sobota, 13 marca 2021

Cocoloco Chocolates Honey 72 % Ecuador ciemna z Ekwadoru z miodem

Przeglądając stronę internetową Cocoloco właśnie ta czekolada między innymi najbardziej podziałała mi na wyobraźnię. Ciemna czekolada po prostu nadziana najprawdziwszym miodem? Nigdy o czymś takim nawet nie marzyłam, a wydawało mi się cudowne. Odkąd pamiętam uwielbiam ciemną czekoladę, a za dzieciaka kochałam miód (teraz lubię, acz mniej i nie jem, bo nie pasuje mi do czegokolwiek). Niestety, pomylili się i wysłali mi mleczną Honey 43 % Venezuela - o tym wszystkim już pisałam przy niej. W końcu weszłam w posiadanie i tej, ale... niestety już się nie cieszyłam, a bałam się i czułam bezradność. Chociaż... tak, sięgając po nią w końcu też w pewnym sensie czułam radość. Że to już ostatni ich nadziewaniec, jaki miałam (a przynajmniej miałam nadzieję, że nic z pozostałych nie zaskoczy mnie w drugą stronę, co Peanut Butter & Sea Salt).

Cocoloco Chocolates Honey 72 % Ecuador to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Ekwadoru z miodem wielokwiatowym.

Zaraz po otwarciu poczułam intensywny, goryczkowaty i żywy zapach ziemi, splatający się z roślinnie-kwiatową rześkością. Mimo cierpkości był delikatny. Oczami wyobraźni zobaczyłam młodą trawę, rosę, ale także zioła. Zioła aż drapiące w gardle. One i kwiaty sugerowały miód, który rozbrzmiał wyraźnie po przełamaniu. To ewidentnie jasny miód, o charakterze naturalnym i "dziadkowym". Aż drapał w nosie, wraz z motywem przypraw. W tle wyraźnie zaznaczyła się żywo-soczysta słodycz owoców: brzoskwiń i moreli.

Tabliczka wydawała się konkretna i twarda, a jednocześnie delikatna - że zaraz się rozwali. Przy łamaniu chrupała / trzaskała. Jej denko-spód był bowiem twardy i gruby, wierzch zaś twardy polewowo, ale cienki. Rozjeżdżało się to, nawet w przypadku kostek bez nadzienia, w nadzianych - wierzch łamał się, jak mu się podobało. Z tych miód po prostu płynął Był bowiem lepiącym i płynnym, minimalnie gęstawym miodem.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, tłusto i gładko. Trochę jak polewa z lodów na patyku zmieniająca się w wodniście zawiesinową masę. Miód spod niej wyciskał się błyskawicznie, znikał też szybciej. Wydawało się, że było go mało.
Później czekolada zalegała w ustach dziwnie, bez sensu jak plastikowa polewa, która zaczyna od zera udawać coś bardziej czekoladowego, leniwie mięknąc. I w końcu nawet jej się udało zniknąć jako rzadkawy, zawiesinowy pseudo krem.
Sposób, w jaki nadziano te tabliczki jest karygodny. Bez ładu, przez cały środek, z zostawionymi bocznymi kostkami. W trakcie jedzenia wnętrze leje się, lepi. Wszystko brudne, rozwalone. Nie podobało mi się to ani trochę, strasznie irytowało. Wprawdzie akurat w tym przypadku dobrze się złożyło, bo gdy tylko 6 środkowych kostek mnie tak irytowało lejącym się miodem, reszta była prawie go pozbawiona, mogłam je zjeść jako zwykłą ciemną... w innym przypadku nie wiedziałabym, co zrobić z resztą tabliczki (Mama nie cierpi ciemnych) - może więc dobrą opcją byłaby mniejsza gramatura, taka na raz? Bo 100 gramów czegoś takiego ja zjadłam, pod koniec męcząc się, mimo że to moja dzienna norma, ale niekoniecznie każdy by chciał?

Od początku czekolada przywitała mnie wysoką słodyczą owoców i goryczką dymu. Poczułam słodkie, dojrzałe granaty, a zaraz za nimi brzoskwinie. Były soczyste i... podkręcone miodem. Tabliczka całościowo trochę nim przesiąkła, co uwypukliło jej słodycz. Z czasem, zwłaszcza jedząc kostki bez nadzienia, wydała mi się cukrowo-kwiatowo-miodowa, z cukrem na przodzie.

Zaraz umocniła się leciutko ściągająca cierpkość i zakłębił się dym, starł się ze słodyczą. Wyszła... ciężko-lekko. Pomyślałam o słodko-drapiących w gardle ziołach, suszonych kwiatach i wanilii. Kwiatach aż drapiących w gardle? Jakby ciężki dym próbował spowić... coś kwiatowego? Kwiatowo-waniliowy likier?

W kostkach nadzianych częściowo mniej więcej w tym miejscu wchodził miód. W tych środkowych (a więc nadzianych mocno) robił to niemal od razu, po prostu przygłuszając początkowe nuty czekolady. Serwował pełnię swego smaku: zasładzającego natychmiast, ale także wyrazistego. Wydał mi się kwiatowy, "dziadkowy". Był całkowicie naturalny i jednocześnie naturalnie niegłęboki (bo to wielokwiatowy, a tak go postrzegam).
Pojawił się, by zaraz zniknąć. Pozostawiał tym samym poczucie słodyczy, także w gardle, ale jego smak uciekał pod naporem czekolady.

W połowie rozpływania się kęsa cierpkość kakao i drapanie miodu złączyły się, układając w drapiący dym. Przyniósł on palony klimat i gorzkość. Gorzkość ziół, roślin i kwiatów miała wilgotny wydźwięk jakby... Pokrywała ją rosa - gorzki smak wydał mi się zaburzony wodnistością (kontrast po miodzie?). To zaś nasunęło skojarzenie z ziemią po deszczu. Cierpką, goryczkowatą jak apteczne zioła i pleśń. Pleśń... słodka.

Mieszała się trochę z owocami, a więc brzoskwiniami i bardzo, bardzo słodkimi czerwonymi (granatem?). Czekolada zasugerowała znów likier: czy to owocowy, czy jakiś nieokreślony. Wyłapałam kawę. Dym zakrył kwiaty i zmieszał się z nią.

Pod koniec, mimo drapania w gardle wywołanego miodem, jego smak stracił na znaczeniu, sama zaś czekolada wydała się lżejsza i... roślinna jak poranna rosa? Nie w dymie, a we mgle? I do tego słodka, bez smaku słodkiego.

Po zjedzeniu został posmak goryczki palono-dymnego kakao, likierowo-miodowej, płytkiej kawy i soczystych owoców. Po tym wszystkim wydały mi się złotymi suszkami, bliżej nieokreślonymi i trochę egzotycznymi... gąbczastymi? Nasączonymi miodowym alkoholem? Od ostatniego w gardle czuć ciepło, a w ustach lekkie, suche ściągnięcie.

Z zaskoczeniem uznałam, że... ta czekolada akurat mi w miarę odpowiadała. Przeważnie zjadam około 100 gramów czekolady dziennie, więc to akurat moja ilość, ale... szczerze, przy tym smaku zachwycona byłabym gramaturą 70 g - wtedy bym się też aż tak nie czepiała formy; w sensie gdyby zamiar był bardziej zotterowy. Jak już bowiem robić podział na kostki, to porządnie proszę - mogłyby być takie jak w Lindt Whisky. Tabliczka była bowiem byle jak nadziana i skonstruowana. To mi się nie podobało. Smakowo wyszła całkiem przyjemnie, choć nieambitnie. Czekolada pretendująca do lepszych, a jednak wciąż do poprawki (bo za bardzo polewowa), miód też bym dała ciekawszy, ale w sumie... wyrazista ciemna sprawiła, że kompozycja nie była do bólu przesłodzona jak mleczna.
Z drugiej jednak strony, jak człowiek decyduje się na czekoladę z miodem, to chce go wyraźnie czuć... Ale żeby go dobrze czuć, a nie żeby był wszędzie - czyt. lał się.


ocena: 7/10 (naciągane trochę?)
cena: 5 £
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: ciemna czekolada (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, wanilia), 10% naturalny miód wielokwiatowy

8 komentarzy:

  1. Lubię oczy wyobraźni. U Ciebie odjeżdżają przy czekoladach, u mnie przy plebsikach (na co zresztą sama zwróciłaś mi uwagę, wcześniej chyba o tym nie myślałam). Dziadkowy miód? Mnie kojarzy się z babcią. To ją kojarzę jako użytkowniczkę, choć dziadek pewnie też jadł. Pamiętam wielkie i lepkie słoje pełne skrystalizowanego miodu. No i wersję kremowaną, babcia kupowała mnóstwo różnych. // Gdyby nie ogólny brak zainteresowania czekoladami, ta mogłaby mnie zaintrygować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziś się zorientowałam, jak ciepło kojarzy mi się słowo "plebejskie" - właśnie z niektórymi Twoimi słodyczami.

      Z miodem - o nie, nie kojarzę, by mój dziadek kiedykolwiek jadł miód. Babcia od niego... też mi się z miodem nie kojarzy. Miodem karmiła mnie inna babcia, "miastowa", którą wolałam.
      Pisałam "dziadkowy miód", bo wspomniany dziadek miał ule i zbierał ich miód. Mnie i ojcu od niego czasami jakiś słój wpadał. To wizja dziadka-pszczelarza. Babcie nie kojarzą mi się z zawodem pszczelarza.
      Fu, skrystalizowany miód to jak dla mnie najgorszy możliwy. Niby to niezdrowe, ale u mnie wszyscy to olewali i jak zaczął się scukrzać na dnie, to podgrzewali.
      Kremowaną poznałam dopiero "pod bloga". Nie przemawia to do mnie. Miód ma być lejący, a kremowe... mogą być kremy i masła orzechowe. Ale! Tu się chyba zgodzimy... do czekolady to właśnie miód kremowany chyba najlepiej by się sprawdził. Albo... skrystalizowany jako taka warstewka szkiełka. Wyobraziłam sobie właśnie tabliczkę a'la Lindt Whisky ze szkiełkiem ze skrystalizowanego miodu i płynnym miodem wewnątrz. Co myślisz? Albo... wersja dla Ciebie: Lindory z nadzieniem z kremowanego miodu.

      Usuń
  2. "Przeważnie zjadam około 100 gramów czekolady dziennie" mogę zapytać o jakiej porze dnia? Mnie po 4 kostkach zjedzonych na raz łapie tzw kwach od godziny po i ciężkota :/ czekolady jem zatem głównie po kolacji więc taka ilość na jedno posiedzenie w ogóle nie wchodzi w grę :(
    Zazdroszczę, bo nieraz natrafiłam na czekoladę którą można delektować się bez końca ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czekolady degustowane jem raczej wcześnie (lubię wstawać jak najwcześniej), czyli tak od jakiejś 10/11. Dojadam (przypominam, że często te degustacyjne mają około 50 gramów) sobie popołudniu, a więc tak około 15.
      Nigdy żadnego kwachu nie czuję po dobrych czystych ciemnych. Nigdy po jedzeniu nie dokuczają mi żadne zgagi / kwachy. Jedyne co, to gdy trafi się jakaś np. nadziewana sztuczna czy coś, to zostaje taki niesmak chemiczny - czuję, jakby wgryzał się w język, ale to nie od czekolady, tylko od tego, czym jest nadziana.
      Czym jest ciężkota?

      Kończysz więc "jedzeniowy dzień" czekoladą? U mnie by to nie przeszło. Ja lubię się "wyzerować" kolacją, czyli owsianką (mleko + płatki).

      Usuń
    2. Ja tak określam następującą niechęć do następnego posiłku. Niby byś coś zjadła bo jem o stałych porach więc zapewne działa psychika, ale kompletnie nie ma apetytu, bo czujesz, że jesteś pełna i ci się uleje a brzuch balon ...
      Wcześniej?! Ja wstaje teraz 3.50 :P od jutra 3.30 bo jadę po 2 psa. A szczeniaki dwa w domu to będzie wyczyn :D

      Usuń
    3. Hm, to ja czegoś takiego nie miewam raczej. Chyba mam zbyt dobry system godzinowo-jedzeniowy (który poniekąd wypracował mi się trochę planowo, trochę przypadkiem).

      Dobra, to ja tak ekstremalnie wcześnie to nie wstaję. I żeby nie było! O 10 to nie jest dla mnie "wczesne wstawanie". Napisałam, że do czekolady o 10/11 zasiadam. Latem lubię o świcie wstawać.

      Szczeniaki? O, jak miło!

      Usuń
  3. Dla mnie miód najlepszy to miód kremowany. Nie jest tak paląco-męczący jak wersja płynna. Był raniacych język i podniebienie nie preferuję. Ale w tabliczce to chyba raczej pasuje lepiej jako składnik kremu a nie taki płyn

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raz taki kupiłam, jako ciekawostkę: https://www.chwile-zaslodzenia.pl/2016/08/miod-kremowany-rzepakowy-bartnik.html
      Był dobry, ale dla mnie miód ma być miodem gęsto-płynnym, a kremy... to u mnie nie miód, a kremy konkretniejsze.
      Zgadzam się jednak, że bryły fajne nie są. Do tabliczki? Dałabym kremowany.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.