Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą baton. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 czerwca 2025

E. Wedel Gorzka z Orzechami ciemna 50 % z kawałkami orzechów laskowych i orzeszków arachidowych

Kiedy już zakończyłam swój sezon chodzenia w Tatry, w środku listopada postanowiłam ruszyć jeszcze w Gorce. Wzięłam tę czekoladę z nadzieją, że okaże się równie dobra co E. Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami. Wybrałam pętlę na Turbacz z Łopusznej. Ruszyłam czarnym szlakiem na Kiczorę, na której to właśnie otworzyłam tę czekoladę. Po zdjęciach poszłam przez Halę Długą.


E.Wedel Gorzka z Orzechami to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z kawałkami orzechów laskowych i orzeszków arachidowych.

Otworzywszy poczułam intensywny zapach cukierków czekoladowo-orzechowych, głównie typu Michałki. Wszystkie na pewno w ciemno czekoladowym wydaniu. Do głowy przyszły mi jednak też słodkości z orzechami laskowymi - to była jednak o wiele wątlejsza nutka. Słodycz o wyraźnie sztucznie wanilinowym wydźwięku wyszła za silna, ale jeszcze nie irytowała. Prażone orzechy ją przeplotły i to trochę pomogło.

Czekolada była twarda, a przy łamaniu średnio głośno trzaskała. Przekrój odsłonił sporo różnej wielkości kawałków orzechów koloru jaśniejszego i ciemniejszego. Trudno o kęs, by na jakiegoś nie trafić, ale da się taki zrobić.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie. Cechowała ją mazista zawiesinowość i dość znacząca tłustość. Chwilami zahaczała o margarynową miękkość, ale potem znów zaskakiwała na kremowy tor. Nie była zbyt gęsta, ale i rzadką jej nie nazwę. Raczej przeciętnie gęstawą. Orzechy długo siedziały w niej zatopione. Dodano ich dobrą ilość: satysfakcjonująco dużo, ale nie na tyle by zrobić z niej zlepek-ulepek.
Tylko raz czy dwa na próbę pogryzłam orzechy obok czekolady - wolałam zostawiać je na koniec, kiedy czekolada już się rozpłynęła.
Trudno stwierdzić, jak wyglądały proporcje - miałam wrażenie, że dominowały fistaszki (mimo że w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie). Wyszły niby podobnie do siebie, bo ogólnie twardo-chrupiąco. Ale... Fistaszki jawiły się jako bardziej miękkie i drobniejsze (jaśniejsze), a laskowe twarde i trochę większe (ciemniejsze). Ogółem jednak kawałki były to średnie i małe. Wszystkie bez skórek.

W smaku przywitał mnie słodko-orzechowy motyw przesłodzonych cukierków typu Michałki. Po chwili czasem wydawały się jednak wypełnione nie tylko fistaszkami, a też laskowcami. Wysoka słodycz mieszała się z cierpkością, przez co musiała to być wersja ciemnoczekoladowa.

Czekolada spróbowana osobno też miała nutę cukierków czekoladowo-orzechowych, więc obstawiam, że nie dość, że przesiąkła dodatkami, to jeszcze dodali odrobinę aromatu, bo bez kawałków pobrzmiewało mi sztucznawo-metaliczne echo. 
Co więcej, nawet gdy na koniec okazało się, że kęs był tylko z orzechem laskowym, wcześniej smak i tak oddawał cukierki czekoladowo-arachidowe.

Słodycz rosła szybko. Cukier wzmocniony waniliną, wyłaniał się z cukierków czekoladowo-orzechowych, wyprzedzał je i trochę denerwował. Pomyślałam też o polewie cukrowo-kakaowej i gdy już myślałam, że zacznie robić się okrutnie za słodko...

Prażoność orzechów starała się trochę przełamywać tę słodycz. Prażone fistaszki w asyście laskowców skupiały na sobie więcej uwagi po pewnym czasie nawet niegryzione. Wystarczyło, że zaczynały się coraz bardziej wyłaniać. Dominowała arachidowość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrosła cierpkość i gorzkość. Ogólnie była niska, ale miała bezsprzecznie ciemno czekoladowy charakter. Wizja cukierków typu Michałki wciąż wyraźnie trwała, ale już nie dominowała. Dołączył do nich delikatny motyw... cukierków z orzechami laskowymi i coś a'la ciemno czekoladowa Nutella? Ta już zaznaczyła się jako lekkie drapanie w gardle. Sztucznawość dobrze się kryła, ale chwilami dawała o sobie znać jako lekki metaliczny aromat.

Końcowo jednak słodkości te trochę słabły, a zostawała orzechowość bardziej naturalna. Prażone  arachidy i też prażone, naturalnie słodkawe orzechy laskowe nieźle się wówczas pokazywały.

Gryzione obok czekolady były wyczuwalne nieźle, ale większe wrażenie robiły zostawione na koniec.

Orzeszki ziemne były bardzo wyraziste. mocno prażony element w nich pełnił funkcję podkreślającą. Nie zabiło jednak ich smaku samego w sobie.
Średnio łączyły się z prażonymi, naturalnie słodkawymi laskowymi. W tych częściej plątała się goryczka. Czasem trochę jakby próbowały upodobnić się do arachidów.
Przeważnie dominowały fistaszki, ale raz po raz laskowym udało się wybić na wierzch. Zwłaszcza, gdy gryzłam na raz wszystkie razem. Wtedy też czasem zlewały się ze sobą i można by się nabrać, że są tam głównie arachidy.
Ja czasem wolałam rozdzielać językiem kawałki i gryźć je pojedynczo, by lepiej czuć, które gryzę (acz też nie zawsze to robiłam).

Po zjedzeniu został posmak prażonych orzechów ziemnych, do których czasem, nie po wszystkich kęsach, dołączały laskowe. Echo cukierków typu Michałki, acz w cierpko-ciemno czekoladowej wersji, też przewijało się, ale wraz ze sztucznawo wanilinową słodyczą. Na jaw wyszło też podkręcenie orzechów aromatem, acz to było marginalne. Za silna słodycz czułam na poziomie gardła, ale nie było to straszne drapanie.

Czekolada trochę mnie rozczarowała. Orzechy laskowe nie wyszły tu najlepiej, bo nikły w arachidowości, a jak już się wybijały, to przeważnie goryczką. O ile arachidy ograły nieźle prażenie i takie pasowały do tej bazy, to ten stopień prażenia nie współgrał z laskowymi. Nie czuło się, że dodano ich więcej. Całość nie była też tak cudnie michałkowa jak E. Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami (co zrozumiałe), a i bardziej dawała się we znaki metaliczność aromatów. No i ta słodycz bez tak jednoznacznej michałkowości wyszła gorzej, jawniej wanilinowo. Wciąż jednak nie była taka zła, zwłaszcza w górach. W domu skończyłam i utwierdziłam się w swoim przekonaniu.


ocena: 7/10
kupiłam: Kaufland
cena: 5,49 (za 90g;)
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, kawałki orzechów laskowych 4%, kawałki orzeszków arachidowych 3%, tłuszcz mleczny, emulgatory (lecytyny sojowe, E 476), sól, aromat

piątek, 25 kwietnia 2025

E. Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami ciemna 50 % z orzeszkami ziemnymi

Po Błyszczu (nie samym szczycie) poszłam dalej czerwonym szlakiem na Siwy Zwornik. Co prawda najpierw się zgubiłam, poszłam nieszlakiem gdzieś na niebieski na Bystrą, ale nie chciałam tak sobie wycieczki skracać i trochę się wróciłam. Choć Siwy Zwornik sam w sobie nie jest wybitnym szczytem, rozciągają się z niego wspaniałe widoki na szczyty. Uznałam, że to dobre miejsce na kolejną czekoladę. 
Tak jakby czekoladę, bo dokładniej czekoladę w formie batona. Dostałam to od ojca, który wie, że lubię zdrowe jedzenie i pewnie uznał, że seria "bogata w magnez" Wedla mnie zaciekawi. Wręcz przeciwnie. Uważam, że to podły chwyt marketingowy (po Carla Chocolate 70 % Horka Cokolada s Konopnymi Seminky z ironicznym uśmiechem pomyślałam, że coś sporo ich podczas tej wycieczki). Wszak kakao z natury zawiera magnez, więc reklamowanie zwykłej czekolady jako jego źródło to mała kpina (acz po składzie patrząc - chyba naprawdę dodali coś dodatkowo). Powiedziałam, że ewentualnie opcję z orzechami mogę przygarnąć. Od razu myślałam bowiem właśnie o górach. Choć nawet ta nie wydawała się zbyt atrakcyjna, bo zawierała siekane orzechy, czyli w najgorszej możliwej formie. 

E.Wedel Plus Magnez Koncentracja Baton z Czekolady Gorzkiej z Orzechami to ciemna czekolada o zawartości 50% kakao z kawałkami orzeszków arachidowych, "wzbogacony w magnez".

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny i jednoznaczny zapach cukierków typu Michałki w nieco bardziej ciemno czekoladowej wersji. Słodycz cukru była trochę przesadzona, ale nie irytowała. Lekko prażone arachidy dobrze z nią sobie poradziły.

Czekoladowy baton przy łamaniu był średnio twardy i trzaskał / pykał średnio głośno. W przekroju widać sporo różnej wielkości kawałków orzeszków. Praktycznie nie da się nie trafić na choćby kawałek. 
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnim. Była mazista, dość tłusta i ulepkowata, złudnie margarynowa, ale też starała się być kremową. Brakowało jej gęstości, ale bardzo rzadka nie była. Długo trzymała w sobie sporo średniej i małej wielkości kawałków arachidów. Dodano ich bardzo dużo, ale nie uczyniły z czekolady zlepa.
Tylko raz na próbę pogryzłam orzeszki obok czekolady, zdecydowanie wolałam zostawiać je na koniec, gdy baza się rozpłynęła.
Orzeszki były chrupiące i trochę, ale nie za mocno twarde.

W smaku od pierwszej sekundy czułam się, jakbym zrobiła kęsa cukierka Michałka. Splot kakaowo-fistaszkowy był zaskakująco jednoznaczny, choć w wersji nieco bardziej czekoladowej.
Gdy spróbowałam trochę samej czekolady (zgryzłam /spiłowałam zębami, a w domu to samo nożem), też była lekko arachidowo-michałkowa, więc przesiąkła dodatkami. Ale... jej arachidowość wydała mi się minimalnie, znikomo sztuczniejsza.

Słodycz jednak i tak była wysoka. Kojarzyła się ze słodyczą nieco przesłodzonych cukierków czekoladowych w cukrowej polewie kakaowej, ale nie była mocno przesadzona. Zbliżała się do przesady i na tym kończyła.

Motyw prażonych arachidów, który wyraźnie rozchodził się od niegryzionych orzeszków, sprowadzał ją do poziomu, jaki można tolerować.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cierpkość troszeczkę się nasiliła, ale zaraz znów się oddaliła. O gorzkości w zasadzie nie ma co mówić - ewentualnie o delikatnej gorzkawości. Element ciemnej czekolady przewijał się co prawda, ale podporządkowując się Michałkom.

Cukierki kakaowo-czekoladowo-fistaszkowe końcowo trochę znikały. Orzeszkowość jednak nie dawała o sobie zapomnieć, nasilając się wraz z wyłanianiem orzeszków. Słodycz pozwoliła sobie na nieco więcej (jeszcze trochę, a mogłaby zacząć drapać), ale dalej nie przegięła.

Gryzione na koniec orzeszki były bardzo wyraziste. Okazały się delikatnie prażone i takie... Czyste smakowo. Pyszne.
Kiedy na próbę pogryzłam obok czekolady, wydawały się nie wykorzystywać swojego potencjału - wyszły jakoś mniej charakternie.

Po zjedzeniu został intensywny posmak lekko prażonych fistaszków, wpisujących się w cukierki typu Michałki. W nieco bardziej ciemnoczekoladowym wydaniu, ale jednak. Czułam też jakby były jakoś sztucznie podrasowane - jakiś aromat? Ale to było ledwo uchwytne.

Czekolada zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Wyszło to bardziej michałkowo niż obecne cukierki tego typu. Ta jednoznaczność była aż dziwna! I smaczna, jako że oparła się na intensywnych, zacnych orzeszkach ziemnych - lekko prażonych i w idealnej ilości. Co prawda całość była ryzykownie słodka i skąpa w gorzkość, ale i tak zjadłam z przyjemnością. Ciekawe, czy mniej słodka, a bardziej gorzka tak samo bardzo kojarzyłaby się z cukierkami czekoladowo-arachidowymi? Możliwe, że nie. 
Najpierw myślałam, że może tylko w górach tak mi to podeszło, ale gdy weryfikowałam z pozostałą kostką odczucia w domu, odebrałam czekoladę tak samo.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam od ojca (a on kupił w Auchan)
cena: 3,08 zł (za 24g; z tego, co podpatrzyłam)
kaloryczność: 524 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, kawałki orzeszków arachidowych (13 %), kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, magnez, emulgatory (lecytyny sojowe, E 476), sól, aromat

czwartek, 28 listopada 2024

baton Legal Cakes Chiacho (wersja 2024)

Już lata temu straciłam serce do zwykłych słodyczy, znów zrobiłam się nieciastowa itd. Legal Cakes w tym czasie przeszło takie zmiany, że choć kiedyś mogłam z przyjemnością zjeść coś od nich, obecnie oferta mi się nie podobała. Gdy jednak jechałam w stronnę Gór Sowich z ojcem i zatrzymaliśmy się na Orlenie, zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, uznałam, że spróbuję. Baton Chiacho poznałam w 2017, lecz w 2020 pogorszyli go. Gdy zobaczyłam nowe opakowanie, od razu pomyślałam, że adekwatnie do produktu na gorsze zmieniło się też opakowanie, no, ale... przez niedosyt chałwowych smaków po tym, jak wycofano Nutura Premium Krem Chałwowy... no cóż... po batona jednak sięgnęłam. Nie obstawiałam, by się jakoś szczególnie zmienił, bo i skład był prawie taki sam. Tak po kolejności składników założyłam, że zwiększyli trochę ilość czekolady i chyba wyrzucili ze składu samej batonowej bazy słodzik (albo błąd w druku - co mi do głowy przyszło po degustacji). Kaloryczność - tu już chyba coś nakręcili, bo pamiętałam, że kiedyś na opakowaniu była podana i na 90g, ile ważył baton, i na 100g. Teraz podają tylko na 80g (obecnie tyle waży baton). Z tym że po przeliczeniu nijak nie wychodzi ta dawna na 100g. A gdy wypytywałam, odpisali mi, że nigdy nie podawali na 100g. Nie upieram się, że to ja się nie pomyliłam kiedyś przy przepisywaniu (a teraz tego już nie sprawdzę). Przewinęłam stronę dalej i... Zobaczyłam opis, nie wróżący niczego dobrego: "Chiacho to smakowe nawiązanie do białych Michałków i chałwy, idealnie łączy się z kawą, a węgli ma tyle co nic.". A trzeba Wam wiedzieć, że Białe Michałki (Wawelu) wg mnie są parszywe.

Legal Cakes Chiacho (wersja 2024) to "baton orzechowy z nasionami chia" na bazie mąki migdałowej, chia i orzechów arachidowych.

Po otwarciu poczułam znajomy zapach, przywodzący na myśl białe Michałki, ale w wersji zdrowej i zaznaczoną arachidową chałwą w tle. Odnotowałam też specyficznie "proteinowy" motyw. Wyraźnie zaznaczyła się też palono-cierpkawa czekolada.

Jak to z batonami LC jest, trzymałam go w lodówce jak należy, a przed jedzeniem odpowiednio wcześniej wyjęłam. Jadłam jak zwykle z talerzyka widelczykiem, acz... było to trochę trudne.
Baton kruszył się i sypał. Był twardy i ciężki, a zarazem skory do rozwalania się. Prawie nic się nie zmieniło pod względem struktury: przypominał mokry piasek z papką z drobinkami orzeszków. Wydawało mi się tylko, że sypał się jeszcze trochę bardziej (acz może to być kwestia konkretnej sztuki).
Całość była tłusta i sypka, a jednocześnie gęstniejąco-zalepiająca na parę sekund. Spory udział miały w tym śliskawe, strzelające chia. Zaraz jednak baton rozpuszczał się dość wodniście. Raz po raz trafiałam na kryształki słodziku. Gryzione to-to strzelało i trzeszczało, też trochę piaskowo, trochę namiastkowo chałwowo.
Czekolada na wierzchu wyszła tłusto-wodniście i oleiście polewowo. Rozpływała się rzadko, choć na dosłownie sekundę jakby próbując zdobyć się na gęstawość (bardziej zwięzłość?) w tempie średnim.

W smaku przywitała mnie specyficznie chłodna słodycz o dziwnym, przenikliwie słodzikowym charakterze (ale nie jawnie słodzikowa) i średniej sile, jednoznacznie kojarząc się ze zdrowszą wersją białych Michałków. Podążało bowiem za słodyczą proteinowe, "zdrowe echo", jakby... mączność? To jakby zmotywowało słodycz i nasiliła się znacząco.

Wkradła się lekka gorzkość - raz słabsza, raz mocniejsza. Podkreślała ją czekolada - skądinąd też gorzka i bardzo słodzikowa. Z gorzkości wyłoniła się chałwa, acz w arachidowej wersji. Złudna i w zasadzie ledwo uchwytna sezamowość mieszała się z mlecznym echem i migdałową nutą.

Mniej więcej w połowie każdego kęsa na przód wychodził migdałowo-orzeszkowy motyw, który wraz z silną, słodzikowo-sztuczną (?) słodyczą i mleczno-waniliowatym zabarwieniem znowu jednak to białe Michałki wysuwał na przód, przed chałwę. Zrobiło się zaskakująco mlecznie. Chałwa zaś zgubiła się prawie zupełnie.

Jakby proteinową - taką dziwnie mdławą - mleczność i chłód wzmocniła specyficzna roślinność chia. Wyłonił się też olej kokosowy. Może przez kontrast? W każdym razie słodycz aż piekła, chłodziła język - nie tyle swoją wysokością, ile charakterem. Olej kokosowy na pewno miał w tym udział.

Czekolada sama w sobie dała się poznać jako gorzka, ale przesadnie słodka przez męcząco dosadny, chłodzący słodzik. Czułam w niej też maślaność, kontrastowo podkreślającą cierpkość i słodycz.

Po zjedzeniu został posmako-niesmak oleju kokosowego, nadający sztucznego wydźwięku słodyczy i niedookreślona goryczka (może też oleju), mieszająca się z jakby mączną "nutą proteinowości" i mlecznym akcentem. Nie było to przyjemne.

Smak batona różnił się od tego, co zapamiętałam. Nigdy nie lubiłam słodzików, ale słodycz tworu Chiacho nawet z 2020 mimo że była wysoka i słodzikowa, nie męczyła aż tak. Dzisiaj opisywany wydawał mi się aż gryząco-sztucznie słodzikowo-niesłodzikowy... Jako że słodzik wypadł ze składu samej bazy - może zmienili odżywkę białkową na jakąś bardziej naaromatyzowaną? Dzisiaj przedstawiany baton bardziej kojarzył się bowiem z białymi Michałkami niż chałwą, a poprzednie wersje jednak były bardziej chałwowe. I mniej sztuczne. Ten wyszedł bardziej... proteinowo-olejowo (chodzi o smak, nie oleistą konsystencję czy coś). Zapytałam Legal Cakes o to białko i jego szczegółowy skład, oni ponoć wysłali zapytanie do producenta białka i... cisza.

Jakiejś 1/3 nie dałam już rady i powędrowała do Mamy. Opisała: "Na pewno smakował lepiej niż miał strukturę. Ta okropna, rozwala się, sypie, a potem okropnie te chia w zęby powłaziły, że pozbyć się ich nie da. Smak jak smak... może i ciekawy, ale mi nie kojarzył się z białymi Michałkami, a już na pewno nie z chałwą".


ocena: 6/10
kupiłam: stacja Orlen
cena: jakieś 10 zł (promocja; za 80 g; chyba - ojciec płacił)
kaloryczność: 436 kcal / 100 g; sztuka 80g - 348,8 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: mąka migdałowa 29%, nasiona chia 13%, orzeszki arachidowe 13%, odżywka białkowa o smaku waniliowo-orzechowym (białko serwatkowe z mleka), olej kokosowy, czekolada (miazga kakaowa minimum 70%, substancja słodząca: erytrol), substancja żelująca: agar

piątek, 20 września 2024

Astronaut Foods Mint Chocolate Chip Ice Cream Sandwich Freeze-Dried Ready-to-eat Space Food

Filmy science-fiction lubię, a i o pomysłach na przyszłość w kwestii jedzenia w kosmosie swego czasu coś tam czytałam, ale gdy zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, zatrzymałam się na chwilę. Przewijałam stronkę amerykańskiego sklepu z rzeczami w góry, bo ktoś z rodziny miał mi zrobić paczkę i niewiele mogłam tam znaleźć produktów naprawdę funkcjonalnych dla mnie, ale to coś wydało mi się tak dziwne, że aż zechciało mi się tego spróbować. Suche lody dla astronautów? Ale jak to tak? Nie umiałam sobie tego wyobrazić. A że akurat duet mięty i czekolady w lodach wspominam z sentymentem (ulubiony wariant w dzieciństwie), to dodatkowo kusząco zadziałało. Poprosiłam więc o to przy okazji. Nie zabrałam jednak tego w góry, bo zwyczajnie nie wiedziałam, czego się spodziewać - dziwaczne niespodzianki wolałam mieć w domu i nie lubię nadto się w górach zasładzać (od tego mam czekolady). Kompletnie nie wiedziałam, co zastanę w opakowaniu po otwarciu. Wiedziałam tylko, że to coś jest... lekkie. I na opakowaniu przeczytałam, że Astronaut Ice Cream zostało wymyślona dla misji Merkury NASA. Przez formę aż miałam problem, do jakiej to w zasadzie kategorii dać.

Astronaut Foods Mint Chocolate Chip Ice Cream Sandwich Freeze-Dried Ready-to-eat Space Food to liofilizowana kanapka lodowa w wariancie "mięta & kawałki czekolady" z ciastkami ("waflami") czekoladowymi; sztuka waży 31g.

Po otwarciu poczułam średnio mocny, ale dosadny zapach mleka w proszku. Poczułam się, jakbym wąchała tylko co otwartą paczkę takiego, które wystąpiło w towarzystwie słodyczy. Ta stanęła na średnio wysokim poziomie. Za jej sprawą odezwała się mięta, która jednak nie pchała się na pierwszy plan. Spokojnie łączyła się z mlekiem, co ogólnie dominowało. Musiałam bardzo się skupić, by zarejestrować, że ciemne warstwy oddają ciastka o palono-gorzkawym, kakaowym echu. 

Już kiedy tylko otworzyłam paczkę, a lodowy baton siedział jeszcze w papierku, wszystko to wydało mi się bardzo pyliście-lepkie. Papierek był dziwnie zawinięto-niedowinięty, więc trochę pyłku z batona się już posypało. Gdy go wydobyłam, trafiłam na spodziewaną już suchość i pylistość. 
Kanapka lodowa wyglądała na konkretną, była wysoka, ale niewiarygodnie lekka.
Brązowy wierzch był zwyczajnie suchy jak sucho-kruche herbatniki, natomiast miętowe wnętrze sucho-lepkawe. Nie wyglądało to na masywne, a takie, co to się zaraz rozwali. 
Przy łamaniu trafiłam na przepotężną twardość. Z kolei przy przekrajaniu baton rozwalił się, a część brązowa odskoczyła. W miętowej widać kilka małych kulek-łezek czekolady. Baton łamał się na kostko-kawałki. Bardzo dziwne doświadczenie, a to wszystko, nim spróbowałam!
W trakcie gryzienia całość krucho chrupała i trzeszczała. Wciąż była bardzo twarda. Zdecydowanie za twarda jak na tę wysokość, że jedzenie, gryzienie było problematyczne. Ja w zasadzie nadgryzałam i odłamywałam zębami kawałek po kawałku. Czasem zęby ześlizgiwały się z twardej miętowej części. Część brązowa podczas gryzienia przypominała suche i twardo-masywne ciastka, jednak miętową trudno mi do czegoś porównać... Skojarzyło mi się z trochę bezowatym pumeksem o zerowej wadze, skorym do wilgotnienia.
Kanapka gryziona była sucho-chrupka (czym przyprawiła mnie aż o ciarki) i nieprzyjemnie zaklejała zęby, więc wolałam pozwolić kęsom rozpływać się. Ciemne części oklejały zęby jak herbatniki, natomiast jasny środek jak wilgotniejące mleko w proszku.
W ustach kanapka lodowa bardzo szybko nasiąkała, miękła i rozpuszczała się. Częściom brązowym zajmowało to więcej czasu. Trochę trwało, nim nasiąkły i zmiękły, stając się gęstawą papką. Przypominały twardsze i suchsze herbatniki i takie ciastkowe warstwy z kanapek lodowych, a więc wykazywały zawilgocenie i były jakby stwardniałe. Wyszły znacznie masywniej niż jasny środek, który zamieniał się w pylistą zawiesinę dosłownie w sekundę, trochę oklejał zęby, przedstawiając się jako miękki pumeks i zaraz znikał. Czuć w nim dziwną, lekką gumiastą kleistość pełnego mleka w proszku.
W jasnej części zatopiono kilka kulek czekolady. Te potrzebowały chwili by... rozpuścić się ulepkowato-gumiaście. Wydały mi się proszkowo-tłuste, jak wiele kawałków niby czekolady w lodach itp., ale z tych bardziej przystępnych.
Kawałki czekolady rozmieszczone zostały bardzo nierówno. W 1/3 batona w ogóle nie wystąpiły, w jednym fragmencie był dosłownie kawałek na kawałku.
Łamliwe to i krucho rozlatujące się, nieprzyjemnie twarde, trudne w jedzeniu.

Popróbowałam oczywiście i całość, i rozdzielając na poszczególne części i odkryłam, że przy próbowaniu poszczególnych elementów łatwiej wyłaniają się wady. Jednak przez to, jak się to rozwalało, trudno cały czas jeść normalnie przegryzając się.

Brązowe części, nazwane przez producenta waflami, przedstawiły się jako zachowawczo słodkie, pszenne ciastka trochę kakaowe. Za nic nie nazwałabym ich waflami. Słodycz prędko rosła, wzbogacając się o palony motyw. Pojawiła się delikatna gorzkość i cierpkość kakao w proszku, acz wydawała się nie mieć siły przebicia zza słodyczy, którą nasilił środek. Części ciemne smakowały w zasadzie jak średnio wypieczone, lekko kakaowe herbatniki.

Część jasna uderzyła wysoką słodyczą i pełnym mlekiem w proszku. Śmietanką wręcz. Słodycz rosła bez trudu. Wyłoniła się z niej olejkowa mięta. Mieszała się z mlekiem tak, że łatwo o myśl o zwykłych lodach miętowych, lecz czuć było specyficzny motyw... liofilizacji? Chyba można to tak ująć. Słodycz z czasem trochę męczyła, a oprócz cukru czułam w niej lekką sztucznawość. Śmietanka jednak robiła, co mogła, by to ukryć. Mięta nasilała się z czasem do tego stopnia, że na końcówce weszła na pierwszy plan (i chyba część drugiego), acz nie zdominowała go.

Kawałki czekolady na słodkim tle miętowej części wyłoniły się poprzez swoją gorzkość i cierpkość, jednak z czasem okazało się, że i one fundują cukrowość. To czekolada ciemna, acz bardzo cukrowa. Czekoladowe dropsy raz po raz próbowały się wybić zza mięty.

Mniej więcej w połowie każdego kęsa, słodycz przeginała. Im więcej jadłam, tym bardziej się w tym utwierdzałam.

Po zjedzeniu zostało przesłodzenie łączące cukier i miętę o sztucznie-cukierkowym charakterze. Ogólne przerysowanie, sztuczność aż zaznaczyły się na języku. Oprócz tego pobrzmiewało delikatne kakao, płynące i z ciastek, i z niby czekolady. Czułam się też trochę, jakbym najadła się mleka w proszku.

Całość w zasadzie uzupełniała się i nieźle współgrała. Ciastka próbowały trochę tonować słodycz miętowego środka, ale kiepsko im szło ze względu na ich własną słodycz i delikatność kakaowego motywu. Przydałby się o wiele wyrazistszy! Jako że były dość bazowe w smaku, śmietanka i mięta miały okazję się popisać, to na plus, ale szkoda, że pobrzmiewała lekka sztuczność, a śmietanka zdradzała swoją proszkową naturę. Mięta nie szarżowała, a przyjemnie wmieszała się w otoczenie. Przegięła dopiero w posmaku, psując dobre pierwsze wrażenie. Czekolada raz po raz wyróżniała się trochę, ale stanowiła znikomy dodatek. Powinno być jej dużo w całym batonie, a nie tak punktowo i nierówno.

Za dużo było tu cukru, a za mało ciemnej czekolady i czekoladowości, kakaowości ogółem - uważam, że części waflowo-ciastkowe powinny być kakaowe do potęgi. Wtedy mogłoby być smacznie, bo tak, gdy zaznajomiłam się już z  tym, uciekła ciekawostkowość, produkt wydał mi się nie warty uwagi. Nie wydaje się, by był to produkt funkcjonalny, bo był zwyczajnie niewygodny w jedzeniu. W górach czy na kempingu by się przez to nie sprawdził i... nie widzę sensu robienia namiastek kanapki lodowej na takie wyprawy. Jak naprawdę pomyślę o podróży w kosmos na np. długie lata czy miesiące, uwierzę, że taka przekąska mogłaby zaspokoić ochotę na to, czego tam nie da się mieć, ale... nie czarujmy się, że to produkt naprawdę dla astronautów, tylko masówka. Niewątpliwie jednak pomysłowe coś.

Batonów dostałam 5, więc obdzieliłam parę osób. Jeden przypadł Mamie. Opisała: "Jako ciekawostka na raz w sumie to i ciekawe, fajne. No, liofilizowane, suche lody? Kto by coś takiego wymyślił? Ale sama bym nie kupiła i nie wróciła do tego. Ten środek pozytywnie miętowy, nienachalnie tak, żadnych skojarzeń z pastą, te kawałki czekolady dobre o dziwo, tylko mi to ciastko nie pasowało. Za ciężkie. Ciastka jak takie zwykłe herbatniki kakaowe, a ten środek dziwny. Szybko znikał, a i tak zęby na długo wszystko pozalepiało. On smakował tak... tak trochę z piankami mi się skojarzył, ale mleczno-miętowymi. A całość zdecydowanie za twarda, że aż trudno i niewygodnie to jeść. Funkcjonalne zbyt to nie jest". 
Ojciec zaś stwierdził: "Taki tam ten niby lód, nic specjalnego. Mało miętowy, ciasteczka ok. Środek bardziej przypominał bezę niż lody. Ale jako ciekawostka może być.".
Jedną wysłałam przyjaciółce. Jej opinia: "zapachniała mi trochę jak Bake Rolls. Ale mi smakowała. Ciastko takie mega czekoladowe - szok. Całość tak trochę się rozpuszcza, a to ciastko czekoladowe to jakby czekoladę się jadło trochę. W środku nawet czuć miętę, ale mogło być mocniej. Dla mnie słodkie. Konsystencja bezy, ale 100 razy lepsza".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 452 kcal / 100 g; sztuka (31g) - 140kcal
czy kupię znów: nie

Skład: lody (mleko, śmietana, cukier, mleko odtłuszczone, syrop kukurydziany, kawałki czekolady: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, kakao, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy; serwatka, 2% lub mniej naturalnego aromatu miętowego, mono- i diglicerydy, guma guar, guma karobowa, polisorbat 80, karagen, tartazyna / yellow 5, błękit brylantowy FCF / blue 1)
wafle: mąka pszenna, barwnik karmelowy, dekstroza, olej palmowy, mniej niż 2%: mąka kukurydziana, syrop kukurydziany o wysokiej zawartości fruktozy, modyfikowana skrobia kukurydziana, kakao alkalizowane, sól, syrop kukurydziany, proszek do pieczenia, mono- i diglicerydy, lecytyna sojowa

sobota, 23 grudnia 2023

baton Lindt Edel-Marzipan ciemna z marcepanem 2023

Gdy przeszedł mi marcepan, nie myślałam, że wrócę do tego produktu, a jak pojawił się pomysł kupienia jakiegoś marcepanu do deseru, nie myślałam o pisaniu recenzji czy aktualizowaniu czegokolwiek. Gdy jednak zerknęłam na skład i tknęło mnie, że nieco się zmienił, a gramatura do deseru była mi odrobinę - dosłownie o jakieś 5-10 gramów - za duża, postanowiłam część spróbować właśnie do aktualizacji.... Niestety, dzień przed otwarciem odkryłam, że producent zmienił czekoladę, pokrywającą marcepan z mlecznej na deserową (lub z ciemnej śmietankowej na deserową? coś w składzie pogmerał). 


Lindt Edel-Marzipan to "czekolada ciemna / deserowa z nadzieniem marcepanowym 73%", a dokładniej baton marcepanowy w ciemnej (mlecznej?) czekoladzie o zawartości 43 % kakao; wersja z 2023.

Zapach należał należał głównie do jakby likierowego marcepanu. Dominował zupełnie za sprawą charakternych migdałów mocno podkręconych olejkiem. Czekolada stanowiła jedynie echo. Wydała mi się niedookreślona, ale na pewno cukrowa. Lekko gorzkawa, może też z jakby likierowo-sosowatym zacięciem.

Baton był masywny, a czekolada na nim średnio gruba, choć też w pewien sposób konkretna. Nie trzaskała przy łamaniu, ale miękka na pewno nie była. W ustach okazała się kremowo-gęsta i tłusto-ulepkowata.
Sam marcepan był mało przemielony, a bardzo grudkowaty i wilgotny. W ustach zmieniał się w ziarniście-kremową, trochę tłustą masę o mousse'owatym zatarciu. Było to gęstawe i lekko trzeszcząco-skrzypiące.
Całość spójna i zgrana, acz jak się chce, czekoladę da się podważyć i oddzielić.

W smaku sama czekolada była cukrowo słodka i maślano-plastikowa. Przywitała się taniością, na którą po chwili naszła delikatna cierpkość. Wydała mi się sugestywnie śmietankowo-ulepkowata, acz nie wyraźnie mleczna. Miała raczej charakter tanich, pseudo ciemnych czekoladek. Acz gorzkości prawie w niej brak.

Marcepan w całości wkradał się właśnie przez tą leciuteńką gorzkawość i kontynuował słodycz, choć zabrał się za nią zupełnie inaczej. Wydała mi się też cukrowa, ale cięższa i nieco likierowo-alkoholowa, acz bez realnych procentów. Ze słodyczą związał się motyw niemal śmietankowy, trochę ją poskramiający i jednolicie wpisujący ją w migdały. Ich ewidentnie marcepanowy wydźwięk wydał mi się naturalnie słodki i w pewien sposób łagodny, przejrzysty. 

Marcepan i czekolada w połączeniu stworzyły kompozycję cukrowo słodką, acz wyrazistą i właśnie w zacną, charakterną marcepanowość i gorzkawą czekoladę rodem z tanich bombonierek. Czułam lekką sztuczność, przy czym ta czekoladowa drażniła plastikiem. Całości nadawała tanie echo. W marcepanie spróbowanym osobno tego echa nie czułam (choć i w nim lekka olejkowa sztuczność była). Tak czy inaczej wszystko aż drapało w gardle i muliło od słodyczy.

Po zjedzeniu został posmak cukru i lekkie przesłodzenie oraz cierpkość kiepskiej, maślano-cukrowej nibyciemnej czekolady, a także marcepanu, złożonego z pysznych, naturalnych migdałów, którym niestety towarzyszył nachalny olejek migdałowy.

Lindt podpadł mi zmianą czekolady. Wolę ciemną od mlecznej - to fakt, ale dobra czekolada mleczna Lindta do tego marcepanu pasowała po prostu lepiej niż przecukrzona i kiepska czekolada ciemnawa, bo ledwo o 43% zawartości kakao ("deserowa"). Ta aż wystraszyła mnie swoim tanim charakterem. A jednak baton wciąż nie wydawał się bardzo zły - po prostu przeciętny. Ocenę dostał o punkt wyższą niż przeciętne 5 tylko z racji naprawdę dobrego marcepanu. Ten wydaje się bez zmian. Ocena jednak od dawnej wersji z 2015 dużo niższa, bo oceniam produkt jako całość. Spłyciła go kiepska czekolada - wydaje mi się, że jeszcze gorsza, bardziej ulepkowata i plastikowa niż w serii Excellence. Lepiej, by w ogóle jej nie było*, podczas gdy dobra mleczna czekolada Lindta do marcepanu pasowała.
Biorę namiar, że nie jestem fanką marcepanów, a o tym myślę, siląc się na obiektywizm (w większości, których składy sprawdzałam cukru jest jeszcze więcej, do tego syrop f-g, a migdałów mniej). A dobry marcepan - gdy mi potrzebny do deseru - rozpoznać i docenić umiałabym.

*Ja kupiłam tego batona do deseru i częściowo pozbyłam się tej kiepskiej czekolady, ścinając ją. A myślałam, że nie będzie mi się chciało w to bawić, skoro w 2015 baton całościowo był dobry. Niestety, nowa wersja nie była dobra całościowo. W moim odczuciu to duża wada, więc oceny nie obniżyłam o 1-2 punkty. W ogólnym bowiem odbiorze, nie do deseru, produkt mimo zacnego środka nie jest już bowiem atrakcyjny czy szczególnie warty polecenia. Kiedyś Lindt przodował dzięki czekoladzie dobrej jakości, cudnie zgrywającej się z wnętrzem. I nawet ja, osoba nielubiąca mlecznych, wolę dobrą mleczną od taniej i beznadziejnej ciemnej na takim batonie.

Do twarożku (pół kostki twarogu półtłustego i jogurt typu greckiego Piątnicy) dodałam 50g orzechów włoskich i około 45g batona Lindta (trochę uszczknęłam, by zjeść osobno na potrzeby recenzji i skroiłam większość czekolady, która to poszła do śmieci). Wyszło jak wyszło, zjadłam prawie ze smakiem. Zwłaszcza, że orzechy były obłędne (i sporo się ich nałuskałam). Trochę czekolady zostało i jej słodka, licho gorzkawa taniość bardzo mi przeszkadzała. Sam marcepan, mimo takiego otoczenia, i tak wykazywał za silną słodycz i całość mi przesłodził. Jednocześnie w takiej formie był do zjedzenia nawet dla mnie. Wiem jednak, że tego nie powtórzę. Kompozycja niby ciekawa, ale tak słodki dodatek popsuł efekt. Z lepszym marcepanem zaś mogłabym wrócić (ale takiego łatwo dostępnego nie znam).

Jakiś czas po mnie, Mamie zachciało się tego batona i kupiłam go jej. Zjadła bez zachwytu i stwierdziła: "Mi czekolada w sumie nawet smakowała, ale nie jest to ten normalny mleczny Lindt. Wnętrze za to mniej, za słodkie".


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,29 zł (za 50g; promocja)
kaloryczność: 473 kcal / 100 g; cały 50g - 237 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, migdały (32 %), miazga kakaowa, mleko pełne w proszku, tłuszcz kakaowy, cukier inwertowany, emulgator: lecytyny sojowe, substancja utrzymująca wilgoć (inwertaza), aromat waniliowy

niedziela, 3 września 2023

baton Legal Cakes Rafiki

Ciasta i batony, ogólnie słodycze inne niż czekolady i kremy orzechowe (które nawet czasami w zasadzie trudno typowym "słodyczem" nazwać, gdy np. mają 100% orzechów) wypadły z mojego menu i kręgu zainteresowań. Nie śledziłam marki Legal Cakes, bo i jakoś jak jeszcze bardziej takie rzeczy lubiłam, parę razy mi tam czymś podpadli, wydawało mi się, że swoje produkty pogorszyli. Przeoczyłam więc, że pojawili się na Orlenach. Nie przeoczył za to ojciec i córka jego partnerki. Jako że jest to dziewczyna uprzejma, o wielkim sercu, pewnego dnia przyniosła jednego batona dla ojca, by mi przywiózł. No i tak oto baton nazwany na cześć Rafikiego z Króla Lwa, czyli mojej ukochanej bajki (a przynajmniej obstawiam, że na jego cześć), trafił w moje ręce. Zdecydowałam się spróbować, a co tam. Połączenie było w miarę obiecujące, mimo że białej czekolady nie lubię (po paru kremach orzechowych jednak wiem, że potrafi się w takie naturalne twory tak wkomponować, że mi nie przeszkadza).
A i trochę śmiech mnie wziął, bo po batona sięgnęłam w krótkim czasie po paście fistaszkowo-kokosowej KruKam (czego Wy po kolejce wpisów i ze względu na ich rozplanowanie nie widzicie).

Legal Cakes Rafiki to baton orzechowo-kokosowy w polewie z białej czekolady bez cukru, słodzonej słodzikami (5,6%).

Zapach czuć już przy otwieraniu. Na pierwszym, drugim i trzecim miejscu stały soczyste wiórki kokosowe, jednoznacznie oddające wysoce słodkie ciasto kokosowe, posłodzone miodem i daktylami. Dopiero za tym zarysowały się słodkawe, trochę wytrawniej fasolkowe fistaszki. Gdy wąchałam wierzch batona, kolejnym elementem była śmietanka i biała... ni polewa, ni czekolada o względnie niskiej słodyczy (jak na białe czekolady i odnosząc się do bardzo słodkiej bazy z daktyli). Ona zasugerowała fistaszkom nutkę słodkiego masła orzechowego. Kiedy nachylałam się i zaciągałam spodem, biała polewa i masłoorzechowość były bardziej wyrównane, zmieszane.

Batony LC trzyma się w lodówce, ja jednak przed jedzeniem godzinę wyjęłam, by doszedł do siebie w temp. pokojowej. Zdjęcia, wstępne notatki sprawiły, że jadłam go jakieś 2 godziny po tym, jak opuścił lodówkę (mam awersję do zimnego jedzenia, np. nabiał wolę trochę zbyt ciepły, niż zbyt chłodny).

Prosto z lodówki wydawał się twardy i masywny, a gdy swoje odleżał, masywności nie utracił. Nie udawał już jednak cegły. Łatwo go przekroić czy też prze... nie tyle przełamać, co przerwać (coś pomiędzy). Całość w dotyku była tłusta i otłuszczająca dłonie.
Polewa na nim była cienka i tłusta, trochę proszkowa i typowo... polewowa. Sugerowała ulepkowatość.
Sam baton to zbity, jakby sprasowany bloczek z wiórków kokosowych, zmielonych daktyli i masła orzechowego z pojedynczymi kawałkami orzeszków. I jeszcze raz wiórków kokosowych. Wielkich, mniejszych, a chwilami będącymi wręcz kokosowymi kawałkami. 
Baton wykazywał tłustość, która zostawała na rękach, a także lekką lepkawość, jednak nie była jakoś szczególnie męcząca (tym bardziej, że ja jadłam widelczykiem). Był wilgotny, ale nie za mocno. 
W trakcie jedzenia całość odebrałam jako zgraną i twardawą, konkretną. Niestety jednak był bardzo nierówno przemieszany - o tym dowiedziałam się z czasem i utwierdziłam po konsultacjach z Mamą.
Polewa rozpływała się dość szybko i rzadko, bardzo wodniście, a jednocześnie z proszkowym elementem.
Sama masa batona rozpływała się wolno i tylko częściowo. Kojarzyła się z gęstym i wilgotnym ciastem opartym na wiórkach kokosowych, acz z wyraźnym motywem daktyli zmieniających się w papkę. Fistaszkowość czuć, choć w całości "masłoorzechowość", jak i większość drobinek, trochę się ukrywała. Prędko pokazywała się za to soczystość pochodząca głównie od wiórków kokosowych. Wiórki szybko zachęciły do podgryzania i podsysania, racząc soczystością i tłustością. Były trzeszcząco wilgotne, częściowo świeże i surowe, a trochę takie jakby ciastowe. Wilgotne, ale bardzo, bardzo trzeszczące i konkretne. Zdarzały się wśród nich bardziej kawałki niż wiórki. Choć były też wiórki przemielone. Ogólnie dużo dużo było... wiórków po prostu. I to aż zaskakująco wielkich. Pojedyncze kawałki i kawałeczki orzeszków, jakie zaplątały się wśród nich, cechowała miękkawość i jakby ciastowe zawilgocenie.
Całościowo baton zmierzał do ciężkości, ale nie był ciężki. Przypominał bardzo kokosowe ciasto.
Jadłam, pozwalając mu częściowo się rozpływać na papkę, szybko podgryzając i podsysając, a potem mieląc-gryząc długo wiórki. I mielenie to zębami wydawało się nie mieć końca, co mnie trochę męczyło.
Po konsultacji z Mamą doszłyśmy do wniosku, że baton był bardzo nierówno wymieszany, co jest poważnym minusem.

W smaku od początku uderzył wiórkowy kokos, acz baton całościowo szybko dał się poznać też jako wyraźnie arachidowy. Był jednak trochę rozmyty jakby sam w sobie, rozwodniony? Orzeszki przedstawiły się jako surowe i wręcz wyciszone.

Do głosu szybko za to dochodziła "polewa z czekolady". Czekolada okazała się bardziej polewowa, jak "biała polewa" nie najwyższych lotów. Na pewno jednak wyraźnie mleczna - i to w taki słodko-mleczny sposób - oraz rozpoznawalnie słodzikowa, jakby "chłodno" słodka. Choć słodka niewątpliwie, jak na coś takiego zaskakująco nisko. Pobrzmiewała, na moment wyskoczyła przed szereg, po czym zatonęła w otoczeniu.

Oczami wyobraźni zaraz zobaczyłam przesłodzone miodem, wilgotne ciasto kokosowe. 

Biała, "polewowa" czekolada podkręciła bowiem słodycz. A do tego mleczność całości, dodając kokosowi właśnie mlecznej nuty. Choć sama mignęła mlekiem w proszku, z kokosa wydobyła jego naturalną mleczność. 

Ogólna słodycz nie była bardzo wysoka, ale miała swoje parę minut sławy. Czuć cały czas naturalną słodycz kokosa, ale też daktylową, która początkowo bardzo udanie udawała miód. Motyw przewodni to miodowo-kokosowe ciasto, w którym czułam ogrom wiórków kokosowych, które zachowały świeżą soczystość. Słodycz wzrosła, ale zatrzymała się na wyważonym poziomie. Wiórki, które mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaczęłam podgryzać i podsysać, dominowały.

Jak pisałam, daktyle najpierw nie były zbyt jednoznacznie, lecz z czasem się przedarły i dały się poznać właśnie jako one, daktyle. Troszeczkę raz po raz zaznaczyły się w gardle, ale w nim nie paliły.

Walczyły o wizję ciasta, acz już bardziej daktylowo-miodowego (a nie tylko miodowego) i... dołożyły dołożyły słodkie masło orzechowe. Ono połączyło właśnie specyficzną nutkę masła orzechowego, jak i lekką, bardziej surową fistaszkowość wytrawniejszą. 

Końcówka była więc słodka, ale nie męcząco. Wiórki kokosowe i podążający za nimi masłoorzechowy cień w udany sposób tę słodycz sobie podporządkowały. To tak, jakby w kokosowym cieście dostać się do jakiejś warstwy z masła orzechowego, którym je przełożono. Były kęsy, gdzie więcej było kokosa i to on dominował tak, że słodycz wydawała się znikoma, a były i takie, w których robiło się bardzo (acz nigdy straszliwie) słodko.

Gdy zajęłam się dokładniejszym gryzieniem na koniec, trafiłam na mnóstwo trzeszcząco-soczystych wiórków i dosłownie pojedyncze, mikroskopijne kawałki orzechów. Kontynuowały surową fistaszkowość, ale daleko, daleko w tle za wiórkami. Raz po raz zaplątała się niewiele znacząca skórka daktyla. Gdy gryzłam pozostałości, znów to kokos dominował. Kokos wiórkowy (bo jaki by inny miał tu być?).

Po zjedzeniu niecałej połowy czułam daktylową słodycz, ale jeszcze nie przesłodzenie (nie miałam jednak już ochoty na więcej), echo polewo-słodzikowe (nieszczególnie białoczekoladowe) i wiórki kokosowe. Fistaszkowość na koniec dała się poznać jako surowa i delikatna, lecz też trochę wyczuwalna (nie jednak tak, jak poprzednie elementy).

Całość w zasadzie była, czym być miała i muszę przyznać, że nie mam się o co za bardzo czepiać. To... bardzo "ciastowy" baton kokosowo-fistaszkowy. Trochę miłych skojarzeń z miodem, masłem orzechowym, biała czekolada nieprzesłodzona... lecz w ogóle mało biało czekoladowa, a bardziej polewowa. Całość słodka i mimo dużego udziału daktyli, nie za słodka. Uwierzę, iż całościowo może się podobać. Ogół, forma nie moja, ale tak obiektywnie także trudno się czegoś czepnąć. Jako ciekawostkę, ze smakiem można zjeść. Ja szybko się znudziłam, że oglądając serial po 38g podziękowałam i oddałam Mamie. To po prostu kompletnie nie moja bajka. Tak sobie pomyślałam, że w obliczu pysznej pasty orzechowo-kokosowej KruKam, ten baton widział mi się jako po prostu kiepski (luźna obserwacja: to nawet zabawne, że o ile taki baton mnie nudzi, pastę mogę łyżeczkować godzinami - oglądając seriale i filmy - i nie nudzi ani trochę).

Okazało się (nie byłyśmy zbyt zaskoczone), że Mamy też nie chwycił. Swoją część zjadła, bo zjadła, opisując: "baton nie był niesmaczny, ale w sumie smaczny raczej też nie bardzo. Był po prostu nudny, brakowało mu polotu. Pierwszy kawałek* jak jadłam to było bardzo dużo kokosa, orzeszki trochę sobie fajnie pochrupały. Za nic bym nie powiedziała, że jest ich tyle samo, co kokosa. Były, też jakby masło orzechowe, ale i tak czułam niedosyt. Jak ten drugi kawałek kończyłam, kawałków orzeszków chyba wcale nie było. Białej polewie nie mam nic do zarzucenia, prawie jej nie poczułam. Daktyle mi przeszkadzały, ale ja ogólnie nie lubię słodyczy z nimi, więc przynajmniej dobrze, że nie było to za słodkie. Ot, taki jakby wymieszać przypadkowe zdrowe składniki". 
*Batona do zdjęć podzieliłam na 3 części.
Dodam, o czym już nadmieniłam, że z jednej strony (mojej) było znacząco mniej, a przynajmniej mniejszych i mniej chrupiących, orzeszków, a więcej wiórków - do tego wniosku doszłyśmy już rozmawiając. Z drugiej strony batona orzeszków było sporo, a w środkowej prawie wcale. Nie zdziwiłam się, bo już kiedyś batony LC zaczęły mnie denerwować kiepskim wymieszaniem. Jak dla mnie to bylejakość.


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam od ojca
cena: jak wyżej (cena na stronie internetowej Legal Cakes to 9,69zł za 90g)
kaloryczność: 381kcal / 100g (proszku)
czy znów kupię: mogłabym

Skład: orzeszki arachidowe 29,2%, wiórki kokosowe 29,2%, białka mleka, daktyle, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, substancje słodzące: erytrytol; acesulfam K; sukraloza; aromat, substancja zagęszczająca: guma ksantanowa, sól, lecytyna słonecznikowa

wtorek, 8 sierpnia 2023

Jasiowa Piwniczka Krówka Miodowa Miętowa

Zabawne, bo akurat w czasie, gdy kupiłam chałwę ze słodzikiem Koska do deseru, spisałam się z marką Jasiowa Piwniczka i trafił do mnie inny zasładzacz, który lubię raczej tylko teoretycznie. Krówką bym się w sumie nie zainteresowała, ale ciekawiła mnie ich czekolada, krówka zaś... tak przy okazji. Obie dostałam za darmo, musiałam tylko zapłacić za przesyłkę, więc w sumie i krówka mnie cieszyła. Z opisu dowiedziałam się, że wszystkie są wyrabiane ręcznie i "najpierw bardzo ciągnące się i miękkie, czekają spokojnie i w rezultacie nabierają na zewnątrz przyjemnej kruchości". Miałam więc tylko nadzieję, że nim do mnie dotarła, nie zrobiła się zbyt krucha, bo lubię wilgotne, ciągnące i trochę mordoklejne wnętrza. Ponoć: "wyjątkowej rześkości nadaje jej naturalna mięta w składzie, a smak miętowy przyjemnie się komponuje i nie jest przytłaczający". Liczyłam, że wiedzą, co robią, acz nie ukrywam, że w dniu degustacji zaczęłam się tego tworu trochę obawiać.


Jasiowa Piwniczka Krówka Miodowa Miętowa to krówka z miętą i miodem; wyrabiana ręcznie.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mleka skondensowanego i palonego, bardzo maślanego toffi ze słonym akcentem. Było to znikomo krówkowe, a bardziej palono-toffi i z nutką mięty, przejawiającej się jako cierpkość. W niej chyba także miód się skrył. To i maślaność jakoś mi się ze sobą gryzły. Nie był to zapach zasładzający jakoś szczególnie, pod względem słodyczy jak na krówkę w zasadzie wydawał się wyważony, acz ciężki.

Krówka ta to w zasadzie ciężki, masywny baton-bloczek. W dotyku była i suchawa, i minimalnie lepkawa.
Przy podziale okazała się problematyczna. Niby łatwo ją przekroić, acz wtedy twardy wierzch miejscami mocno się kruszył. Pokroiłam ją trochę, bo nie wyobrażam sobie jeść krówki jak większość ludzi je batony (kiedy jadałam wafle i batony, je też kroiłam). W zasadzie nadkrajałam do połowy, a resztę przełamywałam. Wbijaniu noża towarzyszył chrupko-kruchy trzask. Środek na oko cechowała gęstawość, mazistość i mokrość. Wierzch był bardzo twardy, a środek przypominał półpłynne nadzienie toffi/karmelowe lub masę kajmakową z puszki. Nie ciągnął się, nie mordokleił, a plastycznie się maział. Nie wyobrażam sobie jedzenia tego konkretnego tworu bez talerzyka, bo rozwalał się.
Jedzona, krówka okazała się średnio klejąca, ale zalepiająca. Twardy wierzch cechowała suchość. Przypominał trochę jakąś cukrowo-szklistą skorupę. Zmieniał się w grudki i rozpuszczał bardzo powoli, wodniście jak gruda cukru, a wnętrze... to mazista i klejąca masa, kojarząca się z półpłynnymi nadzieniami karmelowymi / toffi, kajmakiem z puszki itd. Rozpływało się bardzo szybko, wykazując tłustą rzadkość. Była tłusta jak skondensowane mleko wymieszane z masłem. I właśnie jak coś takiego się zachowywała. W dodatku odebrałam ją jako nieprzyjemnie śliską, od czego jednak próbowały trochę odciągać uwagę kawałeczki suszonej mięty. Były różnej wielkości, nie pożałowano ich. To suche, siekane kawałki. W całości jednak jakoś się ukrywały. Co innego suchy wierzch, który zostawał na sam koniec jeszcze długo, gdy wszystko inne już zniknęło. Bardzo nie podobało mi się to, jak okropnie nieintegralny był wierzch z wnętrzem.

Jedzenie zaczęłam oczywiście od sucho-kruchego wierzchu, który przywitał mnie nijakim smakiem lekko palonego cukru. Mieszał się on z odrobiną mleka. Drastycznie szybko rosła słodycz wraz z rozpuszczaniem się lub gdy gryzłam. Wydało mi się to zabójczo cukrowo słodkie, aż od słodyczy mdłe i przyprawiające o gęstnienie śliny. Wierzch nie miał w sobie nic z krówki. Bardziej przypominał cukrowo-mleczne, suche toffi.

Może minimalnie bardziej krówkowy, acz też nie typowo krówkowy okazał się środek. Kontynuował wysoką słodycz, lecz ta wydała mi się już bardziej bogata w smak. Mleko przywiodło na myśl słodkie mleko skondensowane i kajmak. Odnalazł się nawet akcent miodu.

Gdy kawałki mięty zaczęły wyłaniać się, zaznaczając się na języku i nasiąkając od otoczenia, z czasem i one swoje wtrąciły. Przełamały ciężką słodycz, tchnęły lekką rześkość. Motyw mięty przewinął się przez palono-mleczną, cukrową słodycz. Nie był jednak nachalny. Miętę o ziołowym charakterze czuć bardziej, gdy jej kawałki podgryza się i podsysa. Potem już jej akcent utrzymywał się do końca.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czy gryzienio-ciamkania, krówka robiła się trochę bardziej maślana. Jakby rześkość i ziołowość mięty podkreśliły samo masło. Czułam już drapanie w gardle, a to na zasadzie kontrastu wydało mi się leciutko palone. Palone, cukrowe masło na chwilę zrównało się z mlekiem.

Akcent mięty poprzez cierpkość zgrał się z drapaniem miodu, a jednak zwalczał trochę słodycz. Na pewno nie wyszła więc czysto cukrowo. Pod koniec w ustach czułam nawet lekki, miętowy chłodek. Nie zabił wprawdzie całej ciężkości cukrowego, maślano-mlecznego krówko-toffi, ale stanowił jakiś ratunek.

Po zjedzeniu już małego kawałka czułam się zacukrzona, jakbym usta miała wyprane cukrem, a jednocześnie... Nie było aż tak straszliwie, bo i motyw mięty ziołową rześkość dołożył. Jednocześnie nuty palonego, cukrowego masła i skondensowanego mleka też były wyczuwalne, ale... jakoś nie umiałam nazwać ich w pełni krówkowymi. To bardziej smak takiego "domowe toffi" i kajmaku z puszki (z nutą samej puszki).

Całość była ciekawa, jednak nie przekonała mnie. Mało tego, mój sceptycyzm rósł z każdą sekundą jedzenia. Wysoka słodycz jest zrozumiała i to nawet nie ona tu zawiniła. Palone nuty, mleczna baza, trochę masła, rześka mięta poradziły sobie z jej wygłaskaniem, jednak całości brakowało "tego czegoś". Palone masło, palony cukier i mleko skondensowane bardziej niż z krówką kojarzyły mi się z toffi. Ziołowa mięta nie przeszkadzała, ale wydawała się tam dodana bez sensu. Była to była. Całość mam więc za w sumie kiepsko-przeciętną w smaku, ale... Formę uważam za okropną. Nie przemawia do mnie konwencja batona i to, jak wierzch nie współgrał ze środkiem, przypominającym masę-nadzienie. Twardy wierzch i rzadko-mokre, ale nie ciągnąco-mordoklejne wnętrze to dla mnie coś zbyt konkretnego na krówkę. Cukrowa skorupa zostawała jakoś bezsensownie i przeszkadzała. To nie miało w sobie nic z krówki. Niestety, przez to całość jest problematyczna i nieprzyjemna do jedzenia. Krówka nie wydaje mi się tworem, który z łatwością jest na raz zjeść w takiej ilości (100g). Ja odpadłam bardzo szybko, bo... to po prostu twór denerwujący, całościowo mało krówkowy. Powiedziałabym, że nieprzemyślany.

Prawie cały powędrował do Mamy. Jej również nie smakował, ale zjadła (porównując z krówkami z masłem Jutrzenki). Od niej usłyszałam: "Najpierw spróbowałam ten wierzch. Toż to twarda skorupa! Jakbym gryzła grudkę cukru. I samym cukrem smakował. Środek już nie był taki słodki, to nawet na plus, ale był jakiś plastikowy, potem mi tak w śmietanę przechodził. Mięta mi przeszkadzała, nie pasuje tam, ale rzeczywiście to nie ona była w tym wszystkim najgorsza. Ten obślizgły środek nie ciągnął się jak krówka powinna. Przypominał raczej te masy krówkowe, kajmak i mleko skondensowane z puszki wsadzone w skorupę cukru". Stwierdziła, że zwykłe krówki Jutrzenki o niebo lepsze, a z tego co kojarzę jutrzenkowe krówki pod Biedrę Anabela, też wydają się sto razy lepsze (acz jadłam je w 2017).
Mama zgodziła się, że tak z niską oceną nie przesadzam.



ocena: 2/10
kupiłam: dostałam od jasiowapiwniczka.pl
cena: 9,90 zł (za 100g; ja dostałam)
kaloryczność: 487 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: mleko zagęszczone, cukier, masło, mięta 6%, miód

piątek, 29 kwietnia 2022

Galler Chocolaterie Noir Biscuit ciemna 60 % z nadzieniem orzechowym z kawałkami orzechów laskowych i ciastkami / wafelkami

Czasem trudno jest mi jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego akurat dany czekoladowy twór wydał mi się atrakcyjny. Ma na to wpływ wiele czynników. Swego czasu Mama narobiła mi ochoty na "coś michałkowego / pierrotowatego / bajecznego", jednak na pewno nie na same cukierki ani nic, na czym deklaracja michałkowości by się znalazła. Nie sądziłam bowiem, by obecnie coś tego typu mogło mi smakować, a batonowej i cukierkowej formy po prostu nie lubię. Zamawiałam jednak pewne ciemne czekolady i z oferty marki wyhaczyłam jeszcze ich propozycje nadziewane w formie batonów (powtarzając sobie: "to czekolada, ale w trochę innej formie"). Uznałam, że jednego z ciekawości spróbować mogę. Najpierw planowałam kupić z ciastkami korzennymi jako czystą tabliczkę z ich kawałkami oraz nadziewanego nimi batona, ale w końcu uznałam, że... jakoś nie bardzo mi chyba po drodze z korzennymi tabliczkami; za dużo by tego się zrobiło. Jak zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, pomyślałam, że te moje "coś..." mógłby w pewnym stopniu oddać. Czekoladowa gęstwina z jakimiś orzechami / ciasteczkami / wafelkami? W ciemnej czekoladzie - o, to do mnie przemówiło. Mimo wszystko, nie robiłam sobie wielkich nadziei, ale... kto wie?


Galler Chocolaterie Noir Biscuit to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao nadziewana kremem / praliną / nugatem na bazie orzechów laskowych z kawałkami orzechów i ciasteczek (wafelków? feulietine?); w formie batona, którego nadzienie stanowi 52 %.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach lekko gorzkawych, raczej surowych orzechów laskowych. Od razu wyobraziłam sobie takie w skórkach, zdecydowanie w towarzystwie ciemnej czekolady o piernikowo-melasowym charakterze. Wydała mi się wysoce, ale jednocześnie palono cukrowa. Odnotowałam też lekko waniliowe echo, a także coś nugatowego. Po podziale wzrósł melasowo-orzechowy wątek. Pojawił się palono-podsmażony, przypalony motyw wafelków i palonego cukru.

W dotyku czekolada wydała mi się tłusto-ulepkowata, skora do mięknięcia. Choć przy łamaniu baton lekko pykał, każda chwila z nim spędzona nakręcała myśli o tym, że to bloczek ulepka. Był ciężki i masywny. Bardzo gruba czekolada okazała się sowicie nadziana gęstym, miękkim nugatem. Wyglądał na kruchy, ale był tłusty. Gdy odgryzałam kawałek wielkiej kostki, czekolada nieco się w niego zapadała. Wypełniały go kawałki orzechów widoczne gołym okiem. Szybko jednak okazało się, iż nie był tym, czym się wydawał. Otóż nugat to jakby zbitka-zlepek z kawałków rozmaitej wielkości, powleczonych tłusto-oleistym kremem. Było tam mnóstwo drobinek i sporych kawałków orzechów oraz (wydaje mi się, że jeszcze więcej) brył, bryłek, bryłeczek i płatków wafelko-ciastek "feulietine". Były twardo-chrupiące w dużej mierze w cukrowy sposób, bo chyba zrobiono je na jego bazie.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i tłusto. Stawiała lekki, plastikowy opór. Była jednak jednocześnie nieco kremowa, ale aż ślisko gładka. Miękła i gięła się, na podniebieniu pozostawiając smugi. Przypominała kiepską polewę.
Z czasem odsłaniała nadzienie, które okazało się z nią dość spójne. Wyszło bardzo tłusto, nie tak masywnie, jak wyglądało. Rozpuszczało się chętnie, ale w umiarkowanym tempie, bo stopował je ogrom dodatków. Było maziście-miękkawe, ulepkowate i bazowo śliskie. Szybko wypuszczało ogrom drobnych i trochę większych kawałków orzechów oraz "herbatników", a dokładniej wafelków pokrytych rozpuszczającym się cukrem. Zostawiałam je na koniec.
Gdy czekolada już zniknęła, dodatki okazały się początkowo twarde. Cukier z wafelków rozpuszczał się lub trzeszczał gryziony. Orzechy chwilami chrupały, a chwilami... jakoś niespecjalnie; wykazywały miękkawość przeciętnej siekanej drobnicy. Wafelki do końca zachowały chrupiącą twardość i skrzypienie cukru. Dopiero gdy zniknął nasiąkały w nieco... waflowo-naleśnikowym sensie.

W smaku czekolada przedstawiła się jako cukrowo-waniliowo słodka. Mimo to słodycz nie była straszliwie wysoka. Szybko dołączyła do niej gorzkość. Wyszła palono-cierpko, trochę kawowo, z czasem też trochę piernikowo. Myślę o korzennych, cynamonowych piernikach w polewie czekoladowej, wyraźnie ciemnej. Wyraźnie przesiąkła orzechowym nadzieniem, ale nie tylko. Słodycz cukru z czasem też robiła się coraz bardziej palona, palono-melasowa.

Słodycz palonego cukru, melasy i orzechowość rosły wraz z tym, jak do czekolady dołączało nadzienie. Okazało się bardzo cukrowe, zdecydowanie przesłodzone, ale też wyraźnie orzechowe. Poczułam orzechy laskowe w wydaniu czekoladowo-nugatowym, ale nieco... palono-przysmażonym. W słodyczy odnotowałam leciutką waniliowość i kakałkowo-słodziutkie echo. Pojawiła się maślano-śmietankowa nutka. Gorzkawość kakao niemal zupełnie została utemperowana maślanością, która wpisała się jednocześnie także w nugatowość. Środek z czasem wplótł więcej mleka i oleiste echo.

Gdy tylko dodatki zaczęły zdradzać swoją obecność, cukrowość podskakiwała. W nugatowość i maślaność z ochotą wpisała się nutka... smażonych naleśników. Wydały mi się bardzo słodkie, nieco przesmażone i maślane, ale bez dwóch zdań naleśnikowe, z czasem wzbogacone o karmelową wafelkowość. Gdy kawałki dodatków wyłaniały się z gęstego kremu, do głowy przyszły poprzypalane, melasowo-karmelowe, cukrowe wafelki. Zawarły w sobie palono-korzenne echo, ale znikało na rzecz orzechów i smażonej nutki. Nie był to motyw silny, ale z czasem do wyłapania. Wyszło to dość... melasowo-pralinowo, ulepkowato.

Czekolada rozpływała się wolniej od środka, więc została, by jeszcze cukrowo-gorzkawym akcentem podsumować cukrowo-naleśnikowy występ środka. Mignęło mi to skojarzeniem z... tłustymi naleśnikami z wymaksowanym w kakao smarowidłem typu Nutella. W końcu jednak i ona zostawiła dodatki.

Te już po wszystkim gryzione smakowały sobą, a więc w dużej mierze cukrem. Zostało go bowiem jeszcze też na koniec. Rozpuszczał się, odsłaniając wafelki. W tym czasie świeżawe, słodko-gorzkawe, naturalne orzechy laskowe nawet nierozgryzane swoim echem trochę rozbijały słodycz. Wafelki po zaserwowaniu czystego cukru, smakowały bardziej cukrem palonym i jak cukrowe wafle duńskie z nutą naleśników. Mocno palono-cukrowe i pszenno-maślane. Niektóre pokusiły się o lekką goryczkę. Korzenną? Gryzione wyszły jeszcze bardziej naleśnikowo, czemu wtórowały gorzkawe orzechy.

Po zjedzeniu zostało cukrowo-korzenne przesłodzenie, lekkie drapanie w gardle i otłuszczenie ust. W ustach zaś... piernikowo-czekoladowy, palono-melasowy splot z zaskakująco korzennymi (jakby w cynamonie) orzechami laskowymi. Wyszło to bardzo, bardzo korzennie i cukrowo.

Całość uważam za w miarę w porządku, ale jednak bez polotu. Ciemną czekoladę, kakao, orzechy czuć, ale to nie zagrało. Dużo tłuszczowości, mimo że orzechowej, sprawiło, że kompozycja wyszła ulepkowato, a wafelki odstręczały cukrem. Mimo ciekawej nuty naleśników, dużo było w tym czynników odciągających uwagę od tego wydźwięku. Gdyby nie cukrowość, mogłoby być naprawdę przyjemnie. Okazało się to niezbyt w moim guście, ale w zasadzie... będące tym, czym miało być.
To trochę jak połączenie Lindta Creation Knusper Praline z Rapunzel Nirvana Noir.


ocena: 7/10
cena: 8,49 zł (za 65 g; ja dostałam rabat -20%)
kaloryczność: 536 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada (45%): miazga kakaowa, cukier, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy, nadzienie (55%): cukier, orzechy laskowe 22%, ciastka 11% (mąka pszenna, cukier, masło klarowane, odtłuszczone mleko w proszku, słód jęczmienny, sól), tłuszcze roślinne (masło shea, olej kokosowy, olej słonecznikowy), miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, inulina, słodka serwatka w proszku, dekstroza, odtłuszczone kakao w proszku, lecytyna sojowa, odtłuszczone mleko w proszku, naturalny aromat waniliowy