Morin w swojej ofercie ma / miał kilka czekolad z Peru, z różnych regionów, z różnymi zawartościami kakao. Na przestrzeni lat trochę się to zmieniało, większość (albo przynajmniej tych, na które trafiałam) trzymały się 63 % kakao, niemniej, były pyszne. Początkowo Moriny w ogóle były z białym cukrem, dopiero od kilku lat z trzcinowym.
Jako że uwielbiam te markę, gdy tylko dowiedziałam się o nowości (względnie? w dniu dowiedzenia się?), zakupiłam. A pewnego dnia myśli wokół niej krążyły, krążyły i... zorientowałam się, że daawno nie jadłam Morina z Peru, właśnie 70 % kakao (z 3-4 lata). Chociaż gdy trochę poszukałam w internecie, trafiłam, że kakao do tej pochodzi z prowincji Chanchamayo, a plantacji Pablino. Nie znam się zbytnio na podziale administracyjnym Peru, a już na pewno na lokalnych producentach, ale to mi przypomniało Morina Perou Chanchamayo 63 % (ekhem, tylko, że właśnie - 63 %) w ogóle z roku... 2015! Czyli z początków mojej przygody z szukaniem nut w ciemnej czekoladzie.
Decyzja zapadła z dnia na dzień, choć trochę smutno mi było, że to ostatni na ów moment Morin był. A może i to miało wpływ, że sięgnęłam po niego? By taki osamotniony nie był. A już w trakcie degustacji spojrzałam na listę posiadanych (by wykreślić tę) i... kolejna dawka radości - jednak miałam jeszcze inne Moriny (to tak btw).
A.Morin Perou Pablino noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Peru z regionu Chanchamayo (a dokładniej Pablino?).
Już rozchylając sreberko poczułam wyrazisty, słodki zapach wilgotnego i gęstniejącego w ustach na papkę ciasta / kremu migdałowego (a'la masło orzechowe) z naturalnie słodkawym motywem blanszowanych orzechów. Tak ogółem (najpierw żadnych konkretnych), bez skórek, przytaczających lekko prażony aspekt. Wyłapałam wśród nich fistaszki i... czekoladowo-ciastową ziemistość?
Obok, z lekkim opóźnieniem rozchodziły się owoce: egzotyczne, słodkie jak to tylko możliwe oraz czerwone... a także egzotyczne czerwone. Soczyste brzoskwinie? Wtapiały się w całą żółtą, multiwitaminową mieszankę. Także z bananami, które zgrały owoce z ciastem. Odnotowałam przy nich aż pudrową słodycz, zapraszającą do bukietu maliny, może trochę truskawek. Pomyślałam też o granatach, wiśniach... jednak złagodzonych, ugłaskanych lżejszymi, egzotycznymi nutami lychee i melona. Może też muśnięte delikatnymi, mięciutkimi i żywymi jeszcze płatkami kwiatów?
Wszystko to dopięła wysoka słodycz karmelu, także jednak... roślinnie soczysta, jakby były to naturalnie "karmelowe" daktyle lub... zdrowy karmel zrobiony z daktyli i bananów właśnie.
Twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno, wydawała się kamienna do tego stopnia, że aż problematyczna. Musiałam użyć naprawdę sporo siły, by ją przełamać. Kawałek uderzający o drugi, wydawał dźwięk pustych wewnątrz, grubych pałeczek drewnianych (takiego instrumentu muzycznego) - ciekawa rzecz.
W ustach podtrzymała masywność, twardość, ale... robiła się aksamitna, jakby sugerowała mięknięcie, ale tego nie robiła. Miękła jedynie z wierzchu, skąd upuszczała maziste fale / smugi, którymi oblepiała usta. Trwało to bardzo, bardzo długo, przy czym z początkowo gładkawego aksamitu stawała się szorstka, potem chropowato-proszkowa, ale jakby... jakby zamknąć to w aksamicie. I tak by następnie osiadło to w rzadkawej, soczystej zawiesinie. Proszkowy, jakby osuszający element skojarzył mi się z liofilizowanymi owocami: sucho-pylistymi, a jednak stającymi się a to soczystymi, miękkawymi gąbkami, a to farfoclami, upuszczającymi wreszcie ogrom soku.
W smaku jako pierwsza uderzyła słodycz daktyli o karmelowym podszyciu. Przejawiała lekko palono-pieczony motyw, ale także ogrom soczystości / roślinności. Zaraz okrążyły ją banany, a ja poczułam się, jakbym wgryzła się w końcówkę - znaczy się skórkę - banana w celu napoczęcia go, obrania ze skóry. Zaraz słodycz wzrosła jeszcze bardziej, choć dołączyła do niej neutralizująca ekipa. Ona sama zaś częściowo zrobiła się pudrowa.
Pomyślałam o cieście daktylowo-bananowym, co rozchodziło się na dwa obozy: gorzkawo-prażoną bazę oraz dynamiczną słodycz kręcącą się, gdzie się dało.
Pudrowa nuta dziwnie przerobiła pod swe dyktando karmel. Karmel z cukru pudru? Coraz bardziej... palony? I mimo że słodki, to nie przesłodzony. Puścił oko do delikatnego biszkoptu. Karmel zrobił się daktylowy, co otworzyło drogę owocom egzotycznym i surowym. Daktyle jednak jakby ich nie zauważyły, same mknęły dalej w kierunku jeszcze dosadniej biszkoptowo-ciastowym.
W tym czasie gorzkawo-prażona część również wytoczyła ciasto. Zdecydowanie jednak mniej słodkie, a do potęgi migdałowe. Pomyślałam też o maśle orzechowym z prażonych migdałów. Odnotowałam prażenie... aż do goryczki. Okryło się dymem. Dym podkreślił gorzkość, czemu pomogła ziołowo-korzenna nutka. Poczułam... słodki cynamon i kardamon? Podszyte lekką, a nasilającą się goryczką. Wnosiły ciepło.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa surowe owoce egzotyczne nie bacząc na inne nuty zalały mi usta. Soczyste i słodkie, multiwitaminowe były niemal nie do określenia. Brzoskwinie? Banany? Słodkie i... chwilami też aż przypudrowione (cukierkowe?). Może podsuszone? Liofilizowane? I nagle pojawiały się słodkie, a jedynie z kwaskawą nutką, owoce czerwone. Przodowały maliny jako syrop malinowy, a z czasem też granat, może wiśnia... Multiwitaminowo-egzotyczne owoce z ochotą zmieszały je z karmelowo-ciastowymi nutami. Pomyślałam o lychee i kwiatach, które jakby... splatają to wszystko jak plecie się wianki. Wianki z kwiatów... pomarańczy?
W egzotycznym miksie pojawiły się także cytrusy. Odegrały jednak marginalną rolę, podkreśliły może tylko wiśnie. Wiśnie słodkie i dojrzałe, choć także cierpkawe.
Wiśnie chętnie połączyły się z palono-gorzkawym motywem ciasta, zmieniając je jednak zupełnie (przedstawiając zupełnie inne?). Oto korzenna goryczka przypiekła boki... wilgotnego wewnątrz brownie z wiśniami. Soczyste, czerwone owoce nadały mu niemal winny charakteru. A musiało być to... jakieś ciasto migdałowo-orzechowe, zdrowe. Słodzone daktylami i bananami? Soczyste i gęstniejące w ustach... wymyślne brownie? Czekoladowo-czekoladowe, z dużym udziałem migdałów. Migdały i wiśnie zahaczyły o ziemistość, a zioła i przyprawy korzenne podkreśliły charakterek.
Bliżej końca ziemia przybrała na znaczeniu, z orzechowego miksu znów na wierzch wychyliły się fistaszki - teraz jednak bardziej surowe, ale i migdały miały się świetnie. Czarna, wilgotna gleba wysunęła się na przód, zostawiając sobie soczyste i ostrzejsze akcenty. Słodycz należała głównie do bananów, choć i karmelu (bananowego karmelu?) nie brakło.
W posmaku zostały kwaśne wiśnie. Czułam też prażono-dymny motyw, zakrywający ziemistość.
Całość wyszła bardzo dualistycznie. Bogato, a jednak spokojnie, by każda nuta zdążyła w pełni zachwycić. Oto karmel i delikatne ciasto migdałowe mieszały się z egzotycznymi owocami. Niemal pudrowe nuty, m.in. maliny, banany i daktyle, kwiaty wirowały tuż obok orzechów, migdałów i gleby, ziemi, nut wiśniowo-winnych, chwilami korzennych. Wszystkie zawadiacko puszczały do siebie oczka.
Mnogość niejednoznacznych nut ("egzotyczne", "orzechy", "ciasta") - tyle się w nich kryło... A jednocześnie czekolada ani przez moment nie wydała mi się zbyt namieszana. Wszystko miało swoje miejsce. Słodko-gorzka, o minimalnie dolatującej kwaskawości. Nietłusta, chropowato-soczysta struktura idealnie oddawała smak. Zachwycająca, że nawet pudrowe elementy udało jej się przemycić do mojego serca. Jedna z najlepszych czekolad, jakie ostatnio jadłam (acz nie obraziłabym się za trochę niższą słodycz).
Morin Perou Chanchamayo 63 % też kojarzyła się z ciastem, jednak słodszym, bo aż kajmakowym i tłustszym, a także z naleśnikami z twarogiem / śmietanką i jabłkiem.
Toumi noir 70 % była za to cudownie orzechowo-ziemista i też karmelowo-bananowa jak dzisiejsza. To jednak inne orzechy (Toumi włoskie, Pablino migdały i fistaszki), granat-malina jako owoce też, ale... W Toumi o wiele mniej owoców było. Z ziół zaś wybrała miętę, nie korzenności jak Pablino.
Dzisiaj przedstawiana była jakby... rozwiniętym o owoce połączeniem wspomnianych.
Biszkopt i rześkie owoce egzotyczne, cierpkość owoców odlegle przypomniały mi Marana Peru San Martin 70%, choć tabliczki ogółem nie były bardzo podobne. Marana to guarana, biszkopt śmietankowy i winogrona, a Morin wiśnia, biszkopt-obłędnieczekoladowo-migdałowy i raczej lychee... a jednak coś się kojarzyło.
ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 27 zł (za 100 g; cena półkowa)
kaloryczność: 606 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy
Nazwa Chanchamayo jest bajeczna. Od razu myślę o Aztekach i biegających między nimi przodkach chi. Szkoda, że zapach się nie zgadza z moim skojarzeniem. Wskazałabym raczej na suchość, gorąco słońca, spieczoną ziemię, garbowane skóry zwierzęce. Kamienna konsystencja nawet by się zgadzała. Smak znów nie. Multiwitamina kojarzy mi się z kuchnią dziadków. Zawsze mieli napoje multiwitaminowe, egzotyczne i jasnowinogronowe. Z kolei kwaśne wiśnie to dzieciństwo. Rosły na podwórku za moim domem, tuż przed bramą pierwszej przyjaciółki.
OdpowiedzUsuńRany, dlaczego, na pierwsze dwa zdania do głowy przyszło mi "chi szablozębne"? Twoja myśl mi się podoba.
UsuńTy mi tu o skórach zwierzęcych nawet nie pisz. Za każdym razem, jak piszę coś o zwierzętach w odniesieniu do nut (czyste kozy czy coś), od razu nastawiasz się negatywnie.
Haha, kamienna konsystencja - owszem!
Ble, te napoje u Twoich dziadków brzmią źle. Nie wiedziałam, że są napoje jasnowinogronowe w ogóle. Mnie rodzice zawsze, jak już kupowali, to soki z owoców porządniejsze, a więc nierozcieńczane etc. (i tak nie przepadałam). Multiwitaminę kojarzę raczej, bo Mama miała na nią etap.
Od dziecka lubiłam wiśnie, ale nigdy na dziko nie rwałam. Obrabiałyśmy za to z porzeczek i aronii ogródek pierwszej przyjaciółki (patrz, jakieś punkty wspólne mamy), a przy okazji ogródek jej sąsiada (z porzeczek).