poniedziałek, 19 października 2020

Valrhona noir Alpaco 66 % ciemna z Ekwadoru

Do Valrhony nigdy nie pałałam zbyt wielkimi uczuciami, mój stosunek był raczej chłodny, ale raczej nie negatywny. Po prostu sporą część asortymentu zajmują te z niższą zawartością kakao, też mleczne, białe i z dodatkami, które mnie nie ciekawią. Szkoda mi na nie czasu i pieniędzy - wolę w podobnej cenie kupić czyste ciemne, porządnie ciemne. Jako jednak że zdecydowałam się wreszcie wrócić do jednej z czekolad, od których zaczęła się moja przygoda z degustacjami, Guanai 70 % (recenzja z 2015), przy okazji postanowiłam spróbować innej. Padło na taką, której... nazwa skojarzyła mi się miło, bo z alpaką, a lubię lamy i lamowate zwierzęta. Że też tym torem moje myśli poleciały...

Valrhona noir Alpaco 66 % Cacao Dark chocolate Grand Cru Equateur to ciemna czekolada o zawartości 66 % kakao arriba z Ekwadoru z regionu Los Rios.

Gdy tylko rozerwałam złotko, poczułam mnóstwo drzew i kwiatów ze słodko-soczystym motywem. W tym przewijały się lekkie, owocowe sugestie jakiś przesłodzonych dżemów pomarańczowych, morelowych, brzoskwiniowych itp. Niemal bazowa była tu maślana strefa, opiewana przez pudrowo-lukrową słodycz. Można by z tego "uknuć" maślane wypieki z dżemem właśnie i lukrem na wierzchu.

Ciemna, połyskująca tabliczka w dotyku nie była tłusta, a przy łamaniu wydawała głośny trzask ułamanych, grubych, ale wciąż dość żywo-świeżych gałązek. Odsłaniała tym samym przekrój - zwarty, acz raczej niegładki, a z jakby połyskującym cukrem.
W ustach czekolada rozpływała się w umiarkowanym tempie, w idealnie gładki i kremowy sposób. Tłustość uplasowała się na dość wysokim, gęsto-maślanym poziomie i z ochotą lekko oblepiała paszczę smugami. Wkradła się w to dość znacząca talkowość, a ja nie mogłam wyrzucić z głowy skojarzenia z kredą.

Jako pierwsza po ustach rozeszła się silna słodycz, przywodząca na myśl przesłodzone dżemy i lukier owocowy lub na czymś owocowym. Mowa tu o żółto-pomarańczowych tworach - mi do głowy przyszły morelowo-brzoskwiniowe rozmaitości (babeczki i muffiny?). Mignęła mi również słodko-goryczkowata pomarańcza. Mimo że dość ciężkawe, z czasem zaczęła rozbijać je pewna rześkość.

Oto ta rześkość, zwiewność... przejęła część słodyczy. To były kwiaty, delikatne i pełne uroku. Z czasem doszukałam się w nich bardziej roślinnego motywu, nieco neutralniejszego, gałązkowatego i lekko palonego. Oczami wyobraźni widziałam pole z baziami ("kotkami") wiosną. Drzewność czy raczej gałązkowość, mimo że stanowiąca bazę,  nie wyszła jednak przed słodycz.

Zanim to się jednak porządnie rozwinęło, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa owoce odbiły w cierpkawo-goryczkowatym kierunku z sugestią kwasku. Zrobiło się bardziej pomarańczowo. Słodki cytrus trzymał się wcześniejszej konwencji, choć na moment nieco przełamał bezkresną słodycz.

Właśnie ten moment wykorzystały akcenty przykryte kwiatami. Wycofane, leciutko palone nuty bazy zmieniły się. Ogromną rolę odegrała maślaność oraz sugestia maślanych wypieków - babeczek z owocowymi dżemami i lukrem. Średnio wypieczone babeczki poprzylepiane do kokilek i... na jakiejś drewnianej tacy? Nadal wyraźnie czułam drewno, dość żywe jednak... Drzewa? Kwiaty zaczęły się w nie powoli zmieniać, dopomogła im cierpkawość. Poczułam nieco neutralniejszy smak, ale na pewno nie gorzkość. Palony motyw również nie był za mocny. Uchwyciłam w nim za to trochę orzechów.

Za mocna i wciąż przyciężka była słodycz. Pod koniec znów wychynęła jako dżemy i lukier, tym razem już drapiąc w gardle. Co prawda kwiaty starały się to tonować, ale przez łagodną, maślano-drzewną bazę jakby zabrakło im motywacji.

Po wszystkim pozostał posmak bardzo słodki i aż mdławy. Dżemów tak przesłodzonych, że aż mało wyrazistych (w kolorze żółto-pomarańczowym). Czułam maślaność tłustych babeczek z nutą pomarańczy, wreszcie jakąś goryczkę (!) i leciutkie ściągnięcie, swoistą... naturę, drzewa i ich lekką wilgoć. Jak rosnące na polu młode drzewka wiosną, niektóre z ułamanymi gałązkami.

Całość... W sumie to nawet nie mogę powiedzieć, że mnie jakoś specjalnie rozczarowała, bo za wiele nie oczekiwałam, ale aż tak wysokiej i nieprzyjemnej słodyczy się nie spodziewałam. Skojarzenia z lukrem i przesłodzonymi dżemami ani trochę mi się nie podobały, a tłuste babeczki i maślaność sytuację tylko pogorszyły. Zestaw owoców jak najbardziej przyjemny (pomarańcze i dżemy morelowo-brzoskwiniowe), jednak był tak stłamszony, mało istotny, że tylko zirytował. Kwiaty, drzewa na plus (jak i skojarzenie z baziami, ale to strasznie subiektywne), ale... To jakby w szkole dostać 1+. Niewielkie pocieszenie.
Słodko, słodko... z nutami, ale tak łagodnie, że aż mogłoby się to nazywać czekoladą maślaną (analogicznie do czekolady mlecznej). I właśnie ta struktura też mi przeszkadzała.

Śmiech przez łzy, bo raptem dzień wcześniej jadłam Naive Molecules, w której też to słodycz zawaliła sprawę (i w której też czułam morele, haha - ale suszone).
Dawno nie jadłam tak skopanego Ekwadoru z wyższej półki. Wina zawartości kakao? No nie wiem, przypomniała mi się Pacari Esmeraldas 60 % - również słodka, ale miodowo-karmelowo; jednocześnie ziemista i podfermentowana - gorzkawa! - smakująca winem i fusami; pełna egzotycznie słodkich bananów, brzoskwiń... O gorzko-kawowej, słodkiej niczym "karmelo-daktyle" i bogatej w owoce (grejpfruty, cytrusy, brzoskwinie, mango, banany i różne czerwone) Pacari Manabi 65 % już nawet nie mówię... Łagodna, a z jakim charakterem!

Na niekorzyść Valrhony zadziałał fakt, że zaserwowała mnóstwo rzeczy, których po prostu nie lubię, ale jako nuty w czekoladzie często i takie umiem docenić... Tu nie było czego doceniać, po prostu czekolada wypadła kiepsko. Wprawdzie nie było z nią na tyle źle, bym nie zjadła, ale jedząc cały czas żałowałam zakupu.


ocena: 6/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 17,50 zł (za 70g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 556 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii

2 komentarze:

  1. Ładny zapach. Wymienione dżemy kojarzą mi się z grzankami i omletami z czasów studiów. Sporo ich wtedy jadłam, taka faza. Konsystencja też zacna. Co do kredy, jak byłam mała - zresztą to mi zostało - wyobraziłam sobie siebie chrupiącą taką zwykłą szkolną kredę i zawsze chciałam spróbować. (Nigdy nie zrealizowałam). Smak kontynuuje zabawę podjętą przez zapach. Dochodzą babeczki, co wróży nawet lepiej. Dla mnie bomba. Problemem mogłaby być słodycz, ale bez spróbowania to gdybanie. Koniec końców jestem nastawiona pozytywnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dżemy i wielkie, grube naleśniki (Twoje omlety?) kojarzą mi się z... dzieciństwem - jak byłam mała, Babcia takie robiła. Wtedy była moja faza, potem już niespecjalnie, ale ciepło o nich myślę. Wciąż mogę coś takiego zjeść na dwa-trzy lata.

      Wiem, że ktoś z otoczenia Mamy jadł kredę. Ona zaś... ponoć, jak była bardzo mała (nie pamięta, tylko z opowieści), dłubała ściany i tynk jadła.

      Gdy chodzi o nasilenie słodyczy, była minimalnie mocniejsza niż Grossa 70 %, więc ewentualne problemy mogłyby wynikać z wydźwięku.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.