środa, 13 lipca 2022

Zotter Date & Cashew ciemna 100 % z kremem z daktyli i nugatem z orzechów nerkowca

Choć zazwyczaj wolę zostawiać najlepsze na koniec, gdy tylko zaopatrzyłam się w kilka nowych Zotterów, dwa-trzy tak mnie ciekawiły, że nie miałam zamiaru kazać im czekać za długo. Wprawdzie nie miałam wielkich wyobrażeń, ani tak do nadziewańców mi się nie spieszyło, ale... chciałam raz, że zjeść je jak najświeższe, a dwa... skonfrontować wyobrażenie z rzeczywistością. Otóż nadzienie z daktyli i nerkowców brzmiało jak bajka. Ulubione orzechy, jedne z ulubionych suszonych owoców... Jako wnętrze ciemnej czekolady. Co mogło pójść nie tak? Na starcie - czekolada to setka. A te nie są zbytnio w moim guście. I choć rozumiem, że to dla przełamania słodyczy etc., to jednak i tak mnie to nie przekonywało. Setki są za specyficzne do nadzień, niezbyt mi się to podobało... Chciałam więc potencjalne rozczarowanie, ględzenie "a mogło być tak pięknie" mieć już za sobą. Oczywiście dopuszczałam też miłą niespodziankę, ale sęk w tym, że nie wiedziałam, z czym się zetknę, aż nie zjem.


Zotter Date & Cashew to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao nadziewana 33% kremem z daktyli i 18% nugatem / praliną z orzechów nerkowca, słodzonym syropem daktylowym; wegańska.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach daktyli obramowanych dosadnym, gorzko kawowym splotem nut kakao o dość mocnym stopniu palenia. Pojawił się dym i chlebowy wątek, kojarzący się z pumperniklem. A jednak i słodyczy było sporo. Poniekąd wypływała z daktyli, przywodząc na myśl... zdrowy karmel zrobiony właśnie z nich. Goryczka też się i z nim, i z daktylami wiązała, kojarząc mi się z melasą. Same daktyle pod wpływem tego wszystkiego nabrały dziwnie poważnego, charakternego wydźwięku. Jakbym wąchała owoce, które same w sobie pachną ciemną czekoladą i kawą albo czekoladowo-kawowo-karmelowe ciasto na bazie daktyli - takie to wszystko spójne było!
Wydaje mi się, że daktyle wyraźniej czułam, wąchając spód, natomiast wierzch był jakby bardziej czekoladowo wygładzony (co ma sens, biorąc pod uwagę grubą warstwę czekolady na wierzchu).
Doszukałam się lekkiej maślaności, która umocniła się po podziale. Wtedy również wyraźniej poczułam słodkie, suszone, ale soczyste daktyle. Te po podziale przedstawiły się już jako słodziuteńkie.

Tabliczka już w dotyku była konkretna, a przy łamaniu zdrowo i głośno trzaskała z racji bardzo grubej warstwy na wierzchu. Nadzienia okazały się plastyczno-miękkawe, ale wciąż konkretne, zwarte. Daktylowe (górne) z ochotą się przy tym wyciskało, wyglądając na rzadki (jak na taki produkt), lepko-ciastowy surowy baton. Znajdujący się na dole nugat cechowała masywność, nawet twardawość. Wyglądał na zbity i raczej suchawy.
W ustach czekolada rozpływała się powoli i maziście. Wydała mi się klejąco-oleista i idealnie gładka. Tłusta, dość ciężkawa i leniwie, acz bezproblemowo odsłaniająca nadzienia.
Te rozpływały się mniej więcej w tym samym czasie, jednak orzechowe robiło to spójniej z czekoladą i spokojniej, a daktylowe szybciej się wyciskało. Wtedy potrzebowało dosłownie chwili, by się rozkręcić (podczas gdy reszta cały czas gładko się rozpływała), a w końcu prezentowało swoją specyfikę.
Nugat podkręcał w czekoladzie kremowość, dodał jej tłustości. Okazał się pudrowy, przez co nie od razu obalał pierwsze wrażenie suchości. W istocie jednak był maślany (i to wyraźnie w orzechowym sensie), mięknący w sprężysty sposób. Był prawie idealnie gładki (bez drobinek orzechów). Mieszając się z soczystszym kremem daktylowym, bardziej kojarzył się z gładką pastą 100 % z nerkowców niż nugatem.
Daktylowy krem w zasadzie od początku przyjemnie miękł razem z resztą. Po paru chwilach zmieniał się w miękką, rzadko-soczystą papkę, jakby to było... bardzo soczyste, "ciastowo" mokre wnętrze rozpływających się daktyli świeżych (kiedyś pisałam o takich na Instagramie), ewentualnie suszonych wilgotnych (jak np. Alesto). W tej części znalazło się sporo mikroskopijnych skórek daktyli i nawet pojedyncze (dosłownie dwa-trzy) kawałeczki daktyli - te były twardsze, aż chrupiące. Gdyby nie one, upierałabym się, że tę warstwę tworzy wnętrze surowych świeżych daktyli.
Nadzienia w połączeniu odlegle trochę kojarzyły się z miękkim i ciastowym kremem-smarowidłem orzechowym w czekoladowym wariancie. Wszystko było takie... spójnie kremowo-maziste. 
Odrobinka czekolady zostawała jeszcze, by cały ten występ zakończyć, znikając jako ostatnia.

W smaku czekolada przywitała się gorzkością dymu i paloną kawą. Zahaczyła o nieco chlebową nutę mocno palonego pumpernikla. W kompozycji nie wyszła wyraźnie setkowo (obstawiałabym 90%), zwłaszcza że pojawiła się w niej lekko maślana w orzechowym sensie nutka. Kawa zahaczyła o nieco soczystą ziemię, a całość z czasem upuściła lekki kwasek.
Dopiero próbując czekoladę osobno czuć, że to setka o mocno dymnym, kwaśno-gorzkim smaku, który oprócz dymu serwuje kawę i cytrusy (powiedziałabym, że dużo tam kakao z Peru).

Drobny kwasek obudził wnętrze. Poczułam daktylowy strzał słodyczy silnej, ale szlachetnej i charakternej. To daktyle pełne swojego smaku, bardzo dobrej jakości. Czuć ich do granic możliwości wysoką słodycz, ale wyszła niczym daktylowy karmel czy daktyl smakujący sam w sobie czekoladą. 

Po paru chwilach ich słodycz próbowała poskromić maślana nuta. Opłynęła nieco słodycz, ugłaskała ją. Trochę jej się udało, zrobiło się delikatniej i aż naturalnie... mlecznie? Z czasem orzechy nerkowca także jako one same się odezwały. Bardzo delikatnie, ale jednak. Wydały mi się dziwnie słodziuteńkie. Słodycz ogólna zaczęła trochę męczyć. W pewnej chwili przez sekundę czy dwie, słodycz odebrałam jako aż mało daktylową, a bardziej czysto cukrowo-wodnistą (?... a jednak czasem tak odbieram też same daktyle). 

Całkiem sporo słodyczy wydawało się płynąć właśnie też z nugatu. Okazało się, iż także on ma lekko karmelowo-daktylowe echo. Orzechowe nadzienie spróbowane osobno istotnie było słodkie, też trochę daktylowo, ale nie powalająco. Upewniłam się jednak co do jego wyrazistej, słodkiej nerkowcowości (jak z past 100% z orzechów).

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czekolada, pozostająca w tle, zadziałała dymem, kawą i kwaskawą nutą. Podsyciła kwasek w nadzieniu daktylowym. 

Poczułam jakby podkwaszony motyw suszonych owoców aż muląco słodkich i... tak słodkich, że aż kwaskawych? Wciąż były soczyste i bardzo, bardzo słodkie, cały czas wyraziste w smak swój własny, co aż mnie zaskoczyło. Pomyślałam o charakternych, niemal czekoladowo-alkoholowych odmiany Daglet Noir (post o nich na Instagramie). Gorzkawość oplatała je i przeszywała. Przez dość długi czas w wyobraźni miałam czekoladowo-kawowe ciasto na bazie daktyli. Daktyle rządziły tą kompozycją (ale jak dobry władca, który decyzje podejmuje z myślą o innych, nie o sobie). A jednak słodycz i tak trochę w gardle się utrzymywała. Nadzienie to spróbowane osobno jawi się jako czysto, daktylowo słodkie-słodziutkie. Lekko soczyste, ale właśnie słodkie. Wszelkich charakterniejszych, palono-kwaskawych nut nabierało w połączeniu z czekoladą.

Ta nie dawała o sobie zapomnieć jako splot gorzkiej kawy i dymu, z echem ziemi w tle. Chwilami, zwłaszcza gdy nadzień było coraz mniej, wydawały mi się kontrastowo mocne, także słodycz czyniąc strasznie wysoką. Mimo to, w swoich kontrastach i zgrzytach, wszystko to... miało "to coś", pewną głębię, coś wciągającego.

Po zjedzeniu czułam się, jakbym zjadła zasładzające, ale wyraziste w smak, soczyste daktyle (suszono-świeże); w tle pobrzmiewała palona, dymno-ziemista gorzkość. W gardle natomiast zarejestrowałam ciepło - nie tyle palenie / drapanie słodyczy, co ciepło, ale właśnie też nią wywołane. Było mi trochę za słodko, ale naturalnie i do przyjęcia. I była leciutka, nieokreślona orzechowość.

Połączenie wyszło cudownie, a że jak zawsze po trochu popróbowałam osobno, upewniłam się, że warstwy czerpią od siebie nawzajem, pomagając sobie, wzajemnie uwypuklając zalety, wydobywając je.
Całość była intrygująca, niecodzienna. Smaczna, ale i trochę męcząca. Byłam w szoku, jak to wszystko się zgrało. Myślałam, że setka nie będzie pasowała do takich nadzień, że okaże się za ciążka, że będą zgrzyty. A jednak wydobyła z daktyli charakter, nadała im "ciemnej" nuty, uszlachetniając je. Obstawiałam, że nerkowce mogą się w tym zagubić, ale one... Były niczym krowa porwana przez tornado - szokujące, dziwne, ale właśnie zwracające uwagę przez niecodzienność zjawiska. A jednak to na tyle "powszechnie zakorzenione", że symbolicznie łatwo o takie skojarzenie.
Myślę, że to jakość składników - np. daktyle były tak dobre jakościowo, tak intensywne, że nie zawsze trafia się na tak daktylowe daktyle paczkowane.
Mało tego, nawet forma była idealna. Przełamawszy, pomyślałam, że przesadzili z grubością wierzchu, a spód wydał mi się za cienki. To jednak miało sens, bo kęs pozostawiony na języku rozpływał się odpowiednio: czekoladowy spód znikał, pozwalając na debiut nadzień - orzechowe spójnie się rozpływało, a daktylowe opływało je, mieszało się z nim; oba zaś opływał jako tło czekoladowy wierzch, zostając jeszcze na sam koniec. Wszystko miało swój czas i miejsce... Jestem pełna podziwu.

Choć mnie była nieco za słodka, z przyjemnością zjadłam całą. Nie była przesłodzona - co to, to nie. Pewnie można by mniej słodzideł użyć (ale może właśnie dzięki syropowi daktylowemu była taka wilgotna? same daktyle wyszły by bardziej sucho?), ale... właśnie - ona była po prostu bardzo daktylowa, przy czym to i tak daktyle poskromione. A ja muszę nadmienić, że mnie obecnie daktyle same w sobie - nawet te najlepsze - bywają za słodkie i nie jestem ich w stanie dużo zjeść. Wyszła na tyle naturalnie, że gdybym miała kiedyś jakąś nadziewaną czekoladę zjeść, mogłaby to być ta.


ocena: 10/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł (za 70 g)
kaloryczność: 485 kcal / 100 g
czy znów kupię: w zasadzie kiedyś może i bym mogła do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, daktyle, orzechy nerkowca, cukier daktylowy, tłuszcz kakaowy, syrop daktylowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, sól, sproszkowana wanilia, cynamon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.