czwartek, 3 lipca 2025

Birkengold Edelbitter ciemna 85 % z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej

Zamawiając tę czekoladę pomyślałam, że może być dobra, bo cena i skromne opakowanie sugerowały... właśnie dobrą czekoladę. Marka była mi zupełnie obca. Krótko przed degustacją trochę "internetów" przejrzałam i dowiedziałam się, że zajmuje się bio, zdrowymi słodkościami. Czekolada nie wydawała się ich przewodnim produktem. Gdy wyjęłam tabliczkę do zdjęć, doznałam szoku. Jak mogłam nie zwrócić uwagę na wielki napis "ohne Zucker" i samą nazwę "Birkengold"?! Przerażona zerknęłam na skład... No przecież! To czekolada bez cukru, a ze słodzikiem z brzozy... Od razu negatywnie się nakręciłam. Chyba musiałam podczas zakupów mieć jakieś umysłowe zaćmienie... Producent z kolei miał chyba zaćmienie przy kupowaniu kakao albo przynajmniej przy tworzeniu opisu - śmiech przez łzy przy określeniu, skąd pochodzi kakao, z którego tę czekoladę zrobiono. LUB - nie ma to jak precyzja! Może chodziło o "i"? I wtedy byłby po prostu blend?

Birkengold Edelbitter to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao "z Ekwadoru lub Wybrzeża Kości Słoniowej", słodzona ksylitolem (bez cukru).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach słodko-dusznawych wiśni w wydaniu wina wiśniowego lub nawet nieprzesłodzonego, ale słodkiego wyraźnie, likieru. Do głowy przyszły mi też anyżówka w wydaniu słodszym niż normalnie i mięta zielona. Wszystko to łączył pewien chłód, splatający się ze świeżością drzew. Iglastych i liściastych, mokrych od deszczu. Obok tego znalazła się nuta prażona - dość silna, ale raczej daleka, jakby odcinająca się od wcześniej wymienionych.

Tabliczka nie była tak twarda, jak na to wyglądała, ale masywności jej nie brak. Trzaskała średnio głośno w nieco chrupko-głuchy sposób.
W ustach sprawiała wrażenie już twardszej, wciąż masywnej. Rozpływała się w tempie umiarkowanym, początkowo niezbyt chętnie i długo zachowując kształt. Była zbita, lecz nie wydawała się gęsta, a wręcz wodnista. Wodniście-oleista, biorąc pod uwagę narastającą tłustość. Wyszła maziście i gładko, choć końcowo z pyłkową sugestią. Zostawiała wrażenie suchości w ustach.

W smaku pierwszą poczułam wysoką słodycz. Wydała mi się trochę, ale niezupełnie cukrowa, jakaś niedookreślona, dosadna i "czysta". Chłodna. Przyszedł mi do głowy cukier miętowy, a potem i sama zielona mięta. Ksylitol czuć ze względu na specyficzne ochłodzenia, ale starał się udawać konwencjonalną cukrowość. Tak też sięgnął poziomu średnio-wysokiego.

Jego chłód wprowadził rześkość drzew - zarówno iglastych, jak i liściastych, choć z przewagą tych pierwszych. Podkreślił je kwasek. Delikatny, niesprecyzowany, ale niewątpliwie obecny. Pomyślałam o młodym lesie podczas deszczu.

Rześkość podszepnęła kwaskowi orientalny splot mięty z trawą cytrusową oraz... cukier cytrynowy? Akcenty te jednak tylko pobrzmiewały.

Prażenie zaznaczyło się, ale nie spieszyło z rozwojem. Gorzkość wchodziła tuż po nim, jednak i ona była nie za wysoka i leniwa. Trzymała się poziomu nisko-średniego, w dodatku pilnowana przez ambitniejsze masło. Ono jakoś lepiej się tu odnalazło, a mi do głowy przyszło masło konkretniej chłodne... Z czasem mieszające się z kremem 100% z fistaszków, choć niestety jakoś wyjątkowo oleistym.

Gorzkość prażona i motywu drzewnego przez pewien czas starały się niby trochę wykazać, ale jakoś... przegrywały z chłodną słodyczą i maślanością (w tej kolejności). Silnej gorzkości nie uświadczyłam ani przez chwilę.

Wysoka słodycz mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa, wciąż raczej tylko sporadycznie zdradzając się ze swoim słodzikowym pochodzeniem (nie była jawnie słodzikowa), trafiła na odrobinkę przebijającego się kwasku i już wyraźnie podyktowała mu owoce.

Pomyślałam o musie dla dzieci: owocowym, ale na bazie jabłek. Niby w jakimś wariancie, ale z tych, co to niezależnie od wariantu smakują podobnie. Wariancie... teoretycznie z czerwonymi owocami?

Pojawiła się do tego wizja schłodzonego, słodkiego wina czerwonego, ale zwietrzałego z alkoholu. Dołączyły do tego wiśnie w likierze w mdławej, nawet nie gorzkiej, polewie kakaowej i przesłodzone wisienki koktajlowe o głównie dekoracyjnym zadaniu. O leciuteńkim kwasku przypomniał im tylko subtelny, cytrynowy akcent, który zaplątał się pośród nich.

Końcowo słodycz, mimo prażonej gorzkości i drzewom, wydawała mi się wręcz chłodno-przenikliwa. Do głowy przyszła mi anyżówka, ale bez alkoholu (abstrakcyjne wyobrażenie).

Po zjedzeniu został posmak miętowo-słodzikowy, mieszający się ze specyficznym, chłodem; wręcz chłodną ostrością. Do tego zaznaczyło się prażenie jako kakaowa cierpkość, trochę drzew i echo przygaszonych słodyczą, ale jednak kwaskawych, wiśni.

Czekolada mi nie odpowiadała w dużej mierze ze względu na słodzik, jednak jako że to ja się władowałam w taki zakup, nie mogę jej winić. Przynajmniej nie całkiem. Wydaje mi się, że miała za łagodne nuty, by sobie z przenikliwie chłodnym, chwilami udającym cukier miętowy ksylitolem, poradzić. Prażenie i odrobinka drzew zostały złagodzone maślanością i oleistością. Owoce - skąpa cytryna, jabłka i wiśnie - wydawały się jakieś takie ugodowe. A ksylitol szedł a to w miętowym, a to w deszczowym, a to w anyżówkowym kierunku. Mimo że kakao to 85%, to on jakoś się tu rządził (nie zgadłabym zawartości - obstawiałabym niższą). W strukturze też - odebrał czekoladzie gęstość, a wprowadził wodnistość, która mieszała się z jej oleistością nieprzyjemnie.
A jednak... jak na czekoladę ze słodzikiem, nie było tak źle.


ocena: 7/10
kupiłam: Piccantino
cena: 13,99 zł
kaloryczność: 574 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, słodzik: ksylitol, tłuszcz kakaowy, rmulgator: lecytyna słonecznikowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.