Morin zdecydowanie jest jedną z moich ulubionych marek, a już na pewno taką, do której mam przeogromny sentyment. Co więcej, podoba mi się, że cały czas eksperymentują z nowymi regionami kakao oraz ulepszają swoje czekolady. W ich przypadku zmian nie postrzegam jako złe, acz na początku żal było mi dawnych opakowań. Obecnie jednak, gdy zdecydowanie spadła mi tolerancja na słodycz, zmianę cukru białego na trzcinowy uważam za najlepsze, co mogli zrobić! Postanowiłam więc zaopatrzyć się w czekolady, które mieli od dawna, ale nieco zmienili składy. Mogłam to wreszcie zrobić, bo asortyment już całkiem nieźle poznałam (a zawsze robię tak, że powroty to dopiero jak poznam interesującą mnie resztę). Zaczęłam od Kostaryki... sama nie wiem dlaczego. Bo to dość rzadki region? Bo data? Bo stara wersja miała dziwną strukturę i dziwny wydźwięk (ten akurat końcowo uznałam za dziwny-smakowity)? Zapraszam do przeczytania recenzji Morin Costa Rica noir 70 % z 2015.
Szukając za to co to "Quetzal" (obstawiałam region) w Google odkryłam coś pięknego - ptaka z Kostaryki: kwezal herbowy.
A.Morin Costa Rica Quetzal Noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Kostaryki.
Gdy tylko rozerwałam sreberko, uniósł się nad nią soczysty zapach żywych drzew i pomarańczy, podkreślonych lekką goryczką skórek oraz słodkich, świeżych i w pełni dojrzałych żółtych owoców: śliwek, mango i moreli. Z czasem do głowy przyszła mi również cierpkawa, słodko-kwaśna miechunka, choć ogólnie kompozycja była dość słodka i szlachetna. Wyrazista, wytrawna baza nie była wprawdzie siekierą, ale miała w sobie pewien wilgotny mrok. Reprezentowała go ziemia i grzybowo-truflowe nuty, podkreślone cierpkością i nawet ostrością. Kryły się tam orzechy wręcz gnilne, a te z kolei... uprzyjemniały, łącząc z owocami, drzewa i fistaszki. Mocno, acz nie za mocno, podprażone i zmieszane z ciągnącym, solidnie palonym karmelem.
Twarda tabliczka trzaskała głośno; łamiąc czy robiąc kęsa odebrałam ją jako nieco kruchą, mimo że zarazem kremową.
W ustach potwierdziła się jej kremowość, ale tylko do pewnego stopnia. Gęsty, zbity kawałek nieco miękł, upuszczając z siebie soczyście-tłuste fale. Bazowo był jednak aż szorstki. Przypominało to mazisty, grudkowaty sernik z lejącym i scukrzonym karmelem lub miodem (również krystalizującym się) i oprószony kakaowym pyłkiem. Z czasem się wygładzał, jakby "warstwy" mieszały się i rozpływały. Mimo że za szorstkością stało kakao (taką lubię) w tym przypadku wyszło to cukrowo, niestety (a na pewno były to drobinki kakao - sprawdziłam, wyjmując z ust).
W smaku od pierwszych sekund po ustach rozchodziła się słodycz owoców z mandarynkami i mango na czele. Szybko okazało się, iż podąża dwutorowo.
Z owoców popłynęła wysoka, słodka soczystość. Dojrzałe mandarynki zaczęły mieszać się z charakterniejszymi pomarańczami, goryczką ich skórek i... leciutkim kwaskiem, który skojarzył mi się z jabłkami. Pojawiła się cierpkawość, a ja pomyślałam o miechunce (physalis) i całym egzotycznym miksie żółtych owoców. Cały czas podkręcały wilgoć, soczystość, ale nie walczyły o pierwszy plan.
Z drugiej strony wysoka słodycz zdecydowała się na karmel. Karmel mocno palono-pieczony... Który wmieszał się w coś niemal mlecznego (maślanego?). Oczami wyobraźni zobaczyłam sernik. Nie jakiś pierwszy lepszy jednak, a np. śmietankowo-twarogowo-fistaszkowy? Trochę na wegańską nutę? Orzechowe tony były w nim wyraźne, ale trudne do sprecyzowania, na pewno przyprawiono go jakoś szlachetnie... Miodem i wanilią?
Przypraw w tym wszystkim nie brak. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa miód i wanilia zaczęły mieszać się z jakimiś cieplejszymi... albo to sam miód tak się rozwinął. Pieczoność sernika zaś stworzyła bazę jako ciastowo-truflowy smak. Rozwinęła się wtedy też gorzkość. Po ustach rozeszła się charakterna ziemistość. Była głęboka, lekko ostrawa i... trochę jak krem / mousse kakaowo-czekoladowy z grzybowymi zapędami, a trochę niczym wilgotny, goryczkowaty spód do ciasta / sernika.
Oczami wyobraźni widziałam też nasączoną, czekoladowo-ciastową truflę. Przyprawy zrobiły się dość ostre i przywołały alkoholowe cukierki typu trufle oraz jakieś beczki z alkoholami. Konsystencja zaś dopominała się o scukrzony karmel i miód - wręcz przypalone. Myśli o opalanych beczkach na alkohol, które stały w chłodnej piwnicy cały czas krążyły mi po głowie.
Owoce, które na debiut powyższych oddaliły się, wróciły później, łącząc się z sernikiem i jego gorzkawo-mroczną stroną. Okazało się, że pełno w nim soczystych śliwek i moreli. Takich farfoclowatych, ale jędrnych i świeżych. Przy ich soczystości co do twarogowości sernika nie ma wątpliwości, aczkolwiek także teraz plątała się tam lekka fistaszkowość. Orzeszki świetnie łączyły delikatność z nutami ziemi i przypraw.
W posmaku pozostała bezkresna czekoladowość z goryczką podrasowaną ziemią i truflowością, fistaszkowo-przyprawioną pikanterią oraz soczystością owoców i sernika. Po zjedzeniu, mimo ogólnego poczucia słodyczy, w ustach dominowała palona gorzkość. Nie utrzymywało się to jednak zbyt długo.
Boski czekoladowy sernik z gorzko palonym spodem, fistaszkowo-karmelowymi nutami i soczystością owoców zamknięte w tabliczce. To nie mogło nie zachwycić... Nie tak bardzo owocowa, a mimo że słodka, to nie pozbawiona wręcz mrocznego charakteru.
Była bardzo podobna do swojej starej wersji, ale... na pierwsze zaciągnięcie się zapachem czuć wzrost jakości. Nowa przede wszystkim była mniej oleista, a jej smak poszedł w bardziej szlachetnym kierunku.
Mocno palony karmel, mocno pieczony sernik i ostrość miodu / przypraw genialnie łączyły się z truflowo-ciastowymi, aż przypalono-ciastowymi nutami. Owoce rewelacyjnie nadały soczystość, nie pchając się za bardzo (splot żółtych bardzo pasował). Wszystko to było w pewien sposób podobne do przypalonego ciasta, serka śmietankowego, lasu iglastego i kwaśnych owoców (mango,cytryna żurawina) starej wersji. Wtedy nazwałam to "nieudolnym ciastem"... Zmieniło się to w wymyślne ciasto.
Nowy Morin to Kostaryka w wydaniu na słodko, ale z nieporzuconą gorzką bazą. To mój smakowy ideał (prawie, bo mógłby być bardziej gorzki), ale niestety konsystencja mi się nie podobała. O tyle bardziej, że wiem, że marka potrafi zrobić zupełnie inną.
Palona gorzkość i kwaskawo-owocowe tony przypominały także La Nayę Costa Rica Maleku 72 %, ale nie było to do końca to (La Naya to więcej kwaśnych owoców), a przypalone ciasto Cacheta Costa Rica 71 % (ten znowu różnił się, że smakował kawą). Wanilia i cynamon, paloność i "okopcone drewno" przypominały boskiego Pralusa, ale i do niego ta czekolada nie była zbyt podobna przez truskawki i wytrawne wędzenie Pralusa.
Ze wszystkich linkowanych ta jest chyba najsłodsza i najmniej kwaśna.
ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27 zł (za 100 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa