Nigdy nie lubiłam crunchy czy granoli. Pewnie znaku "=" między nimi postawić nie można, a i rodzaje na pewno są różne, ale to i tak nie moja bajka. Kiedyś nawet próbowałam (jeszcze w gimnazjum, z Kauflandu), ale no nie. Płatki tego typu czy Choco Flakes (dawniej FlicFloc) Zottera też zupełnie mnie nie interesują. Czekolady z takowymi też mnie nie ciekawią. Nadziewane Zottery jednak są na tyle dziwne, że czasem działa element "ciekawostkowy", że się skuszę. A czasami sam fakt, że czekoladę dostanę za darmo. W tym przypadku - ot, wpadła mi i niczego od niej nie oczekiwałam. Nawet to, że granola Zottera została posłodzona tylko cukrem klonowym nie zrobiło na mnie wrażenia.
Swoją drogą obstawiam, że do czekolady dodali te płatki: Zotter Choco Flakes. To produkt z pomysłu Julii Zotter, tak jak chyba i cała ta czekolada.
Zotter Granola + Fruit to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana (40%) kokosowym nugatem / praliną (na bazie napoju ryżowego, orzechów nerkowca, kokosa i jego wiórków oraz cukru kokosowego) i (5%) owocami: rodzynkami, berberysem, marakują oraz płatkami ryżowymi w czekoladzie-polewie (białej kokosowej, leśnoowocowej); słodzona tylko cukrem klonowym, daktylowym, miodem i wanilią; przy czym nadzienie stanowi 60 % całości; wegańska.
Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam mocno palony, gorzki zapach drzew, drewna, ewidentnie związany ze słodyczą syropu klonowego. Uderzyło skojarzenie z melasowymi ciastkami z nieco orzechowo-wegańskim, roślinnym podszyciem. Czekolada wydała mi się wysoce gorzka w zapachu i naturalnie orzechowa, z wyraźnymi przebłyskami oleju kokosowego. Po przełamaniu z kolei wydała mi się nieco roślinnie mdława, wciąż gorzkawo-melasowa, palona i klonowa, ale już słodsza w sposób czysto słodki (a jednak miodowo-waniliowy? tylko tak przemieszany, że aż mdły). Owoce itp. kryły się umiejętnie.
Tabliczka łamała się z trzaskiem i wydawała się dość konkretna, twarda i niemal krucha, tak całościowo. Zarówno gruba warstwa czekolady, jak i zbite nadzienie, które wypełnione było małymi i średnimi kawałkami rozmaitych dodatków i sporą ilością kuleczek chia. Trafiłam tylko na dwie rodzynki, a sporo kiepskiego berberysu i drobnych płatków wyglądających jak białe, cienka że aż przezroczyste corn flaksy w cieniutkiej polewie pudroworóżowej. Z tego, co od Mamy wyciągnęłam, proporcje dodatków jakoś tak wyglądały i u niej. Mnie trafiły się ponadto spore kawałki orzechów.
W ustach czekolada rozpływała się bardzo powoli i gładko-kremowo. Była dość tłusta i bardzo gęsta, aż oporna. Chwilami udawała jakby lepko-zawilgoconą masę.
Nadzienie okazało się niemal równie gęste, zwarte. Odznaczało się zbitością, ale mimo że kruchość sugerowała suchość, daleko mu do niej. Było twarde, ale jak zimne margaryno-masło i właśnie jak coś takiego się rozpływało. Wydawało się też dodatkowo nasączone olejem i w porywach gumkowe. Mimo znaczącego pylistego efektu, nie było oporne, a wręcz ślisko-sprężyste, co potęgowały glutkowate chia i sprężyste drobinki orzechów. Z czasem rozpuszczało się już jakby z pyłu i tłuszczu wypływała olejo-woda.
Leniwie wyłaniały się z niego dodatki. Najszybciej odnotowałam "drobnicę wszelaką" (mikroskopijne kawałeczki orzechów, chia), dopiero potem pojawiały się większe.
Płatki pokryto polewą czekoladową, która rozpływała się integralnie z otoczeniem. Nie podobała mi się, ale dzięki niej (chyba) zachowały maksimum delikatnej chrupkości. Płatki chrupały do samego końca - były jak znacznie cieńsza wersja corn flaksów.
Rodzynki wyszły twardawo-jędrnie. Chwilami trochę bardziej scukrzone i wysuszone, chwilami bardziej soczyście zwarte.
Berberys za to, co na niego nie trafiłam, był twardo-suchym, głównie skórkowym czymś. Nieliczne kawałki były w środku trochę soczyste.
Marakuja okazała się głównie cząstkami jakby liofilizowanymi, bo chwilowo takimi aż napowietrzonymi, jednak szybko nasączającymi, mięknącymi. Wtedy to przypominały twarde kandyzowane skórki pomarańczy ze strzelającymi pesteczkami i mnóstwem soku, który dosłownie eksplodował z nich. Było też trochę kawałków chrupkich, acz błyskawicznie mięknących i lepkich. Te straszliwie obklejały, udając miękko przyklejający się do zębów karmel.
Trafiłam na zaskakująco sporo kawałków i nawet dwie połówki sprężystych orzechów nerkowca.
Wśród większych kawałków plątała się drobnica: przemielone orzechy, chyba wiórki i strzelające kuleczki chia z nieco glutkowym zacięciem. Te ostatnie zbędne zupełnie, bo podkreślały obrzydliwą, oleistą śliskość wnętrza.
Bardzo się jednak zdziwiłam, że mimo ogromu tego wszystkiego, tabliczka nie wydawała się przeładowana czy zbyt najeżona. Po prostu wszystkiego dodano po trochu i jedno do drugiego pasowało. Ciągle było co chrupać. Tak, to zdecydowanie tabliczka do tego przeznaczona, acz ja i tak wolałam najpierw pozwolić się temu rozpływać, a pogryźć dodatki po zniknięciu otoczenia (lub gdy już blisko). Forma zupełnie nie dla mnie.
W smaku czekolada od początku zaskoczyła paloną gorzkością, do której dodała również wyraźnie paloną słodycz karmelu i syropu klonowego. Niestety, obok gorzkości słodycz prędko nasiliła się tak, że wydała mi się zdecydowanie za wysoka. I nie pomógł jej osnuwający ją gorzki, ciężki dym. Odnotowałam też nutę słodką jakby żywicznie-roślinnie oleistą; pomyślałam o czymś melasowym (czyżby przesiąkła nieco nadzieniem? było to wyczuwalne bliżej niego).
Z czasem roślinność i słodycz umacniały się. Poczułam specyficzny, "wegański" smak takowych deserów, zamienników... to było jednocześnie maślane, ale tak... niby maślane? Z czasem poczułam trochę kartonowo-mydlanego kokosa i kokosa... jako orzecha. Ten niósł gorzkawość oleju (olejów?). Czasami pojawiał się kwasek trudny do określenia... wydawał mi się "kokosowo-podkręcony". Tchnął trochę soczystej rześkości. Maślany akcent chwilami klasyfikowałam jako bardziej maślano-orzechowy motyw... może nerkowce? Stało się jasne, że miałam do czynienia z nugatem, acz niejednoznacznym i takim, którego słodycz mniej więcej w połowie kęsa błyskawicznie przyspiesza, chwilami kojarząc się z czystym, najzwyklejszym cukrem.
Chwilami nagle dosadniej uderzała gorycz oleju kokosowego i wprowadzała prawie pikanterię (na parę sekund) oraz jakby ostro-słodzikową słodycz. Ta aż nieco... chłodziła?
Wszelkie wyrazistsze nutki zagłuszyła słodycz, sama wychodząc na pierwszy plan. Była dość... soczysta, a chwilami czysta i jakby słodzikowo-gryząca? Osobliwa. Skojarzyło mi się to ze zdrowymi, acz przesłodzonymi ciastkami... melasowymi? Po paru chwilach od włożenia kawałka do ust, zaczynała drapać. Może jak melasa sama w sobie (moje wyobrażenie)?
Dodatki skutecznie przebijały się, odciągając smak od bazy (acz nie całkowicie). Niektóre przebijały się kwaskawo-owocowym smakiem leśnej mieszanki (chyba głównie malin) zespojonym z roślinnością. To były płatki ryżowe, które smakowały "chrupkowym kartonem", niczym.
Owoce od razu przebijały się swoim smakiem. Przeważnie był kwaśny. Nie musiałam gryźć, by je poczuć i mimo mnogości wyszły zaskakująco jednoznacznie, nie mieszały się ze sobą na zasadzie śmietnika. Jak już trafiły się obok siebie, i tak pasowały. Ja zajmowałam się nimi dopiero na koniec.
Nadzienie po dodatkach wydało mi się jeszcze bardziej słodko-oleiste, takie... przygłuszone i kwaskawo-wegańskie, nijakie. Chwilami wyraźnie za to czułam w tym glutkowo-roślinny smak chia, które podkreślały ogólną roślinność. W jednym gryzie natomiast nie trafiłam na żaden większy dodatek i poczułam... sól.
W zależności od tego, na jaki dodatek trafiłam, taki smak wchodził. I były to albo smaczne, słodko-kwaskawe rodzynki (niektóre wydawały mi się naturalnie scukrzone) przecinające kompozycję, albo coś kwaśno-żurawinowego jak kiepska żurawina (berberys? kawałki koloru niemal czarno-czerwonego), albo soczyście-egzotyczna, kwaśna marakuja. Ta dominowała najumiejętniej, łącząc kwaśność i słodycz, ale też genialnie wpisując się w rześkość.
Dziwna goryczka nadzienia na koniec splotła się z czekoladą, która na szczęście dymną cierpkością zakończyła to wszystko. Po zjedzeniu został posmak roślinności, ryżowej kartonowości i gryząco-chłodnego motywu oleju kokosowego, wzmocnionego "innymi olejami". To łączyło się z irytującą, nijaką, ale silną słodyczą. Trochę jak... po melasie? Melasowych ciastkach z bakaliami? I posmak należał głównie przeważnie do dodatku, który akurat został.
Całość okazała się "nawet smaczna jak na coś takiego", a obiektywnie nudna i kiepska, struktura zaś męczyła. Sporo w niej wszelakich drobinek, których nie widać gołym okiem, a które irytują. Z drugiej strony nadzienie samo w sobie wydawało się tak "obrzydliwawe", że możliwe, iż ratują je od bycia po prostu "obrzydliwym". Strasznie dużo w niej wszystkiego. Mało dobrych rodzynek, troszkę świetnych nerkowców, mnóstwo kiepskiego, skórowo-suchego berberysu i całkiem sporo dziwnej marakui. Może jednak obiektywnie stały na jednym poziomie? W sumie na co by nie trafić, było przynajmniej ok. Osobiście preferowałam rodzynki i nerkowce, potem marakuję (w większości wyszła mało przystępnie, ale smacznie), a bez berberysu bym się obeszła. O ile płatki bym wywaliła, ale nie przeszkadzały, tak chia owszem - przeszkadzały (i nie krytykuję ich za fakt bycia chia, a za uwypuklenie dziwnych cech nadzienia). Dodatki wrzucono tak, że... wyszła taka Studentska dla bogaczy albo rzeczywiście "instagramowo bogata w składniki" granola w formie tabliczki. Mało za to czekolady.
Wydaje mi się, że jak i dodatków, nastąpiła taka kumulacja słodzideł, że utraciły wyrazistość i było po prostu słodko-mdło w smaku, mimo że ogólna słodycz nie należała do najwyższych.
Tak samo w kwestii tłuszczu... miałam wrażenie, że namieszali tam całą plejadę olejów, maseł i nie wiadomo czego, co wyszło źle.
Lubię konkretne nadzienia, ale nie konkretne w ten sposób, że jak zbity tłuszcz. O ile jeszcze mogłoby to przejść w orzechowych tabliczkach (np. całkiem ok Walnut Nougat), tak z owocami... wyszedł dziwny kontrast. Wprawdzie mogła wyjść tragedia, a wyszło... To jedna z czekolad, która nie jest zła, ale dobrą za nic szczerze nazwać jej nie można.
Nie było w tym prawie nic, dla czego miałabym chcieć to jeść. Szukać nerkowców i rodzynek, męcząc się? Podziękuję. Ponad połowę (jakieś 43 z 70 g) oddałam Mamie, bez emocji.
Mama miała podobne zdanie; zjadła bez emocji i podsumowała, że "typowe można zjeść, można nie zjeść", rozwijając: "samemu nadzieniu trudno coś zarzucić dzięki tym fajnym, kwaśnym dodatkom, choć nie wiem, co tam było: rodzynki, jakieś inne; coś bez smaku sobie pochrupało fajnie. I zza tego wszystkiego nie bardzo czuć nadzienie. Ot, jakieś słodkie, tłuste... nie powiedziałabym, że kokosowe ani w ogóle, że jakieś. Takie bez wyrazu, przynajmniej szybko się rozpuszczało." Stwierdziła, że bardzo przeszkadzała jej czekolada ("bo gorzka i za dużo jej"), odwracając od niego uwagę i nawet miała ją skroić, ale nie chciało jej się iść po nóż. Potem przyznała mi rację, że w sumie nie wie, czy chciałaby się lepiej w nadzienie czuć.
ocena: 6/10
Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, napój ryżowy w proszku (ryż, olej słonecznikowy, sól), cukier klonowy, cukier z palmy kokosowej, olej migdałowy, płatki kokosowe, rodzynki, orzechy nerkowca, berberys, nasiona chia, płatki ryżowe (ryż, sól), cukier daktylowy, suszona marakuja, sproszkowany kokos (pasta kokosowa, mleczko kokosowe, mąka kokosowa), suszone maliny, sproszkowana wanilia, suszone jagody, lecytyna sojowa, sól, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier)
Jeden z niewielu chyba Zotterów, który nie interesuje mnie już na dzień dobry. Za dużo dodatków, zwłaszcza gdy są to dodatki twarde (co innego np. przyprawy czy kremy, tu bym się zastanowiła). Ja też uznałabym je za irytujące. Gorycz oleju kokosowego to moje zimne ognie czy realna gorycz?
OdpowiedzUsuńŚwietne określenie: "instagramowo bogata w składniki" <3
Teraz i ja bym go nie chciała nawet za darmo; nawet w ciemno, a czytając jedynie opis.
UsuńNie tylko Twoje zimne ognie, bo i mnie się olej kokosowy z nimi kojarzy. Ta tutaj była dziwna, bardziej jakby stary olej kokosowy czy coś. Już nawet nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że tu akurat coś nie grało. Może chodziło o połączenie oleju kokosowego z otoczeniem.