Nie trafiam na zbyt wiele czekolad z Gwatemali, ale jak już, to zazwyczaj mają bardzo smaczne nuty. Dlatego gdy Michel Cluizel pozmieniał swoją ofertę, a tabliczki zyskały nowe opakowania, postanowiłam dać szansę nowej wersji czekolady stamtąd tej właśnie marki, mimo że ogólnie jej specyfika nie jest w moim typie. Michel Cluizel Plantation La Laguna 70 % Guatemala jadłam w 2021 i uznałam, że w zasadzie mogłabym do niej wrócić pod pewnymi warunkami. Stąd i powrót. Nie spodziewałam się, że wyjdzie lepiej, ale liczyłam na miłą degustację. Zwłaszcza, że już się naczytałam o plantacji, położonej w górskim lesie Alta Verapaz (w centralnej Gwatemali), gdzie przepływa rzeka Cahabón, mijająca po drodze do jeziora La Laguna jakieś 4800 ha plantacji. Nie dość, że życiodajna, to może ta woda miała być jeszcze "nutodajna" (trochę żartuję) dla kakao rosnącego jakieś 475-600 m n.p.m.
Michel Cluizel La Laguna 70% Guatemala to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Gwatemali, z departamentu Alta Verapaz, z plantacji La Laguna.
Po otwarciu błysnęły soczyste, ciemne owoce. Zaraz pomyślałam raczej o soku z nich, a potem rozeszło się palone drewno. Za jego sprawą baza miała charakter ogniska tylko co zagaszonego wodą i jeszcze trochę dymiącego. Była bowiem wilgotna w wydźwięku... też trochę jak wilgotne skały... Przy któych znajdowało się jeszcze więcej zawilgoconego drewna. A jednak pieczone nuty także miały się nieźle. Mignęły mi pieczone ziemniaki, później raczej soja, odpowiadająca za gorzkość, ziemistość. Wprowadziła trochę ziół, wraz z ich pikanterią. Ta z ochotą mieszała się z drapiącą słodyczą miodu i karmelu. Nieco zakrywała owoce, ale je także wyraźnie cały czas czuć. Głównie śliwki, wiśnie... może jako sok lub nawet pikantniejsze wino czy porządnie przyprawiony dżem. Pieczono-palony wątek złączył wytrawniejsze pieczone nuty z owocami, obfitując w pieczone jabłka. Też przyprawione, np. kardamonem i pieprzem.
Kremowa, acz twarda w dotyku tabliczka trzaskała jak gałązki, raczej delikatnie. Gdy jednak kawałek odgryzałam, udawała masywny i twardy, trzeszczący krem.
W ustach rozpływała się łatwo i jak na ciemną szybko. Była bardzo kremowa i tłusta. Łączyła w sobie cechy rozpuszczanego w cieple masła i śmietanki. Pokrywała podniebienie gładkimi smugami, przy czym zdradzała lekką pylistość. Mimo że próbowała grać gładką. Wyszła jednak raczej rzadkawo, jakby masywny krem, w który się zmieniała, rozrzedzono wodą i sokiem owocowym (takim z lekko lepkawo-cukrowym efektem?), co jednak na soczystość niespecjalnie się przełożyło.
W smaku pierwsza pojawiła się wysoka słodycz, zaraz jednak łączyła się z rześkością. Pomyślałam o powietrzu w czasie mżawki i odrobinie jasnego miodu. W oddali chyba przewinęło się nieśmiałe echo miodowo-jabłkowego kompotu.
Szybko zaczęło robić się bardzo maślanie, nawet trochę mlecznie - wciąż w słodkim kontekście. Słodycz od rześkości się jednak nie odcięła i częściowo przeszła w słodkie zioła, trochę kwiatowe - jak rumianek i mięta? Nie zdążyłam jednak ich uchwycić, a już pojawiła się szczypta słodkiej lukrecji i bardziej korzenno-wytrawniejsze wątki. Niepewny kardamon i goryczkowato-kwaskawa kozieradka-przyprawa stanęły zupełnie obok kumulującej się słodyczy. Z nią został... cynamon?
W tym czasie pojawiła się też palono-pieczona nuta. Wniosła cierpkość kakao, kojarzącą się z sosem... mignęła mi myśl o jakimś trochę cukrowym sosie-syropie śliwkowo-wiśniowo-kakaowym. Wyłapałam w nim nutę kakao w proszku, ale to zaraz utonęło w gorzkości. Na pierwszy plan weszła poprzez nią soja, może w parze z ciecierzycą, chyba pieczona. Chwilami dominowała. Obok rozgościło się palone drewno. Palone, ale już zagaszone wodą. Znowu miałam obraz jeszcze dymiącego, zagaszonego chlustem wody ogniska. Drewno i soja (też ciecierzyca?) wiązały się z lekką nutą ziemi. Doszukałam się tam też pieczonych ziemniaków, a potem więcej soi, drewna. Drewno wilgotniało coraz bardziej, a soja zrobiła się... gotowano-duszona, a nie pieczona.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pieczoność połączyła się z owocami. Dzięki temu wyszły wyraźniej. Wydały mi się pieczone i słodko-kwaskawe, niejednoznaczne. Wyobraziłam sobie krem-masę z owoców typu curd (zrobione na bazie owoców, masła, jajek, cukru smarowidło - nigdy nie jadłam). Dopiero gdy przeszył je leciuteńki kwasek żółtych tropikalnych... czyli chyba ananasa, jakoś zaczęły się przedstawiać. Chwilowo pieczone jabłka i pieczone śliwki były bardzo słodkie, ewidentnie dosłodzone, co aż trochę drażniło, ale wciąż soczyste. Momentami miodowość narastała, by potem osiąść raczej w cukrowości. Z czasem śliwki zetknęły się z czymś czerwonym, trudnym do uchwycenia; może wiśniami... Przez sekundę pomyślałam o soku lejącym się z wyciskanych, drylowanych wiśni. Owoce przybrały wtedy bardziej świeżą, surową formę. Chyba zarejestrowałam jagody, a wiśnie i śliwki, konkretnie czerwone, zapewniły mnie o swojej obecności.
Słodycz za to rosła bez kompromisów, szybko zaznaczając się w gardle. Chwilami wydawała mi się zwyczajnie cukrowa, ale w zasadzie kamuflowała się pod tym względem. Mało wyrazisty miód przełożył się na pewne gryzienie, tym samym mieszając się z ziołami. Wciąż było to w pewien sposób rześkie, ale już nie w pełni... Pojawiło się więcej przypraw: lukrecji, ziołowego, a więc i rześkiego, i ostrego pieprzu, zielonego kardamonu, który łączy w sobie niemal roślinną świeżość, słodycz i goryczkę niezwykle niską. Utrzymywały gorzkość, jednak w wersji bardzo złagodzonej, może z miętową mgiełką. Drewno zdawało się zaś wręcz wodą rozmywane, a zioła świeże i zielone.
Tylko słodycz szalała i aż drapała, co nuty ziół i korzennych przypraw (w tym cynamonu?) potęgowały. Z czasem ziołowa nuta dołączyła do drewna, też znikając. Ostała się delikatnie gorzkawa soja, robiąca czasem za bazę.
Końcówka stała się bazowo mocno maślana, choć owoce wciąż czułam. Głównie śliwki i wiśnie, jagody jako jakiś sok-syrop czy kompot z ziołowym echem... Może nawet ziołowe wino? A także jabłka jako słodka, gładka masa-krem owocowo-maślany, jakiś curd albo właśnie też przesłodzony sok i/lub kompot.
Po zjedzeniu został posmak rześkich ziół, trochę czerwonych owoców (wiśni?), soi i zawilgocone drewno, odpowiadające za lekką gorzkość. Do tego mocne przesłodzenie miodowo-cukrowe, drapiące i trochę kojarzące się z soso-syropami.
Od dawnej Michel Cluizel Plantation La Laguna 70% Guatemala (2021) bardziej palona i maślana, a mniej owocowa. Nowa wersja wydała mi się słodsza w sposób bardziej jawny (obstawiam zmianę cukru). Okazały się podobnie drzewno-zawilgocone, dużo w nich ziół, pikanterii, ale i owoców nie brakowało. W dawnej to głównie sok z wiśni, jeżyny i jagody, ale też ananasy i jabłka, a dzisiaj przedstawiana to śliwki i wiśnie, oraz ananasy i jabłka, z tym, że w wersji jakby nieco złagodzonej. Obie jednak miały w sobie coś kompotowego, syropowego ogółem. Co więcej, dawna była bardziej serowo-mleczna, dzisiaj opisywana maślana, więcej w niej pieczono-wytrawniejszych nut - soja okazała się niemal motywem przewodnim. Te nuty niby wprowadzały wytrawność, ale niekoniecznie napędzały czekoladową gorzkość (kawa wyczuwalna w dawnej świetnie to robiła). Dawna wydawała mi się czekoladowo-szlachetniejsza. Bardzo żałuję, że tak intrygująca nuta jak soja trafiła na takie przesłodzone, niesatysfakcjonujące otoczenie. Podobnie zioła nie miały szansy rozwinąć skrzydeł.
Konsystencja cluizelowo tłusta, a w dodatku wodnista, co zupełnie mnie nie chwyciło. Ogół niby dobry, ale marka w moim odczuciu zmieniła się... wciąż tkwiąc w złym punkcie (jak na czekolady tej klasy).
Przypomniała mi odlegle też konfiturowo-sokowo-sosową, z wytrawniejszymi nutami fasolkowo-fistaszkowymi i drożdżowymi Standout Chocolate Lachua Guatemala 70 %, wspomniana jednak była słodka głównie dzięki owocom żółtym, których było w niej mnóstwo, a także cudnie ziemista.
ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 39 zł (cena półkowa za 70g)
kaloryczność: 571 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.