niedziela, 29 kwietnia 2018

Legal Cakes baton L'Oreo po zmianach / nowa wersja

Moja przygoda z Legal Cakes już trochę trwa. Ogólnie stwierdziłam, że w ofercie mają naprawdę różne propozycje: od przepysznych po niewypały totalne (piszę to i o ciastach, i batonach). Co więcej, ciągle modyfikują składy, coś poprawiają... Nie jest nudno po prostu. Smacznie, mniej... Ale zdrowo, a to zachęca do dawania kolejnych szans, próbowania nowych rzeczy itp. L'Oreo miało kiedyś inny skład (i inną szatę graficzną) i wtedy był według mnie okropny. Zmienił się jednak, więc przy okazji i go zamówiłam, wychodząc z założenia, że gorzej niż było, być nie może.

Legal Cakes L'Oreo to "baton kakaowy z nadzieniem kokosowym", bezglutenowy. Wersja, która weszła jakoś z początkiem roku 2018.

Po otwarciu poczułam smakowitą woń kokosa: świeżego, wiórków i oleju, w mleczno-śmietankowej toni. Oprócz tego wyczułam trochę kakao i trochę słodziku. Było słodko i tak "naturalnie-orzechowo" (za sprawą kokosa itp.)

Baton w rękach wydał mi się suchy, zbity i twardy, ale przy jedzeniu okazał się dość miękkawy (do tego stopnia, że z przyjemnością jadłam go widelczykiem, jak ciasto) i tłusty. Chrzęścił bardzo, ale nie było to chrzęszczenie jakie lubię. Kojarzyło się z wiórkami wymieszanymi z jakimiś drobinkami i kryształkami.
Ciemne warstwy zawierały drobinki migdałów i jakieś kryształki, a krem częściowo zmielone wiórki.
Ciemne były bardziej suche, choć i z olejem, a biała tłustsza w bardziej mazisty sposób. Rozpływała się dość szybko.
Ogólnie konsystencja, mając wady i zalety, wyszła w porządku. Całość w ustach po paru chwilach przybierała bowiem postać "lepiszczej", gęstej masy.

"Ciastka" odebrałam jako wyważone, bo łączyły lekką słodzikową słodycz z gorzkawą nutką. Wyszły "neutralnie naturalnie", "orzechowo" za sprawą kokosa i migdałów. Pewna kokosowa soczystość łączyła się z goryczką oleju i kakao. Kakao było mi tu o wiele za mało, mimo że w sumie ogólnej goryczki nie brakowało. Napędzał ją olej kokosowy.

Biały krem zaskoczył mnie tym, jak wyraźnie kokosowo-śmietankowo wyszedł. Czułam w nim wyraźnie mleko i naturalnego kokosa, ale i ogrom kokosowej mleczności, co przełożyło się na zepchnięcie słodzikowej słodyczy na dalszy plan (ale nie aż na taki bardzo daleki).

Po zjedzeniu w gardle pozostał taki... "posmak" oleju kokosowego. Trochę dziwne wrażenie.

Baton wyszedł statecznie, dość poważnie, ale przystępnie. Czuć w nim ogrom kokosa, mleczność i ogólną "orzechowość". Nie bez znaczenia pozostały olej kokosowy i kakao. Słodzik czułam, lecz nie przeszkadzał, gdyż ogólna słodycz nie miała zbyt mocnego natężenia.
Wyszedł dość konkretnie. "Gęste papu" odebrałam pozytywnie, ale wolałabym ciut mniej tłustości.

L'Oreo zmieniło się na lepsze. Stara wersja była strasznie słodka, nową stonowano. Ewidentnie poszli w wytrawniejszym kierunku, ale nie zgubili po drodze faktu, że to jednak słodycz a'la Oreo. Kojarzył się z nimi, ale brakowało mi większego kopa kakao, bo goryczka wciąż pochodziła głównie z oleju kokosowego. Zmienione proporcje składników (np. więcej wiórków) też czuć i wyszło naprawdę dobrze (Ja bym jednak jeszcze widziała np. ... dodanie białej fasoli jak w Sneakym do kremu? tak żeby nadać wytrawności i bardziej zwartej struktury)


ocena: 8/10
kupiłam: Legal Cakes
cena: 8,50 zł (za 90 g)
kaloryczność: 412 kcal / 100 g; sztuka (90g) 371 kcal
czy znów kupię: mogłabym

Skład: wiórki kokosowe 16%, mleko bez laktozy, substancja słodząca: erytrol; mąka migdałowa, płatki jaglane, olej kokosowy, odżywka białkowa o smaku waniliowym (białka serwatkowe z mleka), syrop daktylowy, woda, kakao 4%, siemię lniane, sól

sobota, 28 kwietnia 2018

Legal Cakes baton Piernikowy

Jakiś czas temu wyszukiwałam sobie "za i przeciw" w kwestii kolejnego spożywczego zamówienia. Jeśli chodziłoby o czekolady, byłoby łatwiej, ale batony...? W końcu przeważyła ochota na kawałeczek zdrowego ciasta (którego w jeszcze-moim mieście nie dostanę), które to wypatrzone batony przypominały. Jako że bałam się zmienionych składów (rozczarowania?) postanowiłam rozpocząć od zupełnej nowości w asortymencie, batona sezonowego i chyba najbardziej ciastowego z zakupionych.

Legal Cakes baton Piernikowy to "baton bananowy z powidłami śliwkowymi", orzechami włoskimi i marchewką. Jest wegański i bezglutenowy.

Od razu po otwarciu poczułam silną słodycz wyrazistych, dojrzałych bananów w towarzystwie orzechów włoskich i przypraw korzennych z cynamonem na czele.

Baton wyglądał konkretnie, był też ciężki i zbity, ale zupełnie nie tłusty. Doskonałych, chrupiących orzechów włoskich nie pożałowano, jednak chwilami za mało było mi powideł śliwkowych. Całość była bowiem wilgotnawa, ale miała w sobie też element pewnej gąbczastej suchości (obstawiam odżywkę i zmielone płatki), przez co zapychała. Trochę się przez to rozwalał, ale i tak całkiem nieźle dało się go zjeść widelczykiem, jak ciasto.

W smaku czułam przede wszystkim słodkie, świeże banany i zbożową neutralność płatków. Te drugie wyszły mało wyraziście - w ciemno nie powiedziałabym, że to akurat jaglane i gryczane (przemieszały / rozmyły się jakoś). Przy ich smaku raz i drugi wylazł jakiś dziwny mdły posmak (odżywka?).

Orzechowe zapędy batona podkręcały orzechy włoskie, które zdecydowanie dominowały nad wszystkim innym w trakcie rozgryzania ich. Świetnie przełamały słodycz swoją goryczką, gdyż na szczęście nie zostały pozbawione skórek.

Przyprawy również dość szybko dały o sobie znać. Skupiały się jakby wewnątrz, przy powidłach. To przede wszystkim cynamon, leciutko zaostrzony imbirem i dosłodzony goździkami, co przełożyło się na smakowicie korzenny, ale raczej łagodny smak.

Powidła... czuć. To znów smak słodki - tym razem śliwek (jestem prawie pewna, że kalifornijskich). Razem z delikatną marchewką wniosły odrobinkę soczysty akcent. Marchwi jednak w sumie nie czuć.

a to spód
Całość wyszła słodko i delikatnie, ale nie mdło. To po prostu łagodny (a nie pikantny) korzenny twór z ogromną ilością smakowitych orzechów i odrobinką śliwek. Twór przywodzący na myśl płatki z dodatkami prosto z instagramowych zdjęć. Piernikiem bym go nie nazwała, bo brakowało mi w nim konkretności, uderzenia bardziej charakternych przypraw (ja tam bym w ogóle poszła w kierunku kakaowego / czekoladowego piernika -kakao - pasowałoby jak ulał!).
Baton warty spróbowania, ale jednorazowego. Smakował mi, ale bez szału, czegoś brak.

Od razu przypomniał mi batona Legal Cakes Owocowo-czekoladowego (mój był właśnie ze śliwkami), w którym czekoladę zmieniono na orzechy i szczyptę przypraw (no dobra, śliwki w nieco innej formie). Piernikowy jednak nie był tak męcząco zapychający, a bardziej ciasto-wilgotny, co się chwali.


ocena: 6/10
kupiłam: Legal Cakes
cena: 8,50 zł (za 140 g)
kaloryczność: 254 kcal / 100 g; sztuka (140g) 371 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: banany 54%, płatki jaglane, płatki gryczane, orzechy włoskie, suszone śliwki 12%, marchew, odżywka białkowa wegańska (87,5% izolat białek grochu, 12,5% izolat białej ryżu), cynamon, imbir, goździki

piątek, 27 kwietnia 2018

Wedel Mleczna Truskawkowa z nadzieniem mlecznym

Nie lubię być do czegoś głupio uprzedzona, ale też np. nie funkcjonuje u mnie coś takiego jak "smak dzieciństwa". Dzisiejsza recenzja jest o dość kontrowersyjnej czekoladzie. Z tego co wiem, to właśnie "smak z dzieciństwa" wielu osób, jednak w moim przypadku... byłby to raczej koszmar z dzieciństwa. Mała ja nienawidziłam truskawkowych słodyczy, a i nie lubiłam mlecznego Wedla (zawsze kojarzył mi się "piankowo", z również nielubianymi ptasimi mleczkami itp.), od tej czekolady trzymałam się więc jak najdalej, przez co obecnie już nawet straciłam pewność, czy kiedykolwiek ją jadłam. Obecnie truskawkowe słodycz traktuję jak wszystkie inne, a Wedel jest mi obojętny (jadłam kilka okropnych rzeczy, ale trafiłam i na smacznego CzekoWafla, chałwę piernikową). Byłam ciekawa, jak odbiorę tę czekoladę po zjedzeniu naprawdę wielu prawdziwych, jak i tych zwykłych czekolad, "na świeżo i na chłodno", bez emocji. Świadomość posiadania truskawkowego nadziewanego Lindta i chęć porównania tylko mi dopingowały, niczym wyjątkowo słodziaśnie-różowiaste cheerleaderki.


E. Wedel Mleczna Truskawkowa to czekolada mleczna z nadzieniem truskawkowym i mlecznym.
Zawiera min. 29% składników kakaowych, 14% mlecznych i 1,3% soku truskawkowego.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, pomyślałam, że naprawdę nie lubię dostawać czekolad - ludzie ich nie szanują, a mnie takie połamane irytują. Jak się jednak okazało, tabliczka Wedla do łamania była jakaś dziwna. Niby miękko-tłusta, ale po bokach gruba i taka "źle się łamiąca" (nie po wyznaczonych liniach).  Okropna, niewygodna tabliczka z kostkami-gigantami, które trudno ugryźć, a na raz się nie da... Zły początek.

Jednak bardziej niż wygląd, uderzył mnie zapach. Jego moc chyba najlepiej opisze sytuacja, że natychmiast usłyszałam pytanie Mamy z pokoju obok "mogę już wziąć?". Czekała bowiem na swoją część, aż porobię zdjęcia. Tak, strasznie silny zapach był wszędzie. To truskawka maksymalnie podkręcona. Mnóstwo w tym słodyczy, czekolada daleko w tle. Wyraźnie chemiczno-marmoladowe, ale tragiczne jeszcze nie było.

Czekolada okazała się bardzo tłusta i proszkowa do granic możliwości w negatywnym sensie.
Nadzienie także było tłusto-proszkowe, ale chyba nieco gładsze. Jedno i drugie strasznie oblepiało gębę.
Część owocowa to gęsty, klejący dżem o niegładkiej, jakby zgrudkowanej żelatyną strukturze. Kostki w ustach szybko się rozwalały, marmolada rozpływała się, a reszta męczyła mnie jeszcze chwilę (o wiele za długą!).

Czekolada smakowała cukrem i mlekiem w dziwnym kontekście, który od lat kojarzy mi się z jakimiś piankami itp.

Skojarzenie to podbijało białe nadzienie. To w zasadzie zbitka mleka w proszku i cukru, w dodatku z posmakiem margaryny. Nasiąkło nieco dżemorem i kojarzyło mi się nie tylko z piankami, ale i z cukrem pudrem.

Nadzienie owocowe było przede wszystkim słodkie i truskawkowe w sztuczny sposób. To kojarzyło mi się niemal słodzikowo, tak chłodząco-chemicznie. Miało w sobie element "czerwonej marmolady", a więc w zasadzie nie wiadomo czego, ale ewidentnie dżemowo-marmoladowego i cukierkowego. Pojawiał się także kwasek, może nie przyjemny, ale przy tym wszystkim też nie potworny. Sztuczność strasznie dawała się we znaki. Najgorszy był niecodziennie mocny, straszliwy i napastliwy posmak.

Irytującemu posmakowi chemii w ustach wtórowała cukrowość i jakieś... mało mleczne mleko.

Całość wyszła więc przeraźliwie proszkowo. To proszek rozrobiony w tłustości, który zalepia i dręczy cukrowością. Sztuczność czuć od otwarcia do (w moim przypadku) zapicia herbatą i umycia zębów.
Czekolada ma według mnie złe proporcje. Za dużo w niej białego czegoś, chemii, a za mało truskawek. Gdyby sama czekolada była lepsza, też mogłoby być jej więcej w miejsce bieli. Muszę przyznać, że to twór zjadliwy - dla rzetelnego napisania recenzji zjadłam 3 kostki i czułam niesmak i chemię, zacukrzenie, ale nie traumę. Biorąc pod uwagę cenę, uważam, że czekolada jest po prostu poniżej przeciętności, a nie że to jakieś najgorsze zło na świecie.
Mamie smakowała bardziej, ale też się dziwiła, że ta truskawka była aż tak sztuczna.


 ocena: 3/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 499 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromat), cukier, tłuszcz roślinny (palmowy), zagęszczony przecier jabłkowy, wsad truskawkowy (syrop glukozowo-fruktozowy, cukier, skrobia modyfikowana, koncentrat soku truskawkowego, kwas cytrynowy, stabilizator: pektyny; aromat, barwnik: koszenila), mleko pełne w proszku, serwatka w proszku, substancja utrzymująca wilgoć (sorbitole), spirytus 0,3%, aromat, lecytyna sojowa, koncentrat czarnego bzu, kwas cytrynowy

czwartek, 26 kwietnia 2018

La Naya Costa Rica Maleku 72 % ciemna z Kostaryki

Często zdarza mi się kupować od razu kilka tabliczek do próbowania, bo latami nauczyłam się, że w takich sprawach mam pecha: kiedy mam wybrać w ciemno jedną rzecz, zazwyczaj pada na najgorszą. W przypadku La Nayi - jakoś nie ufałam tej litewskiej marce - na początek wybrałam tylko tabliczkę z Wietnamu. Okazała się przecudowna, toteż po jakimś czasie kupiłam inne, również z edycji limitowanej. Sięgając po dzisiaj przedstawianą wiedziałam, że będzie dobrze, ale pozostało pytanie: w jaki sposób? Miała to bowiem być moja druga w życiu tabliczka z kakao z Kostaryki. Pierwszą był Morin Costa Rica noir 70 %, jedzony lata temu (jesień 2015, a więc na początku przygody z prawdziwą czekoladą).

La Naya Costa Rica Maleku 72 % to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Kostaryki z regionów, gdzie uprawą kakao zajmuje się rdzenne plemię Maleku.

W pierwszej chwili po otwarciu poczułam zapach soku owocowego, nutkę cytryn (z naciskiem na skórki) i drzewa o ciepłym wydźwięku. Nieokreślony "sok owocowy" z czasem poszedł w kierunku jakiś malin, czarnych porzeczek, a wśród "ciepłych drzew" doszukałam się orzeszków... ziemnych / piniowych? A tu zaraz moja uwaga skupiła się na piniach (w sensie, że znowu drzewa).

Tabliczka o niemal definicyjnie czekoladowym kolorze łamała się z pięknym trzaskiem, była twarda, a w ustach raczej zbita, choć rozpływała się leniwie na idealnie tłusty, gładki krem.

Już w chwili robienia kęsa czekolada za każdym razem wydawała mi się "opalana" i smakująca niemal gęstym, naturalnym sokiem owocowym (mowa o owocach leśnych).

Najpierw niejednoznaczny miks owoców niósł sporo słodyczy, ale i smakowite kwaski. Słodkie maliny, kwaskowate czarne porzeczki i jeżyny, które to w ogóle niezłego charakterku całości nadały. Z czasem to właśnie jeżyny wywyższały się ponad swoje owocowe towarzyszki.

Pomogła im w tym wytrawniejsza nuta, która jawiła mi się jako "opalaność". Chwilami zdecydowanie dominowała nad owocami albo raczej: sterowała nimi. To jakby... sok w opalanej beczce. Beczka z zacnego drewna. Czułam ciepły wydźwięk tego drewna, ale z pewną wilgocią. W tle zaznaczały się jakieś orzeszki i jakby zbożowość. Niósł je wytrawniejszy, palony klimat, ale nie gorzkość. W końcu, w połowie degustacji stało się jasne: słód. Smak wydał mi się nagle niewyobrażalnie jednoznaczny i obrazowy.
Dzięki "palonemu słodowi" słodycz odebrałam jako palonokarmelową.

Przy drewnianej wilgoci i zbożu wychwyciłam jakby i coś kwiatowego, łagodnego. Powiedziałabym, że nawet i jakieś mleczne skojarzenia miałam - pewnie przez konsystencję kremu. Chwilami drewno, może właśnie przez słodycz i tę lekkość widziało mi się jako wilgotny las. Jego najniższy szczebel, gdzie kryją się jeżyny.

Na końcówce, obok palono-drzewnych, słodowych nut wracała właśnie i owocowa kwaskowatość, choć tym razem nazwałabym ją raczej cytrynową (taka też trochę "opalana skórka cytrynowa"). Właśnie cytrynowo-opalany posmak, choć i z pewnym poczuciem "żywych roślin" (kwiaty, drzewa), pozostawał po tej czekoladzie na bardzo długo.

Muszę przyznać, że bardzo podobała mi się słodowość czekolady, a także to, że owoce nie narzucały się słodowi, a się w niego wkomponowały. Jeżyny, trochę malin i skórka cytrynowa w zapachu i posmaku wyszły ciekawie, bo w wydaniu soku lub opalane, a nie jako świeże. Czekolada nie była więc soczysta, ale bardzo wilgotna. Mimo zestawienia smaków wcale nie wyszła gorzko. Raczej tak wytrawniej, ale nie gorzko. Jej kwaskowatość również nie była zbyt narzucająca się, a słodycz... na odpowiednim poziomie, choć w ogóle jakby nie ingerowała jako ona sama.

Po przeczytaniu recenzji Morina sprzed lat uznałam, że musiały smakować bardzo podobnie. Wspomnienia wróciły, jakbym jadła ją całkiem niedawno, przypomniałam sobie, jak męczyłam się z opisaniem smaku "nieumiejętnie palonego karmelu". Przecież cała ta opalaność była słodowa (choć w Morinie słodsza) - dlaczego mi to do głowy nie przyszło? Cytryny, charakterne owoce (w Morinie żurawina) i drzewa (w Morinie sosna).
La Naya wyszła jednak jakby... bardziej wielopłaszczyznowo, harmonijnie. Podobała mi się jej głębia i wyrazistość, choć wolałabym jednak silniejszą gorzkość kakao.
Na pewno ogromny plus należy jej się za konsystencję idealnie gładkiego kremu (jak Domori).

PS Producent pisał jeszcze o nucie grzybów leśnych - za nic ich nie czułam, ale cieszę się, że tak wyszło. Nie wiem, jakby z nimi było.


ocena: 9/10
kupiłam:  Sekrety Czekolady
cena: 24,99 zł (za 60 g)
kaloryczność:  559 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarno kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa

środa, 25 kwietnia 2018

wafelek Lusette smak Orzechowy

Ostatnio zrozumiałam, dlaczego na wafelki jako na słodycze patrzę przychylnym okiem. Ot, bo można je fajnie rozwarstwiać... W ramach buntu, łamania zasady "nie baw się jedzeniem"? No, powiedzmy. Początkowo do wszelkich Lusette i Góralków byłam sceptyczna (po straszliwym Attack Choco - jednym z najgorszych wafelków, jakie jadłam - też od IDC Polonia), dawniej trafiłam na jakieś niezbyt mi odpowiadające smaki, ale po spróbowaniu pysznego Lusette czekoladowego, boskiego Góralka sernikowego i smacznego Lusette Cappuccino postanowiłam spróbować więcej propozycji IDC. A było to ryzykowne, bo z Lusette został mi smak mleczny (kiedyś tam) i orzechowy, który omijam, bo... jakoś jestem wyjątkowo czuła na sztuczność orzechów laskowych.


Lusette smak Orzechowy to "ciemny wafelek z kremowym nadzienie 70 % z orzechami laskowymi", którego producentem jest I.D.C. Holding.

Po otwarciu poczułam kakaowy zapach, mający w sobie tak dużo smakowitych, ale i lekko sztucznawych orzechów laskowych, że natychmiast skojarzył mi się z Ferrero Rocher (kiedy to ja je ostatnio jadłam? w czerwcu 2015, więc mówimy o miłym wspomnieniu), ale i podchodzący pod trochę bardziej pszeniczne, płatkowo-waflowe klimaty nie najwyższych lotów.

Gruby wafel z ogromną ilością kremu zachwycił mnie strukturą, bo był cudnie proszkowy (a więc jego tłustość aż tak nie przeszkadzała), całość bardziej chrzęściła niż chrupała - także świeżutkie, ale delikatne warstwy waflowe. Polewy w sumie nie pożałowano, rozpływała się łatwo i szybko, bo była tłusta (to już przeszkadzałoby, gdyby było jej więcej, a nie tylko z jednej strony).

W pierwszej chwili wafelek wydał mi się słodko-mdły, trochę margarynowy. Smaki jednak rozchodziły się - najwidoczniej musiały się "przegryźć".

Otóż polewa uraczyła mnie bardzo słodkim, ale i przyjemnie wyraźnym kakaowym smakiem.

Warstwy waflowe były nieźle wypieczone, nie były jednak neutralne, a słodko-kakałkowe, co wyjątkowo dobrze pasowało do reszty.

Reszty, czyli do kremu. Ten był bardzo słodki, ale na pewno nie cukrowy. Najpierw wydał mi się zaskakująco mleczny, ogólnie łagodny. Dochodził do tego orzechowo-kakaowo-czekoladowy smak. Jednoznacznie kojarzył mi się w pewnym momencie ze sztucznawymi Ferrero Rocher. Orzechy laskowe wyszły tu więc wyraźnie, ale nie tak napastliwie mocno, intensywnie. Przywodziło to na myśl ferrerowaty deser mleczny, a w końcu również - przy połączeniu z wafelkami - przed oczami stanęła mi miska kakaowych płatków zbożowych z mlekiem (Nesquiki itp.).

Całość widzi mi się jako zmielone, sprasowane Ferrero Rocher i kulki Nesquik z mlekiem w formie wafelka.

Po wszystkim pozostawał chemiczny posmak orzechów laskowych i po prostu wafelka. Nie była to sztuczność, która przeraża. Właściwie wielu osobom pewnie mogłaby wydać się nawet smakowita. Mi po dłuższej chwili od zjedzenia zaczynała przeszkadzać, ale nie mogę powiedzieć, by wafelek mi nie smakował. Był dziwnie... wciągający, jednak coś nie pasowało mi w samym początku i posmaku. Był za słodki i wyważony pod tym względem jednocześnie. Nie przypominam sobie, bym jadła smaczniejszego laskowoorzechowego wafelka, ale w sumie nie jadłam takich zbyt dużo, w dodatku lata temu.


 ocena: 7/10
kupiłam: Lewiatan
cena: 0,99 zł (50g)
kaloryczność: 564 kcal / 100 g
czy kupię znów: w sumie mogłabym

Skład: tłuszcz roślinny (palmowy, kokosowy), mąka pszenna, cukier, polewa kakaowa 14% (cukier, tłuszcze roślinne: palmowy, shea; kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 17%, serwatka w proszku, emulgatory: fosfatydy amonu, polirycynooleinian poliglicerolu; aromat), serwatka w proszku, mąka sojowa, prażone orzechy laskowe 4%, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, mleko odtłuszczone w proszku, skrobia kukurydziana, olej słonecznikowy, lecytyna sojowa, aromaty, barnik (karmel amoniakalny), mleko pełne w proszku, substancje spulchniające (węglany sodu), żółtko jaja w proszku

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Zotter Punch mleczna 50 % z cynamonowo-miodowym kremem, pomarańczową galaretką otoczoną cienką warstwą białej czekolady oraz batatowo-morelowym kremem z wódką

Po Roasted Almonds and Mulled Wine (For the Best Employee in the World), do której według mnie Zotter za dużo napchał, zaczęłam dzisiaj prezentowanej trochę się obawiać. Opis brzmiał tak bogato i smakowicie, że równie dobrze zamiast boskiej czekolady, mógł wyjść "śmietnik zacnych składników".


Zotter Punch to mleczna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana cynamonowo-miodowym kremem (19%), pomarańczową galaretką (22%) otoczoną cienką warstwą białej czekolady oraz (19%) batatowo-morelowym kremem z wódką i białymi czekoladami: morelową, karmelową.

Od razu po otwarciu poczułam słodką i ciepłą, korzenną woń. Było w tym mnóstwo dojrzałych pomarańczy i cynamonu, a także pewna "orzechowa korzenność" - leciutka naturalna orzechowość czekolady zmieszana z cynamonem właśnie?

Całość wyszła kremowo, odpowiednio tłustawo i cudownie soczyście, ale nie jak świeże owoce, a tak właśnie przetworowato-ponczowato.
Czekolada mleczna jak zwykle była cudnie tłustawo-kremowa, powoli rozpływająca się i ujawniająca również wolno rozpływający się, kremowy środek. Oba kremy były tłustawo-gładkie, maziste i właśnie cudnie kremowe, z tym że ciemny zawierał sporo drobinek (cynamonu?). Biała warstewka, również kremowa, miała raczej po prostu trzymać bardzo naturalną, soczystą galaretkę. Ta była jakby zrobiona z soku. Lepiła się i ciągnęła, ale tak... soczyście.

Po zjedzeniu całej tabliczki, przegryzając się przez całość i dzieląc trochę więcej niż w przypadku innych, stwierdziłam, że całość nie jest wyrazista jeśli o poszczególne składniki i smaczki chodzi, a właśnie tworzy "tabliczkę-punch" (moje wyobrażenie o punchu, bo nigdy żadnego nie próbowałam).

Czekolada wydała mi się zachwycająco mleczna i trochę bardziej orzechowa niż czekoladowa, co (jedno i drugie) podkreślał smaczek nadzienia cynamonowego, którym przesiąkła.

W smaku zaraz po czekoladzie dochodził do głosu cynamon właśnie, a za nim odważyła się wychylić wzmocniona mleczność i "kakałkowo-maślany" smaczek dobrych pralinek. Skojarzenie to nakręcał alkohol i słodycz, która mu wtórowała. To ciemniejszy krem, nieco dominujący jako pierwszy. On był słodki... w alkoholowy sposób. Zakładam, że to zasługa niemal "cukrowej" (jak to brandy) brandy złączonej z miodem. Bardzo dobrze sprawdził się tu cynamon - łagodny, niegorzki, ale mający charakterek. Nadało to słodyczy pewnej powagi, szlachetności.

Silna słodycz cechowała wszystkie części, ale każda była słodka w inny sposób.

Co więcej, dość szybko wszystkiemu nadawała rześkości galaretka. Ona również była słodka, ale to taka słodycz bardzo dojrzałych pomarańczy. Miały w sobie też coś z kwasku, pewien poważniejszy motyw. Doprawione cynamonem i alkoholem z kremów wydały mi się może i lekko gorzkawe w pewnym momencie.

Biała czekolada o dziwo nie nakręcała słodyczy jakoś szczególnie. Powiedziałabym, że raczej podrzucała lekką nutkę śmietankową.

Jasny krem wydał mi się też właśnie w dużej mierze mleczny i bardzo, bardzo słodki. Wyraźnie czułam w nim i ordynarniejszy alkohol, także owocową nutę (sugerującą "jakieś pomarańczowe owoce" - pewnie morele z batatami), ale wydał mi się... głównie "słodki słodyczą białych czekolad", mleka karmelowego itp.

Każdy kęs kończyła mleczna czekolada, spod wielu słodkich elementów wyciągając raz jeszcze (na koniec) wyraźniej jakby cynamonowo karmelizowanie-orzechowy smaczek.
Posmak był jednak, owszem, słodko czekoladowy, ale bardziej jak po jakimś pomarańczowym alkoholu.

Wszystko wchodziło w rozgrzewający, formowany przez alkohol wir słodyczy, korzenności o cynamonowo-pomarańczowym wydźwięku, który w ryzach jakoś tam próbowała trzymać błoga mleczność i wręcz orzechowa czekoladowość.
Zaskoczyło mnie tylko, że w tym wszystkim jakoś uciekał smak miodu. Być może wpisał się w rozgrzewanio-podrapywanie gardła (które jednak odebrałam jako alkoholowe).
Nigdy nie piłam prawdziwego ponczu, ale ta czekolada właśnie jako taki jakiś poncz mi się widzi.


ocena: 9/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 479 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

 Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, koncentrat soku pomarańczowego, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, mleko, miód, słodkie ziemniaki (bataty), wódka ziemniaczana, suszone morele, odtłuszczone mleko w proszku, masło, karmel w proszku (odtłuszczone mleko, serwatka, cukier, masło), brandy z cukru trzcinowego, cynamon, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), substancja żelująca: pektyny jabłkowe, słodka serwatka w proszku, lecytyna sojowa, pełny cukier trzcinowy, sól, wanilia, olejek pomarańczowy, chili Bird's eye

niedziela, 22 kwietnia 2018

Skawa Wadowice Draże o smaku kakaowym; czekoladowym w polewie kakaowej

Czasami nachodzi mnie na coś konkretnego i nie widzę w tym nic złego. Raz np. w głowie powstała mi wizja oglądania anime, przegryzając draże czekoladowe / kakaowe. Kiedyś bardzo je lubiłam, jednak wiedziałam, że i mój gust uległ zmianie (obecnie nie lubię w ogóle takiej formy słodyczy, nie mówiąc już o poziomie wytrzymałości na słodycz itp.) i one nie są takie, jak kiedyś, no ale... wizja to wizja. A przy okazji postanowiłam zrobić małe porównanie.


Skawa Wadowice Draże o smaku kakaowym


Draże właściwie nie miały zapachu.
Próbowały za to nadrabiać brzęczeniem, gdyż były twarde i... jak kamyki gładkie, tak glazurowo-suche (z wierzchu). W środku... no też w zasadzie suche, ale i mięknące. Całościowo cukrowe, że nawet nie trzeba patrzeć na skład by wiedzieć, że to cukier był bazą. Przede wszystkim były chrupiące, i gdybym chciała podać jakąś jedną cechę charakterystyczną, to właśnie by ta ich twarda "chrupiącość" była.

W smaku... także czułam przede wszystkim cukier i chemię. Połączenie tego w przypadku skorupki wydało mi się nijakie i takie... jak wszelkie bez smaku posypki kakaowe / czekoladowe, a jednak cukrowo-glazurowe właśnie w smaku (którego jakby nie było?). Środek okazał się słodszy, bardzo cukrowy i taki mdło mleczno-margarynowy i z chemicznym kwaskiem wychodzącym z czasem. Posiadał posmak... w sumie nie całkiem kakaowy, a "kakałkowo-jakiś", który skojarzył mi się z jedzonym parę dni wcześniej cukierkiem Śnieżka Michałki chałwowe (niemającym nic wspólnego z tytułowym smakiem).

Szybko pozostawał kwaskowato-chemiczny posmak.

Ogólnie te draże widzę jako "kakałko zrobione w laboratorium na wodzie z taką ilością cukru, że już się nawet rozpuszczać nie chce".

Po kilku miałam dość. Chrupiącość sprawia, że draż po drażu ląduje w ustach, ale raptem przy którymś z kolei aż poraża, jakie to nijako-niesmaczne, a na resztę nawet patrzeć się nie chce.
Są to beznadziejne jakościowo draże o smaku... no wody z cukrem z odrobinką kakałka i toną chemii. Przez to tak niewyraziste, że jakby mi ktoś próbował wmówić, że mają być cappuccino, czekoladowe czy jakiekolwiek inne... mogłabym uwierzyć.


 ocena: 3/10
kupiłam: Mama kupiła
cena: -
kaloryczność: 456 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, serwatka w proszku, częściowo utwardzony tłuszcz palmowy, mleko w proszku odtłuszczone, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 3,7%, wafle (mąka pszenna, skrobia, olej rzepakowy, sól), syrop glukozowy, barwnik E150c, olej palmowy, substancja glazurująca E901, lecytyna sojowa

-------------

Skawa Wadowice Draże o smaku czekoladowym w polewie kakaowej

Pachniały całkiem smakowicie, bo słodką, ale zarazem wytrawną czekoladą z zaznaczonym kakao i śmietankową nutą. Taki tam zwykły słodycz.

Kulki okazały się tłusto-mięknące, choć też trochę "do chrupnięcia". Wierzch to warstwa tłustej polewy, pod którą odkryłam jakby glazurową skorupkę (w rzeczywistości to chyba cukrowy wafelek). Środek zaś to mięknąca, trochę chrzęszcząca, ale gładka masa.

Od pierwszej chwili w smaku uderzała przede wszystkim słodycz i taniość. To tania czekoladowość, mająca w sobie coś z polewy i coś z wyrobu czekoladopodobnego. Tak właśnie smakował wierzch.
Środek był chyba jeszcze słodszy, ale i mniej tandetnie czekoladowy. Czułam w nim coś oscylującego między mlekiem a margaryną, a także wręcz chemię. Wyszło bardziej mlecznie, ale wciąż ze smaczkiem nie do końca dziecinnie, a "deserowo" niby-czekoladowym.

Te draże widzę jako "najtańsze wafelki w pseudo-czekoladzie z jasnym kremem udającym cappuccino".

Fajnie byłoby je jeść, bo tak jeden po drugim chrupią i miękną, zalepiając coraz to bardziej miękką masą paszczę, ale już po kilku sztukach cukrowość i chemia tak drażni, że nie dałam rady więcej niż kilku.


ocena: 5/10
kupiłam: Mama kupiła
cena: -
kaloryczność: 456 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, polewa kakaowa 18% (cukier, częściowo utwardzone tłuszcze roślinne: palmowy, sojowy, rzepakowy; kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, aromat), częściowo utwardzony tłuszcz palmowy, serwatka w proszku, mleko w proszku odtłuszczone, orzeszki arachidowe prażone, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, wafle (mąka pszenna, skrobia, olej rzepakowy, sól), substancja glazurująca E414, syrop glukozowy, aromat

---------
Kakaowe i czekoladowe diametralnie się od siebie różnią po względem konsystencji (kakaowe - jak to kakao - konkret do chrupania; czekoladowe... mięciutko, kremowo i tłuściutko), w smaku różnica jest, ale żadne nie reprezentują tytułowego. Czekoladowe smakują wszystkim i niby-czekoladą, kakaowe... wodą z cukrem i "czymś". 
Mają jednak dwie, istotne cechy wspólne: straszliwą sztuczność i cukrowość. Właściwie z tego składa się ich smak. Po kilku jednego smaku i kilku drugiego miałam wrażenie, że chemia wgryzła mi się w język, a który wcześniej został wyszorowany "cukrowym pumeksem". Jestem pewna, że kiedyś nie były tak chemiczne. Rozumiem cukrowość (czego oczekiwać od takich draży?), ale żeby tyle sztuczności...
Większość jednych i drugich z powrotem trafiły do Mamy, która uznała, że czekoladowe są smaczne, a kakaowe dziwne, bo nijakie. Oba smaki na pewno wyszły o wiele lepiej od śmietankowych.


------------
Aktualizacja z dnia: 07.01.2020
To, że czytacie te słowa w zasadzie przeczy jakiejkolwiek logice, zwłaszcza mojej, no ale cóż... Mama kupiła te draże z nadzieją, że może razem z opakowaniami na gorsze, zmienili smak dla odmiany na lepsze. Ja jednak, nauczona doświadczeniem, czułam, że w takich produktach nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być jeszcze gorzej. A mimo to po trochu spróbowałam, choćby dlatego, by powiedzieć: "a nie mówiłam?" i... sprawdzić, czy odpowiednio się nastawiając, że spróbuję czegoś taniego, tanio-plebejski smak może mi aż tak nie przeszkadzać (eksperyment na potrzeby rzetelnego podejścia do zrecenzowania wafelka Eti Dare to Enjoy - recenzja... za jakiś czas).

Draże Piłkarze o smaku czekoladowym to "draże o smaku czekoladowym w polewie kakaowym", produkowane przez Skawa.

Śmierdzące kakaowym nadzieniem 7Daysa kulki składały się z plastikowo-margarynowej polewy i proszkowo-miękkiego środka. Smak był zabójczą mieszanką tego, bo w dodatku doszła do tego tona cukru. Tym razem doszukałam się też fistaszkowego echa. 

ocena: 3/10
kupiłam: Mama kupiła
kaloryczność: 498 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, polewa kakaowa 18% (cukier, częściowo utwardzone tłuszcze roślinne: palmowy, sojowy, rzepakowy, shea; kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, lecytyna sojowa, aromat), częściowo utwardzony tłuszcz palmowy, serwatka w proszku, mleko w proszku odtłuszczone, orzeszki arachidowe prażone, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, wafle (mąka pszenna, skrobia, olej rzepakowy, sól), substancja glazurująca E414, syrop glukozowy, aromat
-------------

Draże Wiking kakaowe to "draże kakaowe", produkowane przez Skawa.

Twardo-szkliste draże waliły tanim cappuccino z proszku, ich skorupka kojarzyła się z taką cukrową jak z kolorowych draży np. M&M's, a wnętrze... To po prostu proch. Smak świetnie to wszystko oddawał, bo wyszedł tanio cappucinowo-cukrowo.

 ocena: 2/10
kupiłam: Mama kupiła
kaloryczność: 456 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, serwatka w proszku, częściowo utwardzony tłuszcz palmowy, mleko w proszku odtłuszczone, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 3,7%, wafle (mąka pszenna, skrobia, olej rzepakowy, sól), syrop glukozowy, barwnik E150c, olej palmowy, substancja glazurująca E901, lecytyna sojowa
------------
Tragedia. Odebrałam je jeszcze gorzej niż ostatnio... Ohydny smak, struktura i... teraz nawet opakowania szpetne. Dawne, chociaż one, mi się podobały.

sobota, 21 kwietnia 2018

Lindt Excellence Mint / Menthe Intense ciemna 47 % z miętą

Jak o Lindt'cie zapomniałam na długi okres czasu, jak mógłby dla mnie nie istnieć, tak... ostatnio się trafiło, że jadam jakąś czekoladę tejfirmy w miarę regularnie. Kilka do mnie trafiło, a jako czekolady na zwyklejszy dzień spisują się świetnie (a przynajmniej lepiej niż jakieś mdłe superhiperbioeko udające plantacyjne albo niskobudżetowe Barony z nutą, która wyjątkowo mi nie podchodzi). Nie wspomniałam Barona, żeby go hejtować. Po prostu ostatnio trafiłam na kilka paskud, ale właśnie np. miętowego wspominam dobrze. Trochę się bałam, że w przypadku Lindta może być odwrotnie (ostatnio kilka dobrych nadziewanych, a teraz... klapa?)

Lindt Excellence Mint / Menthe Intense to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao z miętą.

Po otwarciu poczułam głównie słodką miętę, trochę sztucznawą, ale całkiem przyjemną i bardzo słodką ciemną czekoladę.

Czekoladę dostałam prawie zupełnie połamaną, ale przy robieniu kęsa usłyszałam raczej chrupnięcie niż trzask. Nic dziwnego, była bowiem bardzo tłusta. W ustach miękła bardzo szybko, zalepiając je tłustą, aksamitnie kremową mazią (jak mleczna). W przypadku ciemnych tabliczek coś takiego mi nie podchodzi.

W smaku od pierwszej chwili czułam przede wszystkim silną słodycz, która kojarzyła mi się z cukrem pudrem. Myślę, że przełożyła się na to "waniliowatość" łącząca się ze słodką miętą.

Ta bez wątpienia również ujawniała się bardzo szybko. W dużej mierze było to odświeżenie ust, chłodzący efekt z zaznaczonym smakiem mięty. Słodka mięta smakowała spożywczo, nieprzerysowanie, ale też nie w 100 %-ach naturalnie. Jej smak nasilał się.

Na pewno mięcie dopomogły akcenty smakowicie zaznaczającego się kakao. Nie przyniosło jednak żadnej gorzkości, a podporządkowało się słodyczy.
Ta znów rosła, rozmywając nieco smak mięty. Pod koniec znów czułam delikatną, bardzo słodką ciemną czekoladę z rześko-chłodzącym efektem mięty.

Posmak należał do słodkiej czekolady oraz olejkowej sztucznawości. Dopiero po zjedzeniu zaczynało to przeszkadzać. Oprócz tego czułam w ustach chłodne odświeżenie mięty.

Muszę przyznać, że mięta ratowała ratowała czekoladę: ochłodzenie sprawiło, że słodycz była bardziej do przyjęcia, a ogólna miętowa rześkość nieco "odtłuściła" poczucie tłustości. Mi jednak i tak było za tłusto. Słodyczy przeraźliwie cukrową nie mogę nazwać, w zasadzie wyszła przystępnie, ale... Jej połączenie z także tą miętową słodyczą... Dałabym mniej cukru (i tłuszczu, a więcej miazgi!) i tyle.

Wyszła całkiem ok, do zjedzenia, ale nie do ponownego zakupu; porównując do innych nienadziewanych miętowych to o wiele gorzej od Tesco finest, ale i od Barona (który w dodatku miał okropne kawałki czegoś).


 ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 529 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, masło klarowane, lecytyna sojowa, naturalny aromat (olejek mięty pieprzowej), aromat waniliowy

piątek, 20 kwietnia 2018

wafelek KitKat Chunky New York Cheesecake

Wszystkie próbowanie przeze mnie jakiś czas temu Kit Katy smakowały tak, że nie dawałam im rady, w konsekwencji czego trafiały do mojej Mamy. Jak tylko dostrzegła nowość, od razu mi ją kupiła. Podobnie bowiem jak ja uwielbia serniki - do tego stopnia, że w pamięci jej się zapisało poznane wiele lat temu podczas pobytu w USA słówko "cheesecake", co było pewnie kolejną motywacją do zakupu (Mamę bardzo ciekawią zagraniczne smaki różnych słodyczy). A ja znów prawie skakałam z radości. Skakałam, gdy myślałam, że skończyłam już z Kit Katami i nie miałam już ani jednego, i paradoksalnie skakałam, że trafił do mnie jeszcze jeden. Logika? Za grosz. Nie no, serio to cieszyłam się, że będę mogła porównać go z tworem "tradycyjnie naszym" (udającym takiego), Góralkiem.


Kit Kat Chunky New York Cheesecake to "paluszek waflowy z kremem (19%) o smaku sernika, w mlecznej czekoladzie (60%)" od Nestle.

Po otwarciu poczułam zapach mleczno-cukrowej czekolady z nutą... najpierw myślałam, że po prostu serkowo-mleczną, ale w tym było coś niemal "wytrawnego"... coś jogurtowo-serowego, jak jakiś ser topiony (?).

Wafel odznacza się konkretną strukturą, był twardy i bardzo chrupki.

Twarda czekolada wydała mi się... właśnie twardsza i bardziej tłusto-plastelinowa niż  kremowo-tłusta jak w przypadku innych Kit Katów. W smaku też była nieco inna, ale możliwe, że po prostu przesiąkła nadzieniem. Tego może nie była aż tak bardzo dużo, ale z racji zbitej, twardawej i zarazem sucho-tłustej struktury i mocnego smaku, wystarczyło.

Część waflowo-kremowa nie różniła się bowiem od klasyka: warstwy waflowe były mocno wypieczone, a krem nijaki do bólu. Słodki, niesmaczny i w sumie tyle.

Od pierwszego gryza, od pierwszej sekundy pobrzmiewała jakaś dziwna nuta. Okazała się pochodzić z nadzienia sernikowego. Dokładało się do przesłodzenia całości, ale i atakowało kwaśnym smakiem. Była to kwaśność ewidentnie nabiału, co wzmacniała mleczność czekolady, ale paradoksalnie... jakoś mi się to gryzło z ulepkowatą czekoladą. To taka przesłodzona czekolada ze sztucznym jogurtowym nadzieniem, które jeszcze podchodzi pod bardziej serowe, ale nie sernikowe czy twarogowe nuty. Właściwie skojarzyło mi się z różnymi jogurtowymi indyjskimi daniami albo kwaśnym serem topionym.

Ogólne przesłodzenie i kwaśność bardzo się gryzły, a to nie koniec, bo gryzła mnie jeszcze sztuczność. Chemia, wraz z cukrem, aż gryzła w język. A może to nie było aż takie sztuczne, a po prostu irracjonalność połączenia smaków tak ją podkreśliła?

Niesmaczny, ale przynajmniej jakiś, może i bardziej adekwatny, a nie tylko cukrowy jak np. Cookie Dough.


ocena: 3/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 535 kcal / 100 g; sztuka (42g) - 224 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, mąka pszenna, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, preparat serwatkowy w proszku, ser miękki w proszku (1,9%), lecytyna sojowa, aromaty, sól, substancja spulchniająca (węglany sodu)

środa, 18 kwietnia 2018

Domori IL Blend 70 % ciemna

Pewnie niewiele osób aż tak jak ja przywiązuje wagę do opakowań czekolad. Zwłaszcza jeśli chodzi o kartonik dzisiaj opisywanej. Dawno, dawno temu, jeszcze przed rozpoczęciem przygody z prawdziwymi czekoladami, zobaczyłam w internecie zdjęcie opakowania, które wydało mi się niezwykle ekskluzywne, w intrygującym kolorze (googlując nazwałam to sobie kardynalskim karmazynem). Był to "jakiś blend"... Cóż to? Poraziła mnie cena. Dlaczego ciemna czekolada miałaby być tak droga? Zapragnęłam jej. Tajemnicza, dotykająca jakby... Absolutu. Potem na przestrzeni lat zamawiając czekolady jakoś na nią nie trafiałam, aż w końcu, gdy już cała mistyczna otoczka jakoś się rozwiała, przestało mi zależeć i wreszcie ją upolowałam. Obecnie, przeglądając stronę Domori, nie widzę jej. Czyżby zmieniono opakowanie i wpisano ją w serię blendów trinitario lub blendów criollo? Nie! To blend jednych i drugich.

Domori IL Blend 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao - blend trinitario z domieszką criollo.
Moja tabliczka ważyła 75 g.

Po otwarciu uderzyła mnie... delikatność. Ale jakże głęboka i wyrazista. Zapach nie był słaby, on był... subtelną, ale jakże pobudzającą zmysły grą wstępną aromatów. Oto kawa z beżową pianką, kojarząca się może trochę palono-drzewnie. Obok tego lekka ziemistość, co wraz z mocno migdałowym akcentem przywodziło na myśl marcepan. Przy nim pojawiała się poważna słodycz, która to dzieliła się miejscem ze śliwkami i... malinami? owocami leśnymi? Takie to jakby z kropelką alkoholu.

Zachwycał również wygląd samej czekolady, bo odzwierciedlała nieco kolor opakowania oraz była wyjątkowo jak na Domori gruba (również twarda), dzięki czemu wydała głośny trzask: pełny, trochę jak ciemne mleczne. W ustach rozpływała się powoli, gładko i kremowo-glinkowo, zalepiając usta, ale bez tłustości.

Za każdym razem w momencie odgryzania kawałka w głowie pojawiało mi się słowo "słodziutko", ale witał mnie smak kawy z pianką, albo raczej... cudownej pianki, pod którą kryła się kawa. Delikatna gorzkość była lekko palona, początkowo kojarzyła się bardziej z drzewami i kawą.

Skojarzenie z kawą niewątpliwie napędzały wręcz śmietankowo-mleczne zapędy (ale nawet nie nuta), a ta pianka... pianka po złączeniu się z silną słodyczą stawała się daktylami. Mniej więcej w 1/3 degustacji daktyle uderzały ze zdwojoną siłą, podbudowane brzoskwiniami (takie jakby... z puszki? nie wiem, bo takich nie jem, ale to była taka nuta... nie jak świeże, a w jakimś słodkim syropie czy coś). Gdyby nie lekko owocowy klimat można by pomyśleć o miodzie. Nuty te łączyły się w pewnej wilgoci, co kierowało gorzkawość bardziej w lekko ziemistym kierunku.

Raz i drugi wychwyciłam bardziej świeżo owocowe przebłyski, ale ogólnie czekolada była mało owocowa. Słodziutko-cierpkie owoce leśne - być może jeżyny? i... maliny? - zaznaczyły się w ziemi, która po chwili pomknęła w kierunku migdałów.
Delikatne migdały okazały się jakieś dziwnie soczyste... Marcepan! O tak, w pewnym momencie czułam go wyraźnie. Wciąż było słodziutko, ale i jakby z kropelką alkoholu. Jakaś śliweczka do tego? A może nawet śliwkowa naleweczka?

Symfonię smaków kończyła taka poważniejsza owocowość (obstawiałabym śliwkę i jakiś syrop / nalewkę) i gorzkawość tylko trochę palona, takie zwyczajne połączenie drzew i migdałów w słodkiej ramce (wyszła jakoś tak "naturalnie").

Smakowała mi o wiele bardziej niż dwa pozostałe blendy. Połączyła nuty drzew i owoców leśnych, które występowały w obu, a także poszła zdecydowanie w kierunku daktylowym (Blendowi Trinitario jakby nie starczyło odwagi; nie pociągnął dalej tej nuty, a zostawił niedosyt) oraz migdałowym jak Criollo (odrzucając jednocześnie całą toffi-maślaność criollo). "Uwykwintniona" słodycz trinitario i "ucharakternione" criollo - oj, ktoś tu chyba dał doskonałe proporcje.
Bardzo smaczna czekolada, której nie mam nic do zarzucania.


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: -
kaloryczność:  nie podana
czy kupię znów: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy

Aktualizacja z lipca 2019: Nie wiem, czy to kwestia ilości zjedzonych tabliczek, może jakoś się w nią wciągnęłam / uzależniłam, bo uznałam, że jednak należy jej się 10/10. Za pierwszym razem wydawało mi się, że trochę brakowało jej "tego czegoś", ale... do tych intensywnych, głębokich i szlachetnych smaków jednak nie dodałabym już nic więcej.

Swoją drogą, czytałam na stronie jednego sklepu, że to blend sześciu różnych podgatunków criollo, a z dodatkiem trinitario. Gdy jadłam po raz pierwszy, na stronie Domori widziałam informację, że trinitario z dodatkiem criollo; obecnie zaś nie mogę tej czekolady w ogóle znaleźć na stronie Domori. Nie wiem więc, co i jak. Według mnie nie ma to jednak znaczenia, bo smakuje bosko.

Wiedząc, czego się spodziewać, w zapachu skupiłam się na owocach i tym razem nie powiedziałabym: "jakby z kropelką alkoholu...", a : "podrasowane alkoholem - dobrym winem?".
Z kolei w smaku, po tej smakowitej gorzkawości kawy i drzew, a także słodyczy daktyli i miodu, już te brzoskwinie w syropie zdawały się wplatać do kompozycji leciutki kwasek.
Albo raczej soczystość... wśród właśnie soczystszych owoców w drugiej połowie rozpływania się kęsa doszukałam się też wiśni. Dopadły do śliwek i śliwkowej nalewki; ja zaś pomyślałam o winie.
To, co poprzednio opisałam jako migdały i marcepan nasączony alkoholem... tym razem pod koniec wydawało się nieco mniej znaczące, ale wciąż wyraźne. Właśnie też drzewne i jak kawa... też dość soczysta.

ocena: 10/10