Filmy science-fiction lubię, a i o pomysłach na przyszłość w kwestii jedzenia w kosmosie swego czasu coś tam czytałam, ale gdy zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, zatrzymałam się na chwilę. Przewijałam stronkę amerykańskiego sklepu z rzeczami w góry, bo ktoś z rodziny miał mi zrobić paczkę i niewiele mogłam tam znaleźć produktów naprawdę funkcjonalnych dla mnie, ale to coś wydało mi się tak dziwne, że aż zechciało mi się tego spróbować. Suche lody dla astronautów? Ale jak to tak? Nie umiałam sobie tego wyobrazić. A że akurat duet mięty i czekolady w lodach wspominam z sentymentem (ulubiony wariant w dzieciństwie), to dodatkowo kusząco zadziałało. Poprosiłam więc o to przy okazji. Nie zabrałam jednak tego w góry, bo zwyczajnie nie wiedziałam, czego się spodziewać - dziwaczne niespodzianki wolałam mieć w domu i nie lubię nadto się w górach zasładzać (od tego mam czekolady). Kompletnie nie wiedziałam, co zastanę w opakowaniu po otwarciu. Wiedziałam tylko, że to coś jest... lekkie. I na opakowaniu przeczytałam, że Astronaut Ice Cream zostało wymyślona dla misji Merkury NASA. Przez formę aż miałam problem, do jakiej to w zasadzie kategorii dać.
Astronaut Foods Mint Chocolate Chip Ice Cream Sandwich Freeze-Dried Ready-to-eat Space Food to liofilizowana kanapka lodowa w wariancie "mięta & kawałki czekolady" z ciastkami ("waflami") czekoladowymi; sztuka waży 31g.
Po otwarciu poczułam średnio mocny, ale dosadny zapach mleka w proszku. Poczułam się, jakbym wąchała tylko co otwartą paczkę takiego, które wystąpiło w towarzystwie słodyczy. Ta stanęła na średnio wysokim poziomie. Za jej sprawą odezwała się mięta, która jednak nie pchała się na pierwszy plan. Spokojnie łączyła się z mlekiem, co ogólnie dominowało. Musiałam bardzo się skupić, by zarejestrować, że ciemne warstwy oddają ciastka o palono-gorzkawym, kakaowym echu.
Już kiedy tylko otworzyłam paczkę, a lodowy baton siedział jeszcze w papierku, wszystko to wydało mi się bardzo pyliście-lepkie. Papierek był dziwnie zawinięto-niedowinięty, więc trochę pyłku z batona się już posypało. Gdy go wydobyłam, trafiłam na spodziewaną już suchość i pylistość.
Kanapka lodowa wyglądała na konkretną, była wysoka, ale niewiarygodnie lekka.
Brązowy wierzch był zwyczajnie suchy jak sucho-kruche herbatniki, natomiast miętowe wnętrze sucho-lepkawe. Nie wyglądało to na masywne, a takie, co to się zaraz rozwali.
Przy łamaniu trafiłam na przepotężną twardość. Z kolei przy przekrajaniu baton rozwalił się, a część brązowa odskoczyła. W miętowej widać kilka małych kulek-łezek czekolady. Baton łamał się na kostko-kawałki. Bardzo dziwne doświadczenie, a to wszystko, nim spróbowałam!
W trakcie gryzienia całość krucho chrupała i trzeszczała. Wciąż była bardzo twarda. Zdecydowanie za twarda jak na tę wysokość, że jedzenie, gryzienie było problematyczne. Ja w zasadzie nadgryzałam i odłamywałam zębami kawałek po kawałku. Czasem zęby ześlizgiwały się z twardej miętowej części. Część brązowa podczas gryzienia przypominała suche i twardo-masywne ciastka, jednak miętową trudno mi do czegoś porównać... Skojarzyło mi się z trochę bezowatym pumeksem o zerowej wadze, skorym do wilgotnienia.
Kanapka gryziona była sucho-chrupka (czym przyprawiła mnie aż o ciarki) i nieprzyjemnie zaklejała zęby, więc wolałam pozwolić kęsom rozpływać się. Ciemne części oklejały zęby jak herbatniki, natomiast jasny środek jak wilgotniejące mleko w proszku.
W ustach kanapka lodowa bardzo szybko nasiąkała, miękła i rozpuszczała się. Częściom brązowym zajmowało to więcej czasu. Trochę trwało, nim nasiąkły i zmiękły, stając się gęstawą papką. Przypominały twardsze i suchsze herbatniki i takie ciastkowe warstwy z kanapek lodowych, a więc wykazywały zawilgocenie i były jakby stwardniałe. Wyszły znacznie masywniej niż jasny środek, który zamieniał się w pylistą zawiesinę dosłownie w sekundę, trochę oklejał zęby, przedstawiając się jako miękki pumeks i zaraz znikał. Czuć w nim dziwną, lekką gumiastą kleistość pełnego mleka w proszku.
W jasnej części zatopiono kilka kulek czekolady. Te potrzebowały chwili by... rozpuścić się ulepkowato-gumiaście. Wydały mi się proszkowo-tłuste, jak wiele kawałków niby czekolady w lodach itp., ale z tych bardziej przystępnych.
Kawałki czekolady rozmieszczone zostały bardzo nierówno. W 1/3 batona w ogóle nie wystąpiły, w jednym fragmencie był dosłownie kawałek na kawałku.
Łamliwe to i krucho rozlatujące się, nieprzyjemnie twarde, trudne w jedzeniu.
Popróbowałam oczywiście i całość, i rozdzielając na poszczególne części i odkryłam, że przy próbowaniu poszczególnych elementów łatwiej wyłaniają się wady. Jednak przez to, jak się to rozwalało, trudno cały czas jeść normalnie przegryzając się.
Brązowe części, nazwane przez producenta waflami, przedstawiły się jako zachowawczo słodkie, pszenne ciastka trochę kakaowe. Za nic nie nazwałabym ich waflami. Słodycz prędko rosła, wzbogacając się o palony motyw. Pojawiła się delikatna gorzkość i cierpkość kakao w proszku, acz wydawała się nie mieć siły przebicia zza słodyczy, którą nasilił środek. Części ciemne smakowały w zasadzie jak średnio wypieczone, lekko kakaowe herbatniki.
Część jasna uderzyła wysoką słodyczą i pełnym mlekiem w proszku. Śmietanką wręcz. Słodycz rosła bez trudu. Wyłoniła się z niej olejkowa mięta. Mieszała się z mlekiem tak, że łatwo o myśl o zwykłych lodach miętowych, lecz czuć było specyficzny motyw... liofilizacji? Chyba można to tak ująć. Słodycz z czasem trochę męczyła, a oprócz cukru czułam w niej lekką sztucznawość. Śmietanka jednak robiła, co mogła, by to ukryć. Mięta nasilała się z czasem do tego stopnia, że na końcówce weszła na pierwszy plan (i chyba część drugiego), acz nie zdominowała go.
Kawałki czekolady na słodkim tle miętowej części wyłoniły się poprzez swoją gorzkość i cierpkość, jednak z czasem okazało się, że i one fundują cukrowość. To czekolada ciemna, acz bardzo cukrowa. Czekoladowe dropsy raz po raz próbowały się wybić zza mięty.
Mniej więcej w połowie każdego kęsa, słodycz przeginała. Im więcej jadłam, tym bardziej się w tym utwierdzałam.
Po zjedzeniu zostało przesłodzenie łączące cukier i miętę o sztucznie-cukierkowym charakterze. Ogólne przerysowanie, sztuczność aż zaznaczyły się na języku. Oprócz tego pobrzmiewało delikatne kakao, płynące i z ciastek, i z niby czekolady. Czułam się też trochę, jakbym najadła się mleka w proszku.
Całość w zasadzie uzupełniała się i nieźle współgrała. Ciastka próbowały trochę tonować słodycz miętowego środka, ale kiepsko im szło ze względu na ich własną słodycz i delikatność kakaowego motywu. Przydałby się o wiele wyrazistszy! Jako że były dość bazowe w smaku, śmietanka i mięta miały okazję się popisać, to na plus, ale szkoda, że pobrzmiewała lekka sztuczność, a śmietanka zdradzała swoją proszkową naturę. Mięta nie szarżowała, a przyjemnie wmieszała się w otoczenie. Przegięła dopiero w posmaku, psując dobre pierwsze wrażenie. Czekolada raz po raz wyróżniała się trochę, ale stanowiła znikomy dodatek. Powinno być jej dużo w całym batonie, a nie tak punktowo i nierówno.
Za dużo było tu cukru, a za mało ciemnej czekolady i czekoladowości, kakaowości ogółem - uważam, że części waflowo-ciastkowe powinny być kakaowe do potęgi. Wtedy mogłoby być smacznie, bo tak, gdy zaznajomiłam się już z tym, uciekła ciekawostkowość, produkt wydał mi się nie warty uwagi. Nie wydaje się, by był to produkt funkcjonalny, bo był zwyczajnie niewygodny w jedzeniu. W górach czy na kempingu by się przez to nie sprawdził i... nie widzę sensu robienia namiastek kanapki lodowej na takie wyprawy. Jak naprawdę pomyślę o podróży w kosmos na np. długie lata czy miesiące, uwierzę, że taka przekąska mogłaby zaspokoić ochotę na to, czego tam nie da się mieć, ale... nie czarujmy się, że to produkt naprawdę dla astronautów, tylko masówka. Niewątpliwie jednak pomysłowe coś.
Batonów dostałam 5, więc obdzieliłam parę osób. Jeden przypadł Mamie. Opisała: "Jako ciekawostka na raz w sumie to i ciekawe, fajne. No, liofilizowane, suche lody? Kto by coś takiego wymyślił? Ale sama bym nie kupiła i nie wróciła do tego. Ten środek pozytywnie miętowy, nienachalnie tak, żadnych skojarzeń z pastą, te kawałki czekolady dobre o dziwo, tylko mi to ciastko nie pasowało. Za ciężkie. Ciastka jak takie zwykłe herbatniki kakaowe, a ten środek dziwny. Szybko znikał, a i tak zęby na długo wszystko pozalepiało. On smakował tak... tak trochę z piankami mi się skojarzył, ale mleczno-miętowymi. A całość zdecydowanie za twarda, że aż trudno i niewygodnie to jeść. Funkcjonalne zbyt to nie jest".
Ojciec zaś stwierdził: "Taki tam ten niby lód, nic specjalnego. Mało miętowy, ciasteczka ok. Środek bardziej przypominał bezę niż lody. Ale jako ciekawostka może być.".
Jedną wysłałam przyjaciółce. Jej opinia: "zapachniała mi trochę jak Bake Rolls. Ale mi smakowała. Ciastko takie mega czekoladowe - szok. Całość tak trochę się rozpuszcza, a to ciastko czekoladowe to jakby czekoladę się jadło trochę. W środku nawet czuć miętę, ale mogło być mocniej. Dla mnie słodkie. Konsystencja bezy, ale 100 razy lepsza".
ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 452 kcal / 100 g; sztuka (31g) - 140kcal
czy kupię znów: nie
Skład: lody (mleko, śmietana, cukier, mleko odtłuszczone, syrop kukurydziany, kawałki czekolady: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, kakao, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy; serwatka, 2% lub mniej naturalnego aromatu miętowego, mono- i diglicerydy, guma guar, guma karobowa, polisorbat 80, karagen, tartazyna / yellow 5, błękit brylantowy FCF / blue 1)
wafle: mąka pszenna, barwnik karmelowy, dekstroza, olej palmowy, mniej niż 2%: mąka kukurydziana, syrop kukurydziany o wysokiej zawartości fruktozy, modyfikowana skrobia kukurydziana, kakao alkalizowane, sól, syrop kukurydziany, proszek do pieczenia, mono- i diglicerydy, lecytyna sojowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.