Fair Schweizer Bio-Alpenmilchschokolade 37% wygrały z carrefourową (i ledwie cappuccino, mimo że o 3 % więcej kakao). Co więcej, ta z Aldiego wyszła bardziej rześko.


ocena: 7/10
kupiłam: Carrefour
cena: 5,99 zł (promocja)
kaloryczność: 576 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, lecytyna słonecznikowa, ekstrakt z wanilii

niedziela, 26 lipca 2020

Lindt Excellence Apricot Intense Noir / Dark ciemna 47 % z morelami i migdałami

Mimo wszystkich wad Lindta, jakoś nadal go lubię. Gdyby zniknął, może bym tego nie zauważyła, ale jak już jest, to fajnie. Pewnie, że ma mnóstwo propozycji, które zupełnie mnie nie ciekawią, ale... Ma też dość atrakcyjne. Przez większość życia nie doceniałam suszonych moreli, ale na przełomie 2018/19 doceniłam i w sumie... pokochałam (choć nie tak, jak figi i daktyle). Lindt 70 % Edelbitter Mousse Aprikose widział mi się jako zacny kąsek, niestety w pełni nie usatysfakcjonował. Nadarzyła się okazja, by obie serie skonfrontować, co bardzo mi się spodobało. Jakąś tam sympatią darzę obie, więc... która lepiej sobie poradziła z morelami? Tak się złożyło, że dzisiaj prezentowana trafiła do mnie w miesiącu publikacji tamtej i w okolicach podjęcia decyzji o zakupie Zottera Apricot Waltz (z którym długo zwlekałam, bo nie podchodzą mi zbito-śliskie morelowe nadzienia Zottera, a ta tabliczka w dodatku wydawała się zawierać dużo alkoholu, co niezbyt mi pasowało).

Lindt Excellence Abricot / Apricot Intense Noir / Dark to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao z siekanymi morelami i płatkami migdałów.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, uderzyła mnie bardzo słodka woń moreli (czy może raczej "morelowa") i cukrowo-goryczkowata woń czekolady o palono-kawowym wydźwięku. Była przesłodzona, ale i wyrazista w czekoladowość. Owocowy motyw był cudnie soczysty i kojarzył się nie tylko z suszonymi morelami, ale również ze słodziutkimi konfiturami i dżemami.

Tabliczka w dotyku była tłustawa, łamała się łatwo i w sumie raczej pykając, niż trzaskając. Sprawiała wrażenie miękkawej, choć podkradała się pod kruchość z racji dodatków, których nie pożałowano. Zwłaszcza na spodzie dostrzegłam mnóstwo płatków migdałów - jak się okazało, ułożyły się w warstwę na spodzie. Morele występowały nad nimi pod postacią malutkich kawałków suszonych owoców. Moreli trochę było, ale biorąc pod  uwagę proporcje uważam, że za mało.
W ustach rozpływała się z łatwością. Szybko przeistaczała się w miękki, tłusto-maślany krem, zalepiający paszczę i z wolna odsłaniający dodatki.
Te mogły pochwalić się świeżością.
Płatki migdałów lekko chrupały, przy czym ujawniały świeżą, trzeszczącą soczystość. Trochę robiły z tego wszystkiego zlepek-ulepek, ale nie wyszły źle - ot, były.
Morele z kolei początkowo wydawały się kamiennymi, twardymi suszcami, jednak niektóre  wilgotniały i stawały się jędrne, miękkawe i soczyste. Trafiłam na parę takich naturalnie scukrzonych. Niektóre trochę wlepiały się w zęby. Niestety, trafiło się parę twardych do końca. Podobały mi się oprócz tych paru kamiennych i oprócz tego, że strasznie je podrobiono (co wyjątkowo mnie zirytowało, gdy trafiłam na trzy drobinki jedna przy drugiej - ilość wcale nie przełożyła się na smak; za to gdy trafiłam na większe kawałki - smakowały, jak należy).

W smaku czekolada uderzyła mocnym smakiem cukru i nie za mocno palonej kawy, za którymi zaznaczyła swoją obecność słodka morela. Goryczka zaznaczyła się, nie szczędząc na wytrawnej cierpkości, umieszczając ją gdzieś na tyle. Jak kawa ze słodkim, ciemnoczekoladowym syropem. Czekoladowa baza ewidentnie była dość wytrawna, acz maślany motyw z czasem coraz bardziej przybierał na znaczeniu.

Mimo to, to słodycz dominowała. Z czasem rosła do poziomu cukrowości, mimo że migdały dodały całkiem sporo przyjemnej, jakby neutralnie-naturalnej gorzkawości. Smakowo migdały niewiele wniosły, wpisały się raczej w łagodność konsekwentnie budowaną przez słodko-maślaną nutę, ale czuć je - jako delikatne, choć z charakterem.

Dodatek moreli też niewiele wnosił. Był słodki, acz nadawał owocowy kontekst. Te twardo-kamienne w zasadzie nie posiadały smaku. Ogólnie w czekoladzie pobrzmiewała leciutka morelowa nuta, słodka i trochę konfiturowo-sztucznawa, ale przy kawałkach zmieniała się w suszoną (w 100 %-ach czystą i naturalną). Tutaj zdarzyło się nawet, że mignął delikatniusi kwasek. Niestety te najmniejsze sprawiały wrażenie wypranych ze smaku; inne z kolei wyszły wręcz soczyście.

Razem z morelami migdały podsyciły wytrawniejszy aspekt, bo a to gorzkawość, a to naturalna nutka owoców działały na korzyść. Nie przełamały słodyczy, ale przyjemnie ją zabarwiły. Jakby zasugerowały nawet jakiś likierowy wątek?

Dodatki gryzione "obok czekolady" bliżej końca dodawały swoje trzy grosze, ale nie dominowały. Gdy zebrało się ich więcej, owszem, zrównały się z nią. Końcówka należała do cukrowo słodkiej czekolady, po tym wszystkim kojarzącej się z likierową kawą, która bezkompromisowo zasładza.

W posmaku również to przesłodzenie pozostało, choć na szczęście towarzyszyły mu owocowy posmak suszonych moreli i delikatne migdały. Gdy dodatki zostawiłam sobie na koniec, wiadomo - miały posmakowe pierwszeństwo. I to z wyraźną dominacją moreli.

Całość odebrałam raczej pozytywnie, ale wiele bym w niej zmieniła. Przede wszystkim miękkość i cukrową słodycz, ale to jeszcze można skomentować jako typowe dla Excellence. Migdały były, bo były, ale morele... Czułam ich niedosyt. Nie rozumiem, po co dodawać takie mikroskopijne. Mogło być tak pięknie... Gdyby dali ich więcej (nawet kosztem części migdałów) byłoby ok. Dobrze, że ogólnie jakieś morelowe echo było, acz pięknemu zapachowi w tej kwestii smak nie dorównał.
Ta podpadła mi innymi kwestiami niż Lindt 70 % Edelbitter Mousse Aprikose (w tamtej zbyt sztuczny dżem; tu za mało suszonych moreli i straszna cukrowość) a także Moser Roth Dark Chocolate Apricot Almond (która to z kolei była bardziej cukrowo-cytrusowa niż tylko morelowa, bardzo podrasowana, choć nie sztuczna w negatywnym sensie). Zdecydowanie gorsza niż Cachet Bio Organic 57 % Dark Chocolate Apricots & Hazelnuts, która jednak niestety też była zbyt uboga w morele.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 8 zł
kaloryczność: 520 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, migdały 5%, tłuszcz kakaowy, kawałki moreli 3%, masło klarowane, dekstroza, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, aromat

sobota, 25 lipca 2020

Zotter Marc de Champagne ciemna 70 % z mlecznym kremem czekoladowym z winiakiem / szampańskim destylatem

Nie lubię szampanów, wina musujące to kompletnie nie moja bajka, więc nigdy się specjalnie w temat nie wgryzłam. "Champagne", region Szampania brzmiał kiepsko i tyle. Zdziwiło mnie, jak pozytywnie odebrałam Zottera Champagne + Raspberries. Potem była niezła Zotter Marc de Champagne czy udana (ale i tak nie dla w moim guście) Weinrich Trufle o smaku Marc de Champagne. Dopiero niedawno odkryłam, że Marc de Champagne to nie szampan, a marc z Szampanii. I stało się jasne, co mi te czekolady smakowały - bo to nie szampan! Czym więc jest Marc? Francuski winiak, destylat, odpowiednik włoskiej grappy. Znaczy się... wytrawna wódka? Mniej więcej. Ok, może to też niezbyt w moim stylu (bo np. grappy też nie lubię, brandy - ostrożnie), ale lepsze niż szampan. I tak też wreszcie zainteresowałam się propozycją czystą. Liczyłam, że przejrzystą i dającą możliwość wsmakowania się w to, jak Zotter widzi czekoladowe wydanie Marca (winiaka) z Szampanii (pozdrawiam wszystkich Marków, hue hue). Dodany destylat pochodzi od Fleury, rodzinnej winnicy, uprawiającej grona z zasadami biodynamiki. Posiadają certyfikaty Ecocert, Demeter i Biodyvin. Zgodnie z tradycją wina musujące wytwarzają od 1929 i ponoć przodują w tym na rynku.


Zotter Marc de Champagne to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z ciemnocczekoladowym kremem mlecznym na bazie mleka, ciemnej czekolady, masła i śmietanki z winiakiem z Szampanii (Marc de Champagne); nadzienie to 60 % całości.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam intensywną woń czekolady o palonych nutach gorzkiej kawy, chleba i subtelnego karmelu, niemal osnutych dymem i podkreślonych mocnym alkoholem. Wywołało to skojarzenie z cukierkami typu trufle (np. Odry).
Po przełamaniu nasilił się alkohol, ale też ogólna czekoladowość. Alkohol wydał mi się nawet lekko... cukrowo-owocowawy?

Przy łamaniu tabliczka trzaskała z racji twardości grubego wierzchu. Wnętrze wyglądało bowiem na plastyczne i maziste. Rwało i trochę ciągnęło się przy podziale.
W ustach czekolada rozpływała się leniwie kremowo. Pozostawiała gładkie smugi i z wolna odsłaniała nadzienie, któremu już bardziej się spieszyło.
Aż się spod niej wyciskało. Samo bowiem było rzadkawe, miękkie i maziste. Trochę oblepiało, ale w bardziej mokro-lepki sposób. Nie znikało w sekundę, ale dość szybko, co średnio współgrało z czekoladą.
Gładkie i tłuste za sprawą śmietanki, przez co niezbyt mi odpowiadało, ale przynajmniej nie było ciężkie. Dobrze, że w tym wszystkim pojawił się drobny efekt "podsuszenia" wywołany kakao i alkoholem.

W smaku czekolada tradycyjnie zaczęła od gorzkości o dymno-kawowym charakterze i słodyczy karmelu, po czym wyeksponowała się jej cierpkość.

Podkreślił ją szybko przebijający się alkohol.
Wnętrze było mocno alkoholowe, a poprzez to słodkie. Słodycz niemal cukrowego alkoholu najpierw wydała mi się trochę likierowo-owocowa. Do głowy przyszła mi jakaś mieszanina białego wina i wódki. Z zaskoczeniem odnotowałam niemal winogronowy smak, ale soczystość zaraz zniknęła wraz z tym, jak narastało mrowienie w język. W pewnej chwili wydało mi się wręcz lekko pikantne.
Rysowało się to na palono-czekoladowej bazie, przy czym po pewnym czasie nadzienie zaczęłam postrzegać jako mdławe w tym aspekcie. Wyłonił się maślano-śmietankowy wątek, który jakby wyeksponował alkoholowość samą w sobie i spłycił kompozycję. Czułam, że to mocny i jakby trochę cukrowy (jak wszelkie brandy) alkohol, którego nie pożałowano.
Winiak zaszczypał w język i wrócił na czekoladowe tory, podsuwając skojarzenie z truflami czekoladowymi.

Pod koniec czekolada zagrała znów mocniej swoją goryczką dymu i lekką cierpkością, których wytrawność podkreślił alkohol.

W posmaku został alkohol i poczucie alkoholowego zacukrzenia, jak również wyraźnie dymna czekolada i odległe skojarzenie z chlebem... Może też coś owocowawego? Utrzymywało się to długo, wraz z lekkim efektem suchawej pylistości kakao, co okazało się bardzo przyjemne.

Całość smakowo wyszła bardzo dobrze jak na czekoladę z winiakiem, ale mam mnóstwo zastrzeżeń. Skojarzenie z cukierkami typu trufle (np. Odry) podobało...by mi się bardziej, gdyby alkohol nie zalatywał owocami, a konsystencja z tym współgrała. Ta rzadkość / mazistość nadzienia przeszkadzała mi. Przez to sam alkohol uderzał jakoś szybciej i mocniej, odsuwając czekoladowość gdzieś na tył.
Do tego smaku niewątpliwie pasowało by jakieś twardsze, bardziej zwarte i suchsze wnętrze, jak właśnie w cukierkach typu trufle. Ponoć kiedyś nadzienie tej czekolady było m.in. z soi jak w dawnej boskiej wegańskiej Chilli Bird's Eye - o tak, czuję, ze to by świetnie wyszło.
A tak? Mokro, rzadkawo, a smak mocny i alkoholowy; prosty - rodem z trufli, acz wysokich jakościowo. Chwilami miałam z kolei wrażenie, że do wnętrza dodano jakieś "wódkowe białe wino".
Bardziej maślane nadzienie Nashido Marc de Champagne chyba mimo wszystko jakoś bardziej pasowało niż to mleczne, ale i tak... czekolada z samym szampańskim winiakiem mnie nie przekonuje.


ocena: 8/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 504 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, mleko, tłuszcz kakaowy, Marc de Champagne, syrop ryżowy, masło, śmietanka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, sól, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia

piątek, 24 lipca 2020

lody McEnnedy Caramel & Chocolate Ice Cream with a Caramel Core & Chocolate Flavour Pieces

Za każdym razem, gdy zimą 2019/2020 w sklepach kusiły mnie jakieś nowe smaki lodów, powtarzałam sobie, że będę mogła kupić dopiero jak zjem te, które mam. Szło mi dobrze, bo odkąd narzuciłam sobie tę zasadę, nic nowego nie kupiłam. Problem w tym, że także nic posiadanego nie zjadłam... Najgorsze było to, jak zmieniał się mój stosunek do poszczególnych smaków od momentu kupienia do zjedzenia - aż kilkakrotnie. I tak miałam z dzisiaj przedstawianymi. A to skrajne "na cholerę ja je w ogóle kupiłam?! karmel pewnie będzie jak woda z cukrem", a to przypominały mi się dobre lody Mucci Caramel Love. Gdy więc tylko znów w grudniu byłam w Aldim i mi się przypomniały, na dniach sięgnęłam po podobne posiadane.

McEnnedy Caramel & Chocolate Ice Cream with a Caramel Core & Chocolate Flavour Pieces to "lody o smaku czekoladowym z 4 % kawałkami o smaku czekoladowym (polewy kakaowej) i lody o smaku karmelowym z 12 % rdzeniem / sosem karmelowym". Produkowane w Niemczech na tydzień amerykański.

Zaraz po otwarciu lody zapachniały cukrem z nutą cukru trochę palonego i mlecznymi, przesadnie zacukrzonymi lodami. Delikatne kakao wydało mi się wycofane, jednak na szczęście obecne.

Masę cechowała gęsta miękkawość. Nie była bowiem twarda jak kamień. Znacznie lepsza, bo gęstsza i ciężkawa, konkretna w pozytywnym sensie była część czekoladowa. Topiła się wolniej od karmelowej, które była ewidentnie rzadsza.
W miarę jedzenia i rozpływania się karmelowe ujawniały rozrzedzoność, nawet już wodnistość, przez co nieprzyjemnie podtapiały i opływały czekoladową część.
W trakcie jedzenia brązowa połowa była kremowa i gęsta, gładka i odpowiednio tłustawa, jasna zaś proszkowa, przez co aż trzeszczała (od proszku i cukru?). Wykazywała wodnistość, przy czym jakby ciągnęła się lekko. Sprawiała wrażenie kiepsko zagęszczonej.
Karmel okazał się... dziwny. Nie był to ani sos, ani masa. Trochę się ciągnął, ale pozostawał zwarty, jakby... zżelowany? I dziegciowy, zalepiający. Nie mocno gęsty, ale i nie rzadki. Niespecjalnie mieszał się z masą lodową, co chyba akurat jest plusem.
Kawałki polewy czekoladowej okazały się rozpływającymi się, tłustymi kawałkami, nie zaś kamieniami. W udany sposób udawały średniej jakości czekoladę. Znalazłam ich całkiem sporo (w brązowej części), wszystkie mniej więcej tej samej wielkości - takiej wyśrodkowanej, nie były to całe kostki czekolady, ale drobnica / opiłki też nie.

W smaku same lody karmelowe okazały się do bólu słodkie i łagodne zarazem. Karmel... był w nich raczej umowny, bardziej czuć w nich bazowe mleko, trochę śmietanki. W zasadzie robiły za tło. Ot, zacukrzone mleko, może zabarwione jakąś już bardziej niż karmelową, to "waniliowatą" słodyczą.

Część czekoladowa również była słodka, ale znacząco mniej. Nie odznaczała się wyjątkową wyrazistością, ale przez delikatność jaśniejszej części, dowodziła. Czuć w niej trochę gorzkawe kakao, trochę mlecznej bazy, jednak to raczej lody kakaowo-czekoladowe, niż czysto czekoladowe.

Kawałki polewy właśnie kakao, goryczkowato-cierpkie, proste i przystępne, podkreśliły. Były mało słodkie, a mimo że dość maślane, to udanie kojarzyły się z delikatniejszą ciemną czekoladą.

Słodki do potęgi był z kolei karmel. Zacukrzał momentalnie, po czym ujawniał... też bardziej cukrowo-kajmakowy, tłuszczowy posmak, nie zaś palonokarmelowy. Wydał mi się sztuczny i tandetny. Kojarzył się przede wszystkim z kajmakiem, może odlegle z krówką, tylko że takimi... cukierkowo-sztucznymi.

Jedząc miałam wrażenie, że ten zasładzająco-sztuczny karmel przygłuszył jeszcze bardziej samą karmelową część lodów, ale przynajmniej gorzkawe kakao chwilami nieźle przy nim się wyeksponowało. Mleczność / śmietanka jednak wcale jakoś uciekały, przez co baza sprawiała wrażenie jeszcze bardziej mdłej, niż na początku.

Całościowo lody wyszły ciekawie jak na przeciętniaki, ale nie powiedziałabym, że to jakiś hit. Ot, niezłe kakaowe lody z kakaowymi kawałkami, trochę nijakiej drugiej części...  Karmel będący "od biedy może być" karmelem, któremu do karmelu marzeń daleko... Struktura taka sobie. O ile do samej masy lodowej większych zarzutów nie mam, tak ta masa karmelowa mogłaby być lepsza.
Mucci Caramel Love też zasładzały, ale robiły to karmelem, a więc smacznie... Przynajmniej jakoś.
Tych zmęczyłam może 1/4, a resztę oddałam Mamie. Jako że jej za gorzka była część kakaowa, chciała ją wyrzucić, to wymyśliłyśmy, że wygmera "wszystkie te karmele" i już jakoś zutylizuję kakaową. Spróbowałam, utwierdzając się, że ta część była akurat w porządku (nudna, ale niezła, jako smak analogiczny do Gelatelli Premium Belgijska Czekolada, dałabym jej 7, bo jednak coś nie grało), ale... Nie dałam rady do końca, bo... miałam wrażenie, że jak się bardziej zruszyło całość, przeszła kiepsko karmelowymi akcentami.
Miałyśmy problem przez to, że karmelowa część topiła się szybciej, zanieczyszczając kakaową, bo ta (z racji kakaowości) u Mamy nie miała szans, a ja od biedy bardziej byłam skłonna już właśnie ją zjeść (ale też... sos szedł przez środek i bruździł). No ale cóż... Karmelowa Mamie w sumie smakowała, cieszyła się, że jest taka rzadko-wodnista, miękka i słodka.


ocena: 5/10
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (za 430g / 500ml)
kaloryczność: 262 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 29% śmietanka, mleko odtłuszczone, cukier, syrop glukozowy, mleko zagęszczone odtłuszczone, żółtko jaja, 3% kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny, mleko zagęszczone, tłuszcz kokosowy, lecytyna sojowa, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar, karagen, pektyny; miazga kakaowa, sól, ekstrakt z laski wanilii, naturalny aromat waniliowy, naturalne aromaty

czwartek, 23 lipca 2020

Vosges Mint Matcha Dark Milk 45 % mleczna z miętą i zieloną herbatą matcha

Niedługo po Vosges Super Dark 72 % Matcha, czyli nowej wersji Super Dark 72 % Matcha Green Tea, z przyjemnością sięgnęłam po inną propozycję na matchę tej uwielbianej przeze mnie marki. Ta wydała mi się przystępniejsza, ale nie mniej niespotykana. Matcha i mięta? W dodatku w mlecznej czekoladzie? Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam. Sama uwielbiam zarówno zieloną herbatę (acz akurat za matchą nie szaleję), jak i zaparzoną miętę (w sumie miętę w każdej formie), więc byłam optymistycznie nastawiona. Wprawdzie trochę się wystraszyłam, zaczynając czytać opis: "crisp mint leaves" (mam uraz do chrupiących dodatków miętowych), ale szybko okazało się, że wstręciuchy zostały przerobione na olejek. O! I to mi się podoba.

Vosges Mint Matcha Dark Milk 45 % to mleczna czekolada o zawartości 45 % kakao z miętową zieloną herbatą Matcha (liści klasy Grade A z japońskich miast Nishio i Uji).

Rozrywając sreberko poczułam mocny, charakterny zapach mięty (chyba pieprzowej), rysującej się na łagodnym, palono-orzechowym i wręcz karmelowym tle. Stworzyła je czekolada o silnym motywie naturalnego mleka i niemal siankowych, orzechowo-siankowych nutach, poprzez które zaraz doszły do niej też bardziej ziołowo-herbaciane akcenty. Matchy / zielonej herbaty jako takiej nie czułam, a całość wydała mi się dziwna, słodka, a jednocześnie charakterna i apetyczna.

Dość ciemna, trochę szarawa tabliczka w dotyku wydała mi się tłustawa. Przy łamaniu odznaczała się niewątpliwie twardością i trzaskała prawie jak ciemna. Już w przekroju zobaczyłam jedną drobinkę-skupisko zwartej zielonej masy (co mnie zaskoczyło).
W ustach czekolada rozpływała się powoli i aksamitnie. Zmieniała się w miękko-rozlazły, choć jeszcze jakoś tam przez pewien czas zatrzymujący kształt, tłustawy krem. Zalepiał usta zupełnie swymi gęstawymi smugami. Nie była zbyt ciężka, ale jedząc ją miałam wrażenie, iż jest pełna. Pozostawiała leciutko proszkowy, w zasadzie przyjemnie podsuszający i trochę cierpkawy efekt.
Na całą tabliczkę przypadło parę skupisk-grudek rozpływających się wraz z czekoladą. Tworzył je proszek herbaty.

Już robiąc pierwszego gryza poczułam przede wszystkim smakowitą, mleczną czekoladę o szlachetnej, nieprzesadzonej słodyczy palonego, trochę maślanego karmelu. Ogrom mleka zalał usta, dominując przez pewien czas, a palony motyw przeszedł w lekką goryczkę.

Goryczkę budowały dwa motywy, dobiegające z zupełnie różnych stron. Z jednej były to palono-suszone zioła, a z drugiej goryczkowate kakao o orzechowo-siankowych, herbacianych nutach. Razem nakreślały cudowną paloność.

Mięta już w pierwszych sekundach delikatnie zaznaczyła swoją obecność, ale w ciągu kolejnych rozeszła się wyraźniej. Była słodkawa, nie szarżowała, ale wnosiła ochłodzenie.

Chłodek mięty idealnie spajał się z pełnią mleka, przez co poczułam się, jakbym piła chłodne mleko w upalny dzień. Wydało mi się zaskakująco wyraziste. Jako że trwała przy nim słodycz, mięta wyszła przystępnie słodko. Mimo to, gdy dołączyła do ziołowo-palonych nut, zdecydowała się mocniej uderzyć. Oto mniej więcej w połowie poczułam moc ziołowo-herbacianej nuty, która następnie wydobyła roślinność. Wyszła świeżo niczym... skoszona trawa. Sama osłabła, zrobiło się herbaciano, leciutko cierpko. Ukazała się matcha o swoich wytrawnie-gloniastych sugestiach. Domknęła także słodycz, bo i tę - swoją naturalną - wprowadziła.
Przy zielonych drobinkach mocniej odznaczała się matcha (nie do pomylenia z żadną inną herbatą) i dość mocna gorycz zielonej herbaty.

Niczym jakieś matcha latte (wymieszana z mlekiem) bliżej końca zawróciła kompozycję ku łagodności. Mleko opłynęło też podkarmelizowane, goryczkowate orzechy i kakaowy wątek. Kakao pokazało się też od nieco maślanej strony. Rześka, chłodząca mięta pobrzmiewała do końca, ale na pewno im się nie narzucała.

Razem pozostały w posmaku: słodycz palonego karmelu, goryczkowato-orzechowe kakao, roślinna, świeża ziołowość mięty, odległa matcha i całkiem sporo mleka, które jednak na koniec już aż tak istotnej roli nie odgrywało. Odświeżenie mięty utrzymywało się bardzo długo, wraz z herbaciano-ziołowym zabarwieniem.

Czekolada zszokowała mnie tym, jak harmonijnie i charakternie zarazem wyszła. Na wszystko był czas, wszystkie nuty znały swoje miejsce, żadna żadnej nie zakłócała, a cudownie ukazały się wszystkie.
Goryczki w pełni smakowite stworzyły głębię, mleko zaś okazało się dziwnym nośnikiem i w zasadzie... dowodziło. Słodycz wyszła cudownie karmelowa, szlachetna i dobrana idealnie, dodatkowo splatała swoim palonym smakiem pozostałe nuty. Mięta, mimo iż dość silna, smakowała błogo przystępnie, w pełni naturalnie. Z matchą nakręcała się i razem wyszły zaskakująco świeżo, roślinnie.
Nad oceną trochę się zawahałam. Nie jest to bowiem czekolada, do której chciałabym na okrągło wracać, a raczej ciekawostka jednorazowa, ale tak pyszna i intrygująca, że nie sposób wystawić jej niższej oceny.


ocena: 10/10
kupiłam: vosgeschocolate.com (za czyimś pośrednictwem)
cena: $8.00
kaloryczność: 535 kcal / 100 g
czy kupię znów: raczej nie

Skład: mleczna czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, suszone pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat), matcha miętowa, naturalny aromat

środa, 22 lipca 2020

Michel Cluizel Grand Noir / Dark 85 % ciemna z Ameryki Środkowej, Afryki i Jawy

Nie lubię, gdy niezależnie ode mnie kumuluje mi się za wiele słodyczy / czekolad niezbyt w moim guście. Co innego, gdy to mnie najdzie na coś nietypowego czy postanowię sprawdzić, jak coś tam odbiorę po latach lub zechcę wyrobić sobie zdanie. Gdy jednak ma to związek z np. świadomością, że lepiej zjeść, nim data ważności zacznie się zbliżać... To już gorzej. Gdy więc poczułam się zbytnio takimi rzeczami przytłoczona, uznałam, że to świetny czas na porządnie ciemną tabliczkę Cluizela. Zawsze narzekam na to, że ta marka żałuje zawartości kakao, czasem mi za słodko, za miękko... A tu zapowiadało się coś zupełnie innego. W dodatku blend! Jakoś do blendów mam słabość. Często wydają mi się smakowicie ordynarniejsze niż niektóre z najwyższej półki, gdzie każde ziarno ma swoją historię i rodowód (tak, trochę wyolbrzymiam).

Michel Cluizel Grand Noir / Dark 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao (blend) z Ameryki Środkowej, Afryki i Jawy.

Gdy tylko rozerwałam sreberko poczułam intensywny, mocno (na granicy przesady) palony zapach i słodycz wanilii, który wyszedł "raczej pozytywnie" (uważam ten duet za ryzykowny, bo w tańszych propozycjach łatwo o mdlący efekt - bardzo ważne są proporcje, jakość itp.). Paloność opierała się na gorzkich motywach drzew i skóry, a także... szyszek. Te właśnie, sugerując drzewa iglaste, mieszały się z pewną rześkością czy chłodkiem. Przy wanilii zaznaczyła się niepewna lukrecja... choć równie dobrze mogła to być też trochę owocowa nuta np. czekoladowego miękkiego placka z waniliowo-jabłkowym farszem.

Ciemna, gładka i lśniąca tabliczka przy łamaniu była odpowiednio twarda, ale wydawała się lekko chrupko-krucha, zwłaszcza przy robieniu kęsów. Trzaskała ładnie, sprawiając wrażenie pełnej.
W ustach okazała się istotnie pełna, dość tłusta w sposób gęsty i trochę mazisty, a trochę wciąż zwarty, na pewno nie zbity. Sama w sobie kojarzyła się z miękkim plackiem z gęstym, owocowym nadzieniem.

W smaku od początku była dość gorzka. Przywiodła na myśl gęstą smołę i niedawno rozlany asfalt... Asfaltową drogę z dwóch stron otoczoną gęstym lasem iglastym. Szczególną uwagę zwróciłam na pnie, korę... To tu mocne palenie podyktowało swoje lekko cierpkie warunki. Smak był intensywny, ale nie chamski. Mocne nuty zdawały się rysować na migdałowym tle. Poczułam kawę. Jakby... teoretycznie delikatną, rozpuszczalną, ale w takich proporcjach woda:kawa, że niemal gęstą, albo gęstą od pianki, która się na niej utworzyła. Wszystko to cechowała gęstość, wilgotność.

Kawa, kakao i migdały dobrały sobie z tych gęstych mokrości nieujawniającą się wcześniej maślaność, tworząc obraz kakaowego, miękkiego i dość tłustego placka z owocową, kwaskawą nutą. Niepewnie postawiłabym na jabłka, może z odrobinką kwaskawej żurawiny. Całość jednak była dość gorzka i nie taka wilgotna, bo oprószona solidną ilością kakao.

Owoce, słodkie i w dodatku dosłodzone wanilią, mniej więcej w połowie nieco przybrały na znaczeniu. Dodały rześkości, która następnie schłodziła paloną kompozycję. Przytoczyła lukrecję, a palone nuty kawy, asfaltu i smoły wepchnęła w bardziej niejednoznacznie drzewne, a palono-drzewne, szyszkowo-drzewne, asfaltowo-drzewne klimaty. Znowu zaplątały się tu migdały. Asfalt zaczął przy tym przechodzić w skórę, pomyślałam więc o meblach z drewna i skóry.

Wirowały, przepychały się, aż w końcu udało się na przód wyjść paloności i skórze. Bliżej końca, mimo właśnie wyczuwalnego mocnego palenia kakao, wzrósł chłód. Skóra, lekko osłodzona wanilią, pozwoliła sobie na zasugerowanie delikatnego kwasku i cierpkości... Może nawet lukrecji? Następnie znów odbiła w bardziej smoliste, nieowocowe klimaty.

W posmaku pozostała słodycz wanilii i silna paloność. Cały czas w głowie zalegał maślany placek z nutką owoców, ale na przodzie znalazły się niemal cierpkawe paloności: drzewa, asfalt, skóra i kawa, a także migdały. Wszystko to jakby osuszone przyjemną pylistością kakao.

Całość wyszła prosto w przekazie, wyraziście i niechamsko. Zdecydowane, konkretne i "ciemne" nuty nie przełożyły się na zbytnią ciężkość, a słodycz trzymała się niskiego poziomu. Zdecydowanie był to popis dobrej gorzkości kawy, asfaltu, drzew i migdałów z ciekawie modelującym wszystko kakao w przystępnym wydaniu. Ciekawe były skojarzenia z plackiem, gdy chodzi i o smak, i strukturę. Może nie takie mocno w moim guście, ale czekolada była smaczna, to nie podlega dyskusji. Podobnie nie wiem, czy jestem przekonana do tak mocnego palenia... nie, że było za mocne, ale czy tutaj pasowało? Sama nie wiem.
Skojarzyła mi się z nieco bardziej uładzoną wersją (dla "wysublimowanych kubeczków smakowych") Pralus Djakarta Criollo - Trinitario 75 %.


ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 18 zł (za 70g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 600,2 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier tłuszcz kakaowy, wanilia burbońska.