niedziela, 29 września 2024

Chapon Cuba Cacao Rare ciemna z Kuby 75 %; po zmianach 2024

Do Chapon Cuba Torrefaction Longue / Conchage Long 74% nie zamierzałam wracać, ale po sporych zmianach, zauważyłam, że w opisie na stronie ma 75%. Ucieszyłam się, że może poprawili w niej to, co mi nie do końca leżało. Ogólnie kiedy zobaczyłam nowe opakowania czekolad Chapon i ich opisy na stronie, pomyślałam, że trochę pozmieniali zawartości kakao. Na jedne się cieszyłam, na inne (które obniżyli) nie. Jak się jednak okazało, zawartości kakao nie ruszyli. W opisach po prostu wkradły się błędy. Już myślałam, że czeka mnie seria powrotów do znanych czekolad, ale... Na jaw wyszło coś innego. Zmienili bowiem używany cukier. Z trzcinowego przerzucili się na biały. Zasmuciło mnie to, ale Chapon Colombie 75% (2024) pokazała mi, że Chapon świetnie smakują także z tym cukrem, mimo że go nie lubię. Co do dzisiaj opisywanej... wątpiłam, by biały cukier jej pomógł, bo go nie lubię, ale... kto to wie?

Chapon Cuba Cacao Rare to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z Kuby; wersja od 2024.

Po otwarciu poczułam średnio mocny, spokojny zapach słodkiego wypieku ciasto-placka chyba drożdżowego z lekko cytrusową nutą, w której wyraźnie zaznaczyła się skórka cytryny. Może... nadziano go masą z cytryny, podkręconej pigwowcem, i czerwonych owoców? Bo chyba jakieś przemknęły. Acz trochę... w pudrowym sensie? Jak cukierki pudrowe truskawkowo-poziomkowe. Obok stanęła mocna kawa i... marshmallow (w różowym kolorze?)? Pianki wprowadziły ciężką słodycz, sprawiając, że kompozycja ogólnie wyszła słodko-gorzka (w tej kolejności). Mieszały się z nieco bardziej rześkimi, żywymi kwiatami. Chyba wychwyciłam odrobinkę karmelu, ale to w tle. Czułam także dym znad jakby ciepłego drewna - sandałowego? - i lekką korzenność. W oddali doszukałam się jeszcze ziemi, zaznaczającej się kontrastowo do słodyczy.

Suchawa w dotyku tabliczka była twarda i przy łamaniu trzaskała średnio głośno, nieco krucho.
W ustach rozpływała się gęsto i maziście. Robiła to w średnim tempie, wykazując śmietankową tłustość jakby zbitego, idealnie kremowo-gładkiego sernika. Z czasem maź, jaka spływała z jakby odśrodkowo zbitego, twardawego kawałka, robiła się coraz bardziej rzadka. Acz na końcówce próbowała zdobyć się na gęstawość. Czuć w niej też domniemanie pylistości.

W smaku od początku czułam bardzo wysoką słodycz, w której dominowały żywe, kwitnące kwiaty. W oddali zaznaczył się karmel, a rześkość kwiatów zmieniła się w... obietnicę soczystości, jaką zapewniła... cytryna pod górą cukru? Pomyślałam też o kandyzowanej skórce cytrynowej, jako że cierpkawa goryczka dała o sobie znać.

Cytryna tak mieszała się z cukrem, że w zasadzie prawie nie była kwaśna. Wspomniana goryczka po chwili zgubiła cierpkość, a sama przedstawiła się jako spokojna, lekko palona gorzkość. Może mieszanina ziaren kawy i dymu? Z racji kontrastu do słodyczy gorzkość zaraz podskoczyła, a ja wyobraziłam sobie dym znad ledwo płonącego, dogasającego drewna. Raz po raz pojawiała się maślaność, jakby za wszelką cenę chcąc złagodzić gorzkość, która chyba miała swoje plany.

Słodycz rosła odważnie, idąc w kierunku ciastowym. Dominowała, a gorzkość tylko dopuszczała do siebie. Pomyślałam o drożdżowo-maślanym placku i jakimś wypieku placku typu "pie" z niedookreślonym owocowym nadzieniem. W nim uplasował się leciuteńki kwasek - chyba cytrusów z goryczką kandyzowanych skórek, który mieszał się ze słodkimi czerwonymi owocami. Maślaność raz po raz wychylała się ze słodyczy.

Dym wpuścił lukrecję i trochę ogólnej korzenności. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przyprawy dołączyły także do wypieków, acz doprawiły je... ostrożnie. Wnosząc słodkie ciepło.

Słodycz częściowo niby aspirowała do soczystości, ale jakoś nie umiała w tym kierunku pójść. Pomyślałam o bardzo słodkich figach suszonych, a hen w oddali wychwyciłam chyba... arbuza? Mocno czerwonego i... i jakieś owocowe, słodkie wino czerwone? Słodycz rozgościła się na dobre w owocowej strefie. Przemknęła mi... słodka czereśnia koktajlowa, która tylko chwilę zabawiła, a potem jeszcze... poziomki z cukrem. Słodycz niebezpiecznie zmierzała w drapiącym kierunku i wraz z poczuciem ciepła leciutko zaznaczyła się w gardle.

Zaraz jednak moją uwagę odciągnął maślany wątek, który zaczął za bardzo się rządzić. Wypieki... przez moment obrały jakby neutralniejszy kierunek, ale słodycz nie dawała za wygraną, co przełożyło się na myśl o białym pszennym chlebie z masłem i cukrem. Takim... jeszcze ciepłym, tylko co wypieczonym?

Słodycz zajmowała pierwszy plan. Pianki marshmallow jednak nie zapomniały zupełnie o gorzkości dymu, bo pokazały mi się jako takie... jeszcze ciepłe, z ogniska, z nutą dymu i ciepłem.

Ogniskowe ciepło mieszało się z przyprawami, a więc lukrecją, goździkami i cynamonem. Lukrecja podkradła od masła - które wypchneła z kompozycji - jakby przyciszanie gorzkości. Pojawił się słodki sandałowiec i trochę kawy zaparzonej na ziarnach. I do niej wkradły się... pianki?

W posmaku została właśnie kawa ze słodko-gorzkawym, kadzidlanym dymem, odrobina korzenności i marginalny akcent słodkich, niemal winnych czerwonych owoców. Do tego lekka cierpkość w wydaniu na słodko, a także ogólna ciastowość, drożdżowo-maślana. Słodkie ciepło jakby uwypukliło też maślaność.

Czekolada była w porządku, ale jak na Chapon to kiepsko. Wyszła bardziej słodko-gorzko niż Chapon Cuba Torrefaction Longue / Conchage Long z 2023. Mniej w niej owocowych akcentów (arbuza, czereśni, jeżyn, poziomek) - owoce zaserwowała tylko w mocno zasłodzonym wydaniu (już w zapachu czułam mniej owoców niż w Chapon Cuba Torrefaction Longue / Conchage Long z 2023). Słodycz dzisiaj opisywanej wyszła bardziej... dotkliwie - no jednak ten biały cukier nie współgra tak pięknie z kakao jak trzcinowy i odbiera kompozycji charakter. Co prawda na zasadzie kontrastu podbił gorzkość, ale ta, choć wyrazista, nie miała aż tak dosadnego przekazu jak mogłaby.
Chapon Cuba Torrefaction Longue / Conchage Long z 2023 o nutach cytryny z cukrem, placko-ciasta maślano-drożdżowego, ze sporą ilością dymu w tym kadzidlanego, sandałowca i korzenności (pod przewodnictwem lukrecji) mimo że jej pewne nuty też nie grały mi tak w pełni, była smaczniejsza i głębsza. Dziś opisywana niestety zdecydowała się rozwijać cukrowo-marshmallowowe akcenty a korzenność pokierowała w stronę słodkiego ciepła, nie ostrości.
Dzisiaj opisywanej zastanowił mnie skład - otóż czekolada teoretycznie ma 75%, ale pod składem było "minimum 71%", napisałam w tej sprawie do Chapon i odpowiedź była taka, że "ze względu, że to tradycyjna produkcja, czasem zawartość może się nieznacznie różnić i że to zależy od danej partii, ale to głównie raczej 75%". Co nie przemawia do mnie. Jakość, smak trochę pogorszone, a cena w stosunku dawnej z Kuby, podniesiona...


ocena: 7,5/10
cena: 8 € (około 45 zł; za 75g)
kaloryczność: 567 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakaowe, cukier, tłuszcz kakaowy

sobota, 28 września 2024

krem Vilgain Sweet Nuts Coconut Almond

Po kremie Vilgain Sprouted Cashew Butter 100 % raw activated organic cashews jakoś przychylniejszym okiem spojrzałam na Vilgain i weszłam na ich stronę by sprawdzić, czy nie mają innych kremów 100%, których jeszcze nie jadłam. Znalazłam migdałowy, a żeby nie zamawiać tylko jednego słoiczka, sprawdziłam, co jeszcze się pojawiło. Ostrożnie wybrałam ten, patrząc na jeszcze przystępną jak dla mnie zawartość cukru i ze trzy razy sprawdzając, czy na pewno zamawiam właśnie wariant Coconut Almond, a nie Almond White Chocolate Ccoconut. Trochę mnie zdziwiło, że to właśnie mój dali do linii Sweet Nuts, bo "w tym cukru" zawirał tylko 12g, podczas gdy Almond White Chocolate Ccoconut z linii proteinowej Cheat Nuts miał 17g.

Vilgain Sweet Nuts Coconut Almond to migdałowo-kokosowy krem z prażonych blanszowanych migdałów i rozdrobnionego kokosa z dodatkiem orzechów nerkowca i mleka kokosowego.

Po otwarciu poczułam bardzo, bardzo słodki zapach kokosa. Czy może raczej: kokosika. Dominował nad słodkimi, maślanymi nerkowcami oraz nutą biszkoptów i wafelków migdałowych. Akcent migdałów wpisał się w wysoką słodycz. Przywodziło to na myśl pralinki typu Raffaello (recenzja z 2020), może nawet z nutą białej czekolady, ale w wersji bardzo naturalnej, nie ciężkiej. 

Po odkręceniu trochę się zdziwiłam, jako że trafiłam na złudnie podeschnięty wierzch i zero oleju. Wystarczyło jednak lekkie dotknięcie łyżeczką, by okazało się, że na wierzchu utworzyła się bardziej stała, cieniuteńka i delikatna warstewka "kożuch", z łatwością mieszająca się z resztą. Ogół był wręcz lejący, rzadki. Widać w nim sporo małych kawałków wiórków.
W trakcie jedzenia potwierdziła się rzadkość kremu. Chwilowo jakby próbował minimalnie zgęstnieć, ale wciąż był rzadki. Brakowało mu... kremowości. Mimo to, trochę zalepiał. Choć nie był syty, sprawiał wrażenie lepko-przytykającego. Nie trwało to jednak długo, bo rozpływał się dość szybko. Raczył wtedy tłustością mleczka kokosowego i oleju. W dodatku wydał mi się końcowo wodnisty. 
Konsystencję urozmaiciła średnia ilość podrobionych wiórków kokosowych. Nie były zbyt wymagające. Zostawiałam je zawsze już na koniec. Gryzione okazały się krucho-chrupiące i twardawe.

W smaku od początku czułam wysoką słodycz mlecznego kremu. Wiórki kokosowe zaznaczyły swoją obecność, ale przodem puściły mleczność. Pomyślałam o mleku z tubki, mleku słodzonym skondensowanym i do potęgi mlecznym, kokosowym toffi. Słodycz rosła szybko i bez żadnych oporów.

Mleczność nie pozostała w tyle, acz nieco zmieniła wydźwięk, łącząc jakby konwencjonalną z kokosową. Wyraźnie poczułam mleczko kokosowe, które wprowadziło wyraźniejszą kokosowość. Ta zaczęła dominować. Kokos wraz ze słodyczą ułożył się w wizję kremu z pralinek typu Raffaello.

Dobiegła maślana nuta, która umocniła myśl o kremie prosto z takich słodkości. Należała do nerkowców i migdałów, które mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach na pewien czas stały się bazą. Wyszły nawet przed kokosa, jednak po chwili trochę się cofnęły i stanęły obok niego.

Maślane nerkowce nakręcały się nawzajem z jeszcze słodszymi migdałami blanszowanymi. One wtłoczyły wafelkowe echo, pieczoną mgiełkę. To już w ogóle przypieczętowało wizję waflowych kulek wypełnionych kremem i obsypanych wiórkami. Wiórki bowiem też się zaznaczyły. Te nuty próbowały trochę łagodzić słodycz, acz szło im kiepsko.

Słodycz bowiem nie przestawała rosnąć, z czasem aż chwilami trochę drapiąc. Do głowy przyszły mi kokosowo-migdałowe biszkopty, ale pralinki typu Raffaello zajmowały jednak pozycję nadrzędną. Do tego, oprócz całej tej wszechmocnej słodyczy, jakby obok poczułam specyficzną mdławość mleczka kokosowego.

Gryzione wiórki pochwaliły się wyrazistym smakiem. Były naturalnie słodkie i jakby leciutko podprażone. Idealnie zwieńczyły wizję pralinek kokosowych, kryjąc ten bardziej mdławy element.

Po zjedzeniu został posmak mleczka kokosowego, wraz z jego specyficzną tłustością oraz złudny motyw zwykłego mleka. Za tym stanęły naturalnie słodkie, delikatne migdały i nerkowce o maślanym charakterze, podtrzymujące wizję kremu z kokosowych pralinek. 

Na pewno nie podobała mi się taka rzadkość kremu i lejąca konsystencja. Dobrze, że choć kawałki wiórków się pojawiły. Mimo że krem miał tylko 12g "w tym cukry", wyszedł zdecydowanie za słodko, aż drapiąco. Przy tym połączeniu naturalnie słodkich składników, nie musieli tego aż tak słodzić... Kokos, blanszowane migdały i nerkowce same z siebie szły w kierunku pralinek kokosowych typu Raffaello. Leciutko prażona nutka przełożyła się na wafelkowo-biszkoptowy akcent i przebłysk kokosowego toffi. Mleczność wydawała się w dużej mierze konwencjonalna, przypominała mleko z tubki, ale i tę kokosową wyraźnie czuć. Niestety wraz z jego specyficzną tłustością. To bardzo mleczny, i bardzo kokosowy krem. Czuć w nim wszystkie składniki, nic niczego nie zagłuszyło, a to się chwali, jednak brakowało mu tego czegoś. Tym bardziej boli więc tak zmarnowany potencjał.


ocena: 6/10
kupiłam: Vilgain.pl
cena: 34,90 zł (za 200 g)
kaloryczność: 648 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: tarty kokos 36%, blanszowane prażone migdały 35%, mleko kokosowe w proszku, prażone orzechy nerkowca 10%, cukier trzcinowy

czwartek, 26 września 2024

Beskid Chocolate Belize Peini Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao ciemna

Kiedy przeglądałam w internecie zdjęcia z Belize, doszłam do wniosku, że wygląda trochę jak miejsce nie z tego świata. To, co wyskakuje najpierw, a więc plaże to nie moja bajka, ale kolorowe domki nad wodą, które znalazły się też na opakowaniu tej czekolady, wyglądają zjawiskowo. Plantacja kakao Peini to jednak nie urocze chatki, a spory, zielony teren, którego właściciele prowadzą szkolenia oraz program bezpłatnych sadzonek dla lokalnych rolników. Wszystko w celach poprawy jakości kakao oraz życia osób, które się nim zajmują. Peini zrzesza ponad 200 rolników z regionu Punta Gorda. Zapowiadało się dobrze, zwłaszcza, że sporo kojarzyłam naprawdę zacnych czekolad z Belize (choć nie konkretnie z samej plantacji Peini). A marka Beskid nie raz pokazała, że nie ma kraju, z którego ich ciemna czekolada by nie zachwycała.


Beskid Chocolate Belize Peini Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao trinitario (mające domieszkę criollo) z Belize, z regionu Punta Gorda.

Po otwarciu poczułam bardzo słodki zapach wanilii, odrobinki karmelu i bananów, mieszających się w mleczny koktajl, smoothie. Zrobiony na mleczku kokosowym? Albo przynajmniej z jego dodatkiem. Kokos bowiem też się zaznaczył. Obok tego wszystkiego odezwały się naturalnie słodkawe orzechy laskowe i akcent gorącej ziemi, nadający kompozycji trochę powagi, ale nie gorzkości. Tę wplotły ciastka kakaowe z orzechami i kokosem, które też mi do głowy przyszły. W oddali doszukałam się jeszcze czerwonych, jagódkowatych owoców i mandarynki. Pomyślałam konkretnie o właśnie obieranym owocu ze względu na akcent skórki.

Konkretna tabliczka była twarda przy łamaniu i trzaskała głośno, jakby trochę skaliście krucho.
W ustach rozpływała się w tempie wolnawo-umiarkowanym. Była kremowa i gęsto-zbita. Długo zachowywała kształt, roztaczając coraz bardziej soczystą, tłustawą maź. Końcowo lekko ściągała.

W smaku od początku rozbrzmiała wysoka słodycz jakiegoś czerwonego, zbliżonego do wiśni owocu, który mieszał się z dojrzałymi bananami. Były tak słodkie, że aż soczystość wyszła jakoś znikomo.

Dołączył do nich niezbyt pewny siebie kokos. Dopiero po sekundzie czy dwóch zaserwował - już pewniej - mleczko kokosowe. Z owocami zaczęło płynąć w kierunku jakiegoś smoothie, koktajlu... Posypanego wiórkami. Pojawiły się i one, wplatając pewną świeżość. I więcej słodyczy, ale takiej... lżejszej.

Za nimi zaznaczyła się delikatna gorzkość lodów kawowych.

Ze względu na gorzkość, przemknęła mi wiśnia w ciemnej czekoladzie, jednak zaraz zniknęła w oddali. Do owoców dołączyło mango. A "wiśniowaty" czerwony owoc przeszedł w bardziej leśno-jagódkowate klimaty. W pewnym momencie poczułam ciemne, drobne jagody, ale potem znowu rozmyły się w nieokreślonej, czerwono-ciemnej toni, sugerującej lekki kwasek.

Zza całego tego bukietu wychynęła wyraźniejsza gorzkość. Była spokojna, ale już bardziej zdecydowana. Kawowa nuta zmieniła się w nibsy kakaowe. Poczułam też trochę rozgrzanej ziemi i orzechy laskowe, łagodzące ją częściowo prawie natychmiast. Nibsy przy ziemi wydały mi się ciężko-soczyste, acz wciąż palone.

Kokosową nutę podkreśliła wanilia. Słodycz jeszcze wzrosła, zahaczając o ryzykowny poziom. Wanilia i kokos podkradły się pod naturalnie słodkawe orzechy, jeszcze bardziej łagodząc gorzkość. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa ta jednak zawalczyła nutką... piwa? Palonego zboża, jęczmienia? Orzechy zrobiły im miejsce, wycofując się. Wróciły też lody kawowe, acz już bardziej kawowo-waniliowe, zrobione... z mleczkiem kokosowym?

Orzechy znalazły sobie miejsce gdzieś hen, w oddali, w... ciastkach kakaowych? Pomyślałam o ciastkach jakby pieguskach, ale kakaowych i z całymi orzechami i sporą ilością wiórków (niekoniecznie z kawałkami czekolady). Potem pojawiły się jeszcze kakaowe ciastka z nibsami kakaowymi. Wciąż soczystymi.

Wyłonił się wyraźniejszy kwasek. Wciąż delikatny, ale jednak. Pomyślałam o mandarynkach, właśnie obieranych, jako że do kwasku doleciał też akcent ich skórki. A jednak także je cechowała głównie słodycz... To jednak było już apogeum, po czym owoce się opamiętały. Przy czerwonych pojawił się  granat, a mango pokazało się z nieco mniej dojrzałej strony. Jego dojrzałość... słabła? Acz soczystość utrzymała się.

Gorąca ziemia i jęczmienno-zbożowe akcenty słodycz przekierowały na palony karmel. W głowie siedział mi karmel waniliowy i karmelizowany kokos, ale właśnie już z wyraźnie paloną nutką, więc nie tak czysto słodkie.

Wróciły banany i lekka mleczność, zamykając tę słodycz i mango z kwaskawym echem ciemno-czerwonych, drobnych owoców z wyraźnie zaznaczonym granatem w mleczno-owocowy koktajl, gęste i naturalnie słodkie smoothie.

Po zjedzeniu został posmak egzotycznych, żółtych owoców o słodkim charakterze (mango, banan z jakby wpisaną w nie mandarynką), z odrobiną kwasku, dodanego przez czerwone owoce ni wiśniowe, ni jagódkowate... Ale chyba jednak wiśniowe? Z granatem na pewno. Co podkreśliła soczystość nibsów (acz już bez samych nibsów?). Mieszały się ze słodyczą wanilii i mleczkiem kokosowym, które próbowało trochę poskromić słodycz. W tle pojawiła się też gorąca ziemia i cierpkawy słód - już im lepiej szło tonowanie słodyczy.

Czekolada była bardzo, ryzykownie słodka, ale... słodka zrozumiale. Mieszanina wanilii, kokosa, niemal mleczność i mleczko kokosowe mieszały się z bananami, mango i mandarynkami. Akcenty czerwonych owoców (w tym granatu), jagód i czegoś przypominającego czysto słodką wiśnię, świetnie się z nimi zgrały, dbając o soczystość, ale nie narzucając się. Rozgrzana ziemia, dodająca słodyczy karmelowego echa i lekką gorzkość zacnie się odnalazła. Orzechy laskowe i kakaowe ciastka "amerykanki" / pieguski, nutka palonego zboża i wręcz piwa dodały całości powagi.

Pomyślałam o śmietankowo-maślanej Manufaktura Czekolady / Chocolate Story Belize - Peini 70 %, która była pełna owoców egzotycznych, karmelowo słodka, ale właśnie brakowało mi w niej głębi gorzkości. Czułam za to przypalonego murzynka i orzechy, co w zasadzie pasuje do niektórych wątków Beskidu. Beskid jednak lepiej ograł to kakao.


ocena: 10/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 25 zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 439 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

środa, 25 września 2024

Ritter Sport Kakao Klasse 81 % Die Starke aus Ghana / Cocoa Selection Extra Intense from Ghana ciemna z Ghany

Latami kompletnie nie interesowały mnie czekolady tej marki. Czyste ciemne z określonych krajów nie zdobyły mojego uznania, a próbowane ostatnio w górach z orzechami też nie chwyciły. Mimo to, uznałam, że nowość o sowitej zawartości kakao spróbuję. Może dlatego, że wciąż boję się, że nieznanych mi, niedegustacyjnych czystych ciemnych robi się jakoś tak... mało? Ghana wydaje się regionem bezpiecznym, jeśli o nuty chodzi. A pamiętałam, że Ritter Sport KakaoKlasse / Cocoa Selection Ghana 55 % Die Milde / Smooth podpadła mi akurat rzeczami niezwiązanymi z kakao.

Ritter Sport Kakao Klasse 81 % Die Starke aus Ghana / Cocoa Selection Extra Intense from Ghana to ciemna czekolada o zawartości 81 % kakao z Ghany.

Po otwarciu poczułam cukrową słodycz, która poszła w dusznym kierunku przez tłustość masła. Je bowiem także wyraźnie czuć - kontrastowo podkręciło się z przesadnym paleniem. Do głowy przyszło mi palone i spalające się drewno. Oprócz masła, tłustość zaserwowała mi tłusty, zrobiony na pełnej śmietance, drink z likierem w wariancie "orzech laskowy". Albo orzechowy z nutą kokosa? Odlegle przypomniały mi się tanie draże kokosowe (typu Korsarz Skawy). Cierpkość zaplątała się tam, jednak nie wydobyła słabej, palonej gorzkości.

Tabliczka w dotyku wydała mi się ulepkowato-sucha i masywna. Przy łamaniu wyszła na jaw jej twardość, jednak trzask był dziwny - nie tyle głośny, co konkretny i jakby zawilgocony.
W ustach rozpływała się powoli, początkowo niepewnie. Powierzchownie miękła, zachowując jakby wewnętrzną twardawość i zmieniała się w tłusto-maślany, zbity krem. Wydała mi się prawie przytłaczająco tłusta. Jeszcze jednak nie jakoś straszliwie, bo czułam ukrytą pylistość. Czekolada wykazywała lekką, luźną mazistość, ale też gibką zwięzłość. Znikała rzadko, ale wciąż bardzo tłusto niczym stopione masło.

W smaku pierwsza rozgrzmiała słodycz o jawnie cukrowym charakterze. Podkreśliła ją nuta przepalona (choć jeszcze nie spalenizny) na zasadzie kontrastu. Słodycz panoszyła się w najlepsze i jeszcze delikatnie rosła.

Za zbyt mocno palonym tonem podążało masło. Poniekąd próbowało go załagodzić, co jednak wyszło tylko częściowo. Gorzkość jednak nim zdążyła się porządnie rozwinąć, już była lekko ugłaskana. Ogólnie więc nie okazała się mocna.

Paloność poszła w kierunku odtłuszczonego, suchego, pylistego kakao. Choć nie było ewidentnie wyczuwalne, kompozycja chwilami się ku niemu chyliła. Przemknął mi w tym wątku leciutki kwasek... Kwasek drewna iglastego! Jakby nieopodal drzew iglastych na ognisku trzaskały zielone igły?

Słodycz, która lekko się nasilała, z czasem zaserwowała mi drink orzechowy na bardzo, bardzo tłustej, śmietankowej bazie z cukrowo słodkim likierem w wariancie orzecha laskowego. Zaplątała się w nim drobna cierpkość - może to był likier orzechowo-kakaowy? I z nutą... kokosa? Wychwyciłam coś słodko-rześkawego, orzechowawego, ale nie do końca... Znów przemknęły mi przez myśl kokosowe, ale jakby bardziej kokosowo-orzechowe, draże. Zaraz jednak zniknęły, bo do drinka zaczęła podkradać się kwaskawość.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz przestała rosnąć - choć była nieadekwatnie wysoka, nie wyszła chamsko. Przygłuszyły ją łagodzące śmietanka i maślaność.

Tłustsze nuty ułożyły się jeszcze w jakiś śmietankowo-maślany deser czy... krem do ciasta? Już nie tylko za ciężki drink. Kwasek wyszedł nieco wyraźniej, płynąc w prawie soczystym kierunku. Wywołał motyw pina colady, ale z nieuchwytnego owocu. Może w bardziej cytrusowo-ananasowej wersji? 

Nakręcały się nawzajem z paloną nutą i cierpkością. Te jednak nie rozwinęły gorzkości. Wciąż trzymała się niskiego poziomu, a tylko trochę odważniej się zaprezentowała.

Gorzkość pokazała mi płonące, spalające się na węgiel drewno. Wciąż iglaste, ale nie tylko. Wydało mi się lekko ciepłe. Czuć żar i cierpkość drewna, dymu. Podkręciła to szczypta rozgrzewających przypraw - kardamonu? Z żaru na końcówce jakby wymknęły się naturalnie słodkie i dziwnie maślane (przez kontrast?) orzechy laskowe. Też trochę palone. Wyobraziłam sobie trochę korzenny, orzechowo-maślany deser z jakimś cytrusowym sosem. Albo... łączonym cytrusowo-ciemnoowocowym?

Po zjedzeniu został posmak spalonego drewna z echem orzechów i suchego kakao. Było więc trochę cierpko, ale też maślano tłusto i bardzo słodko w prosty, cukrowy i trochę ciężki sposób. Do głowy przyszły mi tanie, margarynowe draże kokosowo-orzechowo-kakaowe oraz niedookreślony kwasek. Bardziej pochodzenia roślinnego, zielony, niż owocowy, ale... chyba i znikomo cytrusowy.

Czekolada była przeciętna... no, przeciętna+. Owszem, gorzka i cierpka, ale jej palone nuty wyszły zbyt palone, by cokolwiek naprawdę zacnego zaserwować. W dodatku były łagodzone tłustością masła i śmietanki, co nie pomogło. Na zasadzie kontrastu wszystko to się podkręcało, wady lepiej się wyłoniły. Pojedyncze lepsze aspekty, a więc trochę orzechów i kokosa, drobny kwasek iglaków i niedookreślonych owoców, mogłyby stworzyć naprawdę smaczną kompozycję, gdyby były silniejsze. Słodycz o cukrowym charakterze za to była za silna i bez polotu. Niby nie mordowała, ale brakowało jej intensywnego towarzystwa, które by sobie z nią poradziło. W dodatku takie twarde i małe, wysokie kosteczki były niewygodne do jedzenia.
Jej naturalnie śmietankowo-maślane nuty wyjaśniały by poniekąd, dlaczego Ritter Sport KakaoKlasse / Cocoa Selection Ghana 55 % Die Milde / Smooth wyszła aż tak mleczno-tłusto. 
O dziwo już Ritter Sport Kakao Klasse / Cocoa Selection 74 % Intense from Peru zaserwowała więcej nut owocowych. A jednak mimo wszystko to dziś przedstawiana jakoś lepiej wyszła - cukrowość i tłuszcz były w niej po prostu przesadzone, nie "strasznie przesadzone" jak w podlinkowanej.
A wystarczyło po prostu nie przepalić kakao i nie zawyżać zawartości kakao - bo prostota też może być smaczna jak w przypadku (Libeert) Fair Pure Chocolade 72 % Cacao Ghana (też o nutach orzechów, likieru, drewna - ale głębszych).


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 8,20 zł
kaloryczność: 609 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

poniedziałek, 23 września 2024

Moser Roth Prażone Orzechy Laskowe ciemna 52 % z kawałkami orzechów laskowych

Choć wyprawa w Beskidy pod koniec kwietnia nie była wymagająca, i tak zaplanowałam na nią dwie czekolady. Wiedziałam, że część Schogetten Limited Freeze Me Dark Chocolate Hazelnut wróci, by posiedzieć trochę w lodówce, a po dziś prezentowanej nie spodziewałam się niczego zachwycającego. Pomijając formę, wyszło, że ta sobota była pod patronatem orzecha laskowego. Szkoda że w przypadku dziś prezentowanej w formie siekanej, no ale cóż. Otworzyłam ją na szczycie Wielkiej Rycerzowej, a zdjęcia dokończyłam nieco dalej, skąd było widać schronisko bacówka Rycerzowa. Dojście było dość parszywe - topniejący śnieg, błoto i liście to bardzo niepewny grunt. Gdy zobaczyłam tabliczkę (a w zasadzie 1,5 tabliczki, bo była też ułamana słowacka), ucieszyłam się. Choć bez widoków, po krótkiej wspinaczce, jakoś mi się tu spodobało - zwłaszcza, gdy jedyni spotkani na szlaku ludzie sobie poszli. Po ostatniej wyprawie na 3 wieże widokowe jednego dnia utwierdziłam się w tym, że nie mam nic do zalesionych szczytów, gdy np. na podejściu czy zejściu są ładne widoki. Wieże często odbierają im klimat, dobrze więc, że na Rycerzowej żadnej nie walnęli. Widoki miałam potem, gdy szłam przez Halę Rycerzową i potem na szlaku czerwonym do Rycerki Dolnej, z którego przeszłam na niebieski, by jakoś tam wyjść na asfalt i parking.

Moser Roth Prażone Orzechy Laskowe to ciemna czekolada o zawartości 52% kakao z siekanymi prażonymi orzechami laskowymi.

Po otwarciu uderzył zapach prażonych orzechów laskowych, zrównanych z cierpko-gorzkawą czekoladą o średnio wysokiej słodyczy. Miała nieco cukrowy charakter, ale nie wydawała się zbyt ciężka.

Mini tabliczki w dotyku obiecywały kremowość, która równie dobrze mogła pójść w trochę ulepkowatym kierunku. Były twarde i przy łamaniu trzaskały średnio głośno w kruchy sposób. W przekroju widać mnóstwo średnich i drobnych kawałków orzechów.
W ustach czekolada rozpływała się ochoczo, w tempie umiarkowanym. Miękła, wykazując gibkość i plastyczność. Wyszła kremowo, acz trochę ulepkowato, a kawałki dodatku wyłaniały się z niej po pewnym czasie, bez pośpiechu. Im wyraźniej jednak, tym czekolada bardziej zmierzała w stronę ulepkowatej. Okazała się ich zlepem. Zdecydowanie przesadzono z ilością kawałków.
Orzechy zostawiałam sobie na koniec, aż czekolada się rozpłynęła. Tylko nieliczne sporadycznie podgryzałam obok niej.
Zarówno podgryzane wcześniej, jak i te gryzione na koniec kawałki orzechów dały się poznać jako chrupkawo-delikatne. Większość bardziej miękka, inne nieznacznie twardsze. W zasadzie były pozbawione skórek - może pojawiła się odrobinka na pojedynczych kawałkach. 

W smaku przywitała mnie delikatna gorzkość, do której błyskawicznie dołączyła słodycz o trochę zbyt napastliwym charakterze. Za cukrem podążała wanilia, ale to ten pierwszy się rządził. W dodatku jeszcze dalej coś pobrzmiewało... Coś, czego nie mogłam uchwycić. 

Gorzkość rozeszła się leniwie, przywodząc na myśl przesłodzony, ale jednak cierpki kakaowo-ciemno czekoladowy syrop w palonym klimacie. 

Zza niego przebijał się orzech laskowy. Zgrał się z palonym wątkiem i wprowadził wyraźnie prażoną nutę. 

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz zaczęła drapać w gardle, jawiąc się jako bardzo ciężka. Jednocześnie motyw orzechów laskowych nasilał się. 

Od kawałków ewidentnie odchodził ich smak, acz chyba i cała czekolada przesiąkła lekko ich chwilami przeprażoną nutą - wydaje mi się, że to ten dziwny posmak. Prażenie jakby chciało wpisać się w gorzkość czekolady, jednak ta kakaowa była na tyle słaba, że wyszło to trochę topornie. Kawałki orzechów niespecjalnie przełamywały słodycz. Nawet podgryzane obok po prosty pojawiały się za przesadzoną słodyczą.

Z czasem cukier, coraz więcej wanilii i orzechy zahaczyły o jakiś syrop orzechowy. Gdy czekolada znikała, czułam się już mocno zasłodzona. 

Kawałki orzechów gryzione na koniec okazały się średnio intensywne, ale jednoznaczne. Czuć, że to laskowe, acz jakby trochę onieśmielone przesłodzeniem i przerażone. Raz czy dwa przewinęła mi się lekka goryczka właśnie przerażenia, bo skórek na nich nie było. 

Po zjedzeniu został posmak przeprażonych, a od tego lekko gorzkawych orzechów laskowych oraz przesłodzenie cukrem i wanilią. Kakaowa cierpkość przypominała raczej taką przesłodzonego kakaowego syropu z echem orzechów.

Czekolada w zasadzie była tym, czym miała być, bez drastycznych wad, acz wydała mi się pójściem po najmniejszej linii oporu. Przeciętna, przesłodzona czekolada z przeprażonymi  i siekanymi orzechami - brak jej... Finezji? Lepszego wykonania na pewno. Taka, co to na szlaku można zjeść dlatego, że się kupiło. Odczucia zweryfikowałam w domu i miałam skończyć, ale jakoś zmęczyła mnie ilość siekanych dodatków, robiących z tabliczki słodkiego zlepa.
Cóż, utwierdziłam się już w przekonaniu, że Moser Roth raczej przedstawia półkę mocno średnią, a po prostu zdarzają jej się zacne czekolady, jak np. Moser Roth Chocolat Compose Dark Almond.

Jedna mini tabliczka powędrowała do Mamy, ale nie zjadła całej: "Taka mocno przeciętna, słodka i no... z orzechami za mocno posiekanymi. Nie wiem, po co je tak podrobili. Nawet niezła, zwykła, ale większe kawałki wyszłyby o wiele lepiej. Tak to nie w moim typie".


ocena: 6/10
kupiłam: Aldi
cena: 6,99 zł (za 125g)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, orzechy laskowe, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, wyciąg z wanilii

niedziela, 22 września 2024

Schogetten Limited Freeze Me Dark Chocolate Hazelnut ciemna z nadzieniem o smaku orzechów laskowych

Nigdy nie przepadałam za czekoladami Schogetten i w sumie zawsze w sklepach je omijałam. Najpierw "bo to czekoladkowe Schogetten" (nie lubię formy gotowych podzielonych kostek), potem bo marka specjalizuje się w czekoladach nie w moim typie. Na przestrzeni lat co sprawdziłam skład limitowanych edycji, czymś mi zawsze podpadał. Schogetten Praline Noisettes zaskoczyła mnie jednak pozytywnie. Stąd, gdy znajomy wyszukał w sklepie dzisiaj przedstawianą, sprawdziłam skład i uznałam, że można dla porównania spróbować. Jako że pamiętałam niesmacznego Lindta Banana Split oraz wafelki Familijne Gofrowe o smaku Czekolada & Mięta, które to i tak już mniej złe były w temp. pokojowej, tę czekoladę zabrałam na szlak, zamierzając część wziąć do domu i spróbować opcję schłodzoną. Ok, nie lubię niczego zimnego jeść, ale ciekawił mnie efekt, jak to udało się Ludwig (bo że taka czekolada ma szansę się udać, pokazał np. Lindt Creation Menthe Frappe / Refreshing Mint Dark).  
Opisywaną dziś otworzyłam 27 kwietnia, czyli niedługo po tym, jak czekolada pojawiła się w sklepach, na przełęczy Przegibek przy uroczym schronisku. Doszłam tam z Joneczkowych Rycerek (mam nadzieję, że dobrze odmieniam), z parkingu, na którym naprawdę kiepsko z oznaczeniem, gdzie właściwie zaczyna się zielony szlak. Trochę trwało, nim go znalazłam, ale potem już oznakowania były dosłownie co chwila. Pomyślałam, że zła passa z nieoznakowanymi jak trzeba szlakami trwa (bo w Sudetach, gdzie byłam ostatnio, naprawdę z tym kiepsko).

Schogetten Limited Freeze Me Dark Chocolate Hazelnut to ciemna czekolada nadziewana (46%) kremem o smaku orzechów laskowych; wyprodukowana przez Ludwig Czekolada / Ludwig Schokolade; edycja limitowana na wiosnę / lato 2024; polecana do jedzenia po schłodzeniu (zamrożeniu).

Po otwarciu poczułam wyrazisty, cierpko-gorzki zapach, łączący ciemną czekoladę z kawą i akcentem gorzkiego orzecha laskowego. Nie był prażony, czy jakiś konkretny, a podporządkowany kawie z mlekiem, stojącej obok ewidentnie ciemnej, średnio słodkiej czekolady. 

Wyglądające na plastikowo-polewowe czekoladki w dotyku były masywne i twarde. 
Przy odgryzaniu kawałka czy przekrajaniu kostki czekolada twardo chrupała. Często z  chrupnięcio-trzaskiem wgniatała się w bardzo miękki, maziście tłusty krem. W dotyku był klejący.
W ustach czekolada rozpływała się gładko i tłusto, trochę opornie. Robiła to w tempie umiarkowanym. Była zbita i kojarzyła się trochę z maślaną czekoladą-polewą np. z lodów na patyku. 
Po pewnym czasie pękała i oddawała pole do popisu nadzieniu. W zestawieniu z nim, sama wydawała się bardzo ulepkowata i trochę plastelinowa.
Krem rozpływał się znacznie szybciej od niej, wręcz błyskawicznie. Był od niej tłustszy w bardziej oleisty sposób i nieco wodnisty. Wydał mi się wręcz glutkowaty, dziwnie śliskawy i jakby zbity, ale na pewno nie gęsty. Kojarzył mi się z wodnistymi lodami niby śmietankowymi. 

W smaku czekolada przywitała mnie lekko gorzkim smakiem. Zaznaczyła się w tym kawa i lekka cierpkość. Zaraz pokazała się też średnio wysoka słodycz, a z nią nasiliła się kawa, a dokładniej cappuccino. Nie miała imperatywnych zapędów, ale... Gorzkość też nie. Współgrały całkiem nieźle. 

Nadzienie odezwało się jeszcze przed pęknięciem wierzchu. Jeszcze bardziej umocniło kawowy motyw. 

Gdy kostka pękała, a więc mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, krem dominował. Czekolada, jako gorzkawy wątek, jedynie delikatnie pobrzmiewała w oddali. Królować zaczęło słodkawe cappuccino. Kawa i mleko dopuściły tylko echo orzechów laskowych. Tak wątłe, że można by je w ogóle przegapić.
Słodycz wzrosła na jakiś czas znacząco i aż zaznaczyła swoją obecność w gardle, acz tylko chwilowo.

Dolatujący z oddali smak czekolady, także ją wpisał w cappuccino. Słodycz trochę się opamiętała i zelżała.
Smak wnętrza prawie zniknął wraz z nim, zostawiając lekki posmak.

Po debiucie wnętrza, czekolada wyszła bardziej nijako. Niby wciąż nie cukrowo, ale już za słodko. Do tego trochę gorzko, ale jak średnia polewa czekoladowa, nie czekolada. 

Po zjedzeniu został posmak lekko gorzkawego splotu słodkiej polewy kakaowej i bardziej mdławego cappuccino. Czułam też sztuczną mgiełkę, w której chyba zaplatały się orzechy. Aromaty dziwnie zaznaczyły się na języku.

Nieprzekonana do aż tak skrajnego potraktowania czekolady jak włożenie jej do zamrażarki, na próbę dwie kostki trafiły do lodówki na kilka godzin. 
Po odwinięciu sreberka zapach był znikomy. Lekko zaznaczyło się nieśmiałe, słodkie cappuccino.
Czekolada była trochę twardsza, ale minimalnie. Długo nie chciała zacząć się rozpływać. Nadzienie wyszło niemal identycznie, co w wersji w temp. pokojowej.
W smaku czekolada bardzo długo się nie odzywała. A gdy w końcu raczyła, wyszła bardzo delikatnie gorzkawo i słodko. Była mdła z racji chłodu. Nadzienie smakowało prawie dokładnie tak samo co w temp. pokojowej, tylko trochę mniej intensywnie. Echo orzecha laskowego pojawiło się, ale czy ja wiem, czy mocniej? Ewentualnie odrobineczkę.

4 trafiły kostki do zamrażarki, zgodnie z tym, co zalecał producent: włożyć czekoladę przed jedzeniem do 18 stopni. Producent napisał, by mrozić przez 2 godziny, u nas spędziła w niej prawie 3.
Zapach zniknął zupełnie. Czekolada była jeszcze twardsza, ale nie straszliwie kamiennie, a jak z mocno zamrożonych lodów na patyku. Bardzo długo się nie rozpływała w ogóle, a gdy zaczęła wyszła bardziej ulepkowato. Nadzienie w zasadzie nie zmieniło się szczególnie. Było tylko nieco bardziej zwięzło-zwarte.
W smaku czekolada była nijaka, jeszcze gorzej niż w przypadku wersji z lodówki. Nadzienie dalej smakowało prawie tak samo, acz - jak z lodówki - nieco mniej intensywnie ogólnie, przy czym akurat echo orzechów jakby nie osłabło - chyba były nieco bardziej (ale i tak słabo) wyczuwalne . Słodycz ogólnie wydała mi się leciuteńko słabsza, ale nieznacznie.
1 kostka tej wersji mi zdecydowanie wystarczyła (mam awersję do zimnego jedzenia, a efekt smakowy na pewno nie był warty jedzenia tego).

Czekolada była dziwna. W zasadzie ciekawa i całkiem smaczna jak na czekoladę kawową, ale zupełnie nieadekwatna do tytułu obiecującego orzechowość. Orzechów laskowych prawie w niej nie czuć. Mimo wysokiej słodyczy, na szczęście nie przesłodzili jej, ale i tak mogli dać więcej kakao, bo chyba go za wiele nie było (około 50%?). Obstawiam, że zrobili ją jakoś nie jak zwykłą czekoladę, a np. czekoladę do lodów na patyku. Krem odpychał mnie strukturą szybko znikającego mazistego glutka.
Wersja z lodówki czy zamrażarki nie różniła się za bardzo - tylko czekolada wyszła bardziej mdło, a orzecho...wawawe echo odrobinkę bardziej się wyłoniło, więc nie mam pojęcia, to producent tu kombinował.
Ogółem zjadłam połowę - większość w górach, gdzie jakoś poszła. W domu zweryfikowałam odczucia i nie zmieniły się, ale już tak nie cieszyła. Wersje schłodzone bardzo mi nie podeszły - zachowywały się tak, jak zachowywałaby się każda inna czekolada wsadzona do lodówki. Bezsensowny pomysł.
 
W sumie dałabym jej 7, gdyby nie to, że wyszła kompletnie niezgodnie z nazwą. A gdyby jeszcze krem był gęstszy i bardziej kremowy, spójny z czekoladą, w ogóle oceniłabym wyżej.

3 kostki powędrowały do Mamy. Jedną zamroziła. Jej opinia: "Jadłam ją ciepłego dnia i tę z zamrażarki o wiele lepiej odebrałam. W temperaturze pokojowej sama czekolada była niefajna, jak masło, a z zamrażarki jakoś lepiej, nie tak odpychająco maślano-ulepkowato wyszła ogólnie. W smaku w temperaturze pokojowej czułam kawę z mlekiem, jakby z echem orzechowym, a po wyjęciu z zamrażarki też kawę, ale tak jakby trochę bardziej kawę z nutą orzechową, ciekawe połączenie. Ogółem bardzo słodka, ale tak jeszcze nieprzesadnie. Smakowała mi, zwłaszcza z zamrażarki, tak jakby trochę zamiast lodów".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 523 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, olej rzepakowy, mleko zagęszczone odtłuszczone, 3,5% miazga z orzechów laskowych, mleko pełne w proszku, tłuszcz mleczny, serwatka słodka w proszku, emulgator: lecytyna sojowa; laktoza, śmietanka w proszku, sól, aromaty (zawierają orzechy laskowe)

piątek, 20 września 2024

Astronaut Foods Mint Chocolate Chip Ice Cream Sandwich Freeze-Dried Ready-to-eat Space Food

Filmy science-fiction lubię, a i o pomysłach na przyszłość w kwestii jedzenia w kosmosie swego czasu coś tam czytałam, ale gdy zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, zatrzymałam się na chwilę. Przewijałam stronkę amerykańskiego sklepu z rzeczami w góry, bo ktoś z rodziny miał mi zrobić paczkę i niewiele mogłam tam znaleźć produktów naprawdę funkcjonalnych dla mnie, ale to coś wydało mi się tak dziwne, że aż zechciało mi się tego spróbować. Suche lody dla astronautów? Ale jak to tak? Nie umiałam sobie tego wyobrazić. A że akurat duet mięty i czekolady w lodach wspominam z sentymentem (ulubiony wariant w dzieciństwie), to dodatkowo kusząco zadziałało. Poprosiłam więc o to przy okazji. Nie zabrałam jednak tego w góry, bo zwyczajnie nie wiedziałam, czego się spodziewać - dziwaczne niespodzianki wolałam mieć w domu i nie lubię nadto się w górach zasładzać (od tego mam czekolady). Kompletnie nie wiedziałam, co zastanę w opakowaniu po otwarciu. Wiedziałam tylko, że to coś jest... lekkie. I na opakowaniu przeczytałam, że Astronaut Ice Cream zostało wymyślona dla misji Merkury NASA. Przez formę aż miałam problem, do jakiej to w zasadzie kategorii dać.

Astronaut Foods Mint Chocolate Chip Ice Cream Sandwich Freeze-Dried Ready-to-eat Space Food to liofilizowana kanapka lodowa w wariancie "mięta & kawałki czekolady" z ciastkami ("waflami") czekoladowymi; sztuka waży 31g.

Po otwarciu poczułam średnio mocny, ale dosadny zapach mleka w proszku. Poczułam się, jakbym wąchała tylko co otwartą paczkę takiego, które wystąpiło w towarzystwie słodyczy. Ta stanęła na średnio wysokim poziomie. Za jej sprawą odezwała się mięta, która jednak nie pchała się na pierwszy plan. Spokojnie łączyła się z mlekiem, co ogólnie dominowało. Musiałam bardzo się skupić, by zarejestrować, że ciemne warstwy oddają ciastka o palono-gorzkawym, kakaowym echu. 

Już kiedy tylko otworzyłam paczkę, a lodowy baton siedział jeszcze w papierku, wszystko to wydało mi się bardzo pyliście-lepkie. Papierek był dziwnie zawinięto-niedowinięty, więc trochę pyłku z batona się już posypało. Gdy go wydobyłam, trafiłam na spodziewaną już suchość i pylistość. 
Kanapka lodowa wyglądała na konkretną, była wysoka, ale niewiarygodnie lekka.
Brązowy wierzch był zwyczajnie suchy jak sucho-kruche herbatniki, natomiast miętowe wnętrze sucho-lepkawe. Nie wyglądało to na masywne, a takie, co to się zaraz rozwali. 
Przy łamaniu trafiłam na przepotężną twardość. Z kolei przy przekrajaniu baton rozwalił się, a część brązowa odskoczyła. W miętowej widać kilka małych kulek-łezek czekolady. Baton łamał się na kostko-kawałki. Bardzo dziwne doświadczenie, a to wszystko, nim spróbowałam!
W trakcie gryzienia całość krucho chrupała i trzeszczała. Wciąż była bardzo twarda. Zdecydowanie za twarda jak na tę wysokość, że jedzenie, gryzienie było problematyczne. Ja w zasadzie nadgryzałam i odłamywałam zębami kawałek po kawałku. Czasem zęby ześlizgiwały się z twardej miętowej części. Część brązowa podczas gryzienia przypominała suche i twardo-masywne ciastka, jednak miętową trudno mi do czegoś porównać... Skojarzyło mi się z trochę bezowatym pumeksem o zerowej wadze, skorym do wilgotnienia.
Kanapka gryziona była sucho-chrupka (czym przyprawiła mnie aż o ciarki) i nieprzyjemnie zaklejała zęby, więc wolałam pozwolić kęsom rozpływać się. Ciemne części oklejały zęby jak herbatniki, natomiast jasny środek jak wilgotniejące mleko w proszku.
W ustach kanapka lodowa bardzo szybko nasiąkała, miękła i rozpuszczała się. Częściom brązowym zajmowało to więcej czasu. Trochę trwało, nim nasiąkły i zmiękły, stając się gęstawą papką. Przypominały twardsze i suchsze herbatniki i takie ciastkowe warstwy z kanapek lodowych, a więc wykazywały zawilgocenie i były jakby stwardniałe. Wyszły znacznie masywniej niż jasny środek, który zamieniał się w pylistą zawiesinę dosłownie w sekundę, trochę oklejał zęby, przedstawiając się jako miękki pumeks i zaraz znikał. Czuć w nim dziwną, lekką gumiastą kleistość pełnego mleka w proszku.
W jasnej części zatopiono kilka kulek czekolady. Te potrzebowały chwili by... rozpuścić się ulepkowato-gumiaście. Wydały mi się proszkowo-tłuste, jak wiele kawałków niby czekolady w lodach itp., ale z tych bardziej przystępnych.
Kawałki czekolady rozmieszczone zostały bardzo nierówno. W 1/3 batona w ogóle nie wystąpiły, w jednym fragmencie był dosłownie kawałek na kawałku.
Łamliwe to i krucho rozlatujące się, nieprzyjemnie twarde, trudne w jedzeniu.

Popróbowałam oczywiście i całość, i rozdzielając na poszczególne części i odkryłam, że przy próbowaniu poszczególnych elementów łatwiej wyłaniają się wady. Jednak przez to, jak się to rozwalało, trudno cały czas jeść normalnie przegryzając się.

Brązowe części, nazwane przez producenta waflami, przedstawiły się jako zachowawczo słodkie, pszenne ciastka trochę kakaowe. Za nic nie nazwałabym ich waflami. Słodycz prędko rosła, wzbogacając się o palony motyw. Pojawiła się delikatna gorzkość i cierpkość kakao w proszku, acz wydawała się nie mieć siły przebicia zza słodyczy, którą nasilił środek. Części ciemne smakowały w zasadzie jak średnio wypieczone, lekko kakaowe herbatniki.

Część jasna uderzyła wysoką słodyczą i pełnym mlekiem w proszku. Śmietanką wręcz. Słodycz rosła bez trudu. Wyłoniła się z niej olejkowa mięta. Mieszała się z mlekiem tak, że łatwo o myśl o zwykłych lodach miętowych, lecz czuć było specyficzny motyw... liofilizacji? Chyba można to tak ująć. Słodycz z czasem trochę męczyła, a oprócz cukru czułam w niej lekką sztucznawość. Śmietanka jednak robiła, co mogła, by to ukryć. Mięta nasilała się z czasem do tego stopnia, że na końcówce weszła na pierwszy plan (i chyba część drugiego), acz nie zdominowała go.

Kawałki czekolady na słodkim tle miętowej części wyłoniły się poprzez swoją gorzkość i cierpkość, jednak z czasem okazało się, że i one fundują cukrowość. To czekolada ciemna, acz bardzo cukrowa. Czekoladowe dropsy raz po raz próbowały się wybić zza mięty.

Mniej więcej w połowie każdego kęsa, słodycz przeginała. Im więcej jadłam, tym bardziej się w tym utwierdzałam.

Po zjedzeniu zostało przesłodzenie łączące cukier i miętę o sztucznie-cukierkowym charakterze. Ogólne przerysowanie, sztuczność aż zaznaczyły się na języku. Oprócz tego pobrzmiewało delikatne kakao, płynące i z ciastek, i z niby czekolady. Czułam się też trochę, jakbym najadła się mleka w proszku.

Całość w zasadzie uzupełniała się i nieźle współgrała. Ciastka próbowały trochę tonować słodycz miętowego środka, ale kiepsko im szło ze względu na ich własną słodycz i delikatność kakaowego motywu. Przydałby się o wiele wyrazistszy! Jako że były dość bazowe w smaku, śmietanka i mięta miały okazję się popisać, to na plus, ale szkoda, że pobrzmiewała lekka sztuczność, a śmietanka zdradzała swoją proszkową naturę. Mięta nie szarżowała, a przyjemnie wmieszała się w otoczenie. Przegięła dopiero w posmaku, psując dobre pierwsze wrażenie. Czekolada raz po raz wyróżniała się trochę, ale stanowiła znikomy dodatek. Powinno być jej dużo w całym batonie, a nie tak punktowo i nierówno.

Za dużo było tu cukru, a za mało ciemnej czekolady i czekoladowości, kakaowości ogółem - uważam, że części waflowo-ciastkowe powinny być kakaowe do potęgi. Wtedy mogłoby być smacznie, bo tak, gdy zaznajomiłam się już z  tym, uciekła ciekawostkowość, produkt wydał mi się nie warty uwagi. Nie wydaje się, by był to produkt funkcjonalny, bo był zwyczajnie niewygodny w jedzeniu. W górach czy na kempingu by się przez to nie sprawdził i... nie widzę sensu robienia namiastek kanapki lodowej na takie wyprawy. Jak naprawdę pomyślę o podróży w kosmos na np. długie lata czy miesiące, uwierzę, że taka przekąska mogłaby zaspokoić ochotę na to, czego tam nie da się mieć, ale... nie czarujmy się, że to produkt naprawdę dla astronautów, tylko masówka. Niewątpliwie jednak pomysłowe coś.

Batonów dostałam 5, więc obdzieliłam parę osób. Jeden przypadł Mamie. Opisała: "Jako ciekawostka na raz w sumie to i ciekawe, fajne. No, liofilizowane, suche lody? Kto by coś takiego wymyślił? Ale sama bym nie kupiła i nie wróciła do tego. Ten środek pozytywnie miętowy, nienachalnie tak, żadnych skojarzeń z pastą, te kawałki czekolady dobre o dziwo, tylko mi to ciastko nie pasowało. Za ciężkie. Ciastka jak takie zwykłe herbatniki kakaowe, a ten środek dziwny. Szybko znikał, a i tak zęby na długo wszystko pozalepiało. On smakował tak... tak trochę z piankami mi się skojarzył, ale mleczno-miętowymi. A całość zdecydowanie za twarda, że aż trudno i niewygodnie to jeść. Funkcjonalne zbyt to nie jest". 
Ojciec zaś stwierdził: "Taki tam ten niby lód, nic specjalnego. Mało miętowy, ciasteczka ok. Środek bardziej przypominał bezę niż lody. Ale jako ciekawostka może być.".
Jedną wysłałam przyjaciółce. Jej opinia: "zapachniała mi trochę jak Bake Rolls. Ale mi smakowała. Ciastko takie mega czekoladowe - szok. Całość tak trochę się rozpuszcza, a to ciastko czekoladowe to jakby czekoladę się jadło trochę. W środku nawet czuć miętę, ale mogło być mocniej. Dla mnie słodkie. Konsystencja bezy, ale 100 razy lepsza".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 452 kcal / 100 g; sztuka (31g) - 140kcal
czy kupię znów: nie

Skład: lody (mleko, śmietana, cukier, mleko odtłuszczone, syrop kukurydziany, kawałki czekolady: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, kakao, lecytyna sojowa, ekstrakt waniliowy; serwatka, 2% lub mniej naturalnego aromatu miętowego, mono- i diglicerydy, guma guar, guma karobowa, polisorbat 80, karagen, tartazyna / yellow 5, błękit brylantowy FCF / blue 1)
wafle: mąka pszenna, barwnik karmelowy, dekstroza, olej palmowy, mniej niż 2%: mąka kukurydziana, syrop kukurydziany o wysokiej zawartości fruktozy, modyfikowana skrobia kukurydziana, kakao alkalizowane, sól, syrop kukurydziany, proszek do pieczenia, mono- i diglicerydy, lecytyna sojowa

czwartek, 19 września 2024

Zotter Labooko Haiti 72 % Dark Chocolate ciemna

Zazwyczaj mniej popularne kraje uprawy kakao bardzo mnie ciekawią, jednak akurat Haiti stanowi wyjątek od tej reguły. Jadłam stamtąd parę czekolad, które zwyczajnie mnie nie porwały i kiedy trochę poczytałam, co się tam uprawia, jakoś doszłam do wniosku, że raczej mało prawdopodobnym jest, by jakaś haitańska tabliczka zaserwowała mi oszałamiające nuty. Samo Haiti, jak już, ciekawić by mnie mogło bardziej pod innym kątem, a mianowicie wierzeń i magicznych działań hoodoo. Nie o tym tu jednak, a o (względnej) nowości Zottera. Acz w sumie... w opisie i o tym wspomniano! Rzekomo bowiem można szczyptę magii i kreolskiego ducha w niej poczuć. Do jej zrobienia zakupił kakao od kooperatywy Pisa, która zrzesza ponad 1200 członków. Starają się pokazać, jak ważne jest fair trade, zwłaszcza w niestabilnych politycznie regionach. Do produkcji Zotter zastosował metodę FMR (Fine Mist Roasting), w której chodzi o dodanie przy prażeniu pary, w celu kontroli i obniżenia temperatury.

Zotter Labooko Haiti 72 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Haiti.
Czas konszowania to 8 godzin.

Po otwarciu poczułam poważny, stateczny zapach drzew, dymu i mnóstwa przypraw. Na pewno można wyróżnić pieprz, gałkę muszkatołową, kardamon i kozieradkę, ale też bukiet innych. Mieszały się z wytrawnością... groszku? Słodkiego groszku, splatającego się z orzechami, głównie arachidowymi. Też jednak tak słodkimi, że... jako krem 100%? Od dymu odchodziła słodycz karmelu. Nie brakowało też soczystości i kwaskawych akcentów. To były jednak tylko akcenty, wpisane w czerwoną słodycz. Jakbym wąchała słodkie, ale kwaskowate wino czerwone oraz niemal winne wiśnie, zestawione ze słodkimi czereśniami i czerwonymi, drobnymi, chrupkimi winogronami.

Tabliczka była twarda i przy łamaniu trzaskała niczym suche, cienkie, ale właśnie twarde gałązki.
W ustach rozpływała się kremowo, łatwo. Robiła to w tempie umiarkowanym, acz na samym początku nieco się ociągając. Wykazywała tłustość masła i drobną soczystość. Bliżej końca wyłoniła się lekka pylistość, hamująca soczystość. Znikała raczej rzadko za ich sprawą, a końcowo trochę ściągała.

W smaku na początku uderzyły wręcz słodziuteńkie czereśnie. Słodycz dała się poznać jako bardzo wysoka i jeszcze rosnąca. Pokazały się bardzo słodkie, czerwone winogrona, a za nimi w tle... poziomki?

Swoją obecność po chwili zgłosił pikantny piernik i gorzkość.

Słodycz owoców wzmocnił lekko zaznaczający się w tle karmel. Pomyślałam o liofilizowanych i karmelizowanych wiśniach i winie z przyprawami. Może to był grzaniec? Z subtelnym, ale coraz bardziej wpływowym kwaskiem. Na zasadzie kontrastu pikanteria piernika podsyciła wiśnie i w końcu zmieniły się w liofilizowane, chylące się w stronę świeższych; już na pewno nie karmelizowane. Kwaśność jednak trzymała się niskiego poziomu. Czerwone owoce pobrzmiewały już później cały czas na drugim planie.

Gorzkość pomagała sobie cierpkością przypraw. Te zmieniły karmel w melasę. Za sprawą słodyczy wemknęła się przypalona nuta, pewna ciężkość. 

Gorzkość rosła wraz z przyprawami. Wyeksponował się cały bukiet wytrawniejszych, ostrych. Najpierw dominował pieprz, ale później wmieszał się w gałkę muszkatołową, kozieradkę i kardamon. Pikanteria narastała i mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zrobiła się ciężka. Potem odnotowałam imbir.

Ostrość częściowo zaczęła przybierać bardziej... świeższy charakter? Kozieradka-przyprawa zmieniła się w kozieradkę-listki, odnotowałam jeszcze świeżą kolendrę. Akcent słodko-kwaskowatych czerwonych owoców umocnił ich świeżość. 

Zioło-przyprawy wyłuskały z oddali, jeszcze zza owoców, w których pojawiły się słodko-kwaskawe śliwki, z których leje się ogrom soku, pewną ogólną roślinność. Przemknął mi słodkawy, zielony groszek, a potem zaczął chować się wśród różnych orzechów. Orzechowość nagle szybko zaczęła rosnąć. Orzechom przewodziły fistaszki. Najpierw bardziej surowe, ale zmieniające się w prażone.

Palona słodycz, melasa kontrastowo do tej świeżości wyszła jeszcze bardziej słodko. Mieszając się z resztą ostrych przypraw ułożyła się w wizję mocno korzennych, melasowych ciastek. Korzenna pikanteria niemal piekła w język przyprawami (głównie imbirem), do których dołączył cynamon i słodyczą.

Przewinął się dym, przypominający o gorzkości. Paloność na chwilę i do niej dotarła. Cały czas jawiła się jako stateczna, zdecydowana, ale nie zapędzała się na prowadzenie. Sprawiła jednak, że orzechowa nuta wydała mi się jeszcze łagodniejsza.

Zupełnie, jakbym jadła krem orzechowy 100% z fistaszków o naturalnie słodkawym smaku. Pojawiła się obok śmietanka, po czym razem złagodziły gorzkość. Wyobraziłam sobie gorzkawo kawowy krem orzechowo-śmietankowy, lody na bazie śmietanki w wariancie orzechowo-kawowym. Jakby tak gałki dwóch smaków trwały obok siebie, a tylko trochę się ze sobą mieszały. I jakby... posypać je kwaskawymi, liofilizowano-świeższymi, wilgotniejącymi wiśniami! Dym zupełnie zmienił się w kawę i orzechy w formie deseru, w dodatku jeszcze ozdobionego wisienką. 

Po zjedzeniu został posmak kwaskowatego wina, mieszającego się ze słodziutkimi czereśniami, liofilizowanymi wiśniami i czerwonymi winogronami oraz silna pikanteria przypraw, w tym imbiru. Pomyślałam jeszcze o dużych, jasnofioletowych śliwkach, z których lał się sok i... w zetknięciu z imbirem podszepnął mu lekką mydlaność. Przyprawy były korzenne i suche, ale z paroma akcentami świeżych ziół. Te trochę przygłuszył dym i paloność melasy, karmelu. Pojawiły się też łagodzące arachidy jako krem orzechowy.

Czekolada była smaczna i bardzo, bardzo złożona. Działo się w niej tak wiele... ale wcale nie wyszła chaotycznie. Wszystko cudnie przechodziło jedno w drugie. Słodziutkie czereśnie, winogrona czerwone i liofilizowano-karmelizowane wiśnie, a potem wino i świeższo-liofilizowane wiśnie rozchodziły się obok pikanterii przypraw. Najpierw była wytrawniejsza, potem za sprawą słodyczy melasy coraz bardziej słodko-korzenna. Dobiegały do niej świeższe, ziołowe akcenty, które obudziły zielony groszek i orzechy, a końcowo orzechowy krem ze śmietankowym wątkiem. Paloność pojawiała się epizodycznie. Zaskoczyła mnie wysoka słodycz i niska kwaśność - myślałam, że to ta druga bardziej się rozwinie. Gorzkość była konsekwentna i odważna, ale w sumie też nie jakoś tak mocna, jak mogła by. Było za to pikantnie.

Pomyślałam o Chapon Haiti 75 %, w której czułam nuty fig suszonych, świeżych i kandyzowanych, a także sporo czerwonych owoców: wiśni, winogron, które były dziwnie słodkie jak kandyzowane. Było tam trochę kwasku, a także maślaność. Orzechy, herbata i rozgrzana ziemia sprawiły, że gorzkość wyszła zupełnie inaczej. Kwiaty Chapon dały podobnie świeży efekt co zioła Zottera. Obie końcowo przywodziły na myśl kremy orzechowe. Ogólnie Chapon wydała mi się bardziej prażono-rozgrzana, Zotter zaś jakby rozgrzewał przyprawami, a paloność ograniczyła się do słodyczy.
Smaczne na tym samym poziomie i podobnie w obu coś jednak odrobinę wolałabym, by poszło w innym kierunku.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od zotter.pl
cena: 19,90 zł (cena półkowa za 70 g)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy