Tyle ostatnio pojawia się u mnie nowych czekoladowych marek - a to Idilio Origins, w której się zakochałam, a to "nowa-stara" miłość, Pacari, wszelkie amerykańskie ciekawostki... A ja po prostu zatęskniłam za starym, dobrym Morinem, do którego mam ogromny sentyment. W końcu to marka, od której zaczęłam swoją przygodę z prawdziwą czekoladą.
Tym razem sięgnęłam po tajemniczą tabliczkę z kakao z, z tego co udało mi się wyczytać, północnej części Peru. Próbowałam już peruwiańskiego Morina - z prowincji Chanchamayo (63 % kakao), więc nie chodzi o samo Peru, a o "Toumi". Długo szukałam, o co chodzi, ale właściwie nic nie znalazłam. No, oprócz informacji o tumi, czyli ceremonialnych peruwiańskich nożach związanych z kulturą Inków...
Tym razem sięgnęłam po tajemniczą tabliczkę z kakao z, z tego co udało mi się wyczytać, północnej części Peru. Próbowałam już peruwiańskiego Morina - z prowincji Chanchamayo (63 % kakao), więc nie chodzi o samo Peru, a o "Toumi". Długo szukałam, o co chodzi, ale właściwie nic nie znalazłam. No, oprócz informacji o tumi, czyli ceremonialnych peruwiańskich nożach związanych z kulturą Inków...
A. Morin Perou Toumi noir 70 % to czekolada ciemna o zawartości 70 % kakao z Peru.
Po otwarciu zobaczyłam piękną tabliczkę o lśniącym i intensywnym, ciepłym kolorze, który wydał mi się wręcz soczysty.
Była bardzo twarda, choć jakoś specjalnie nie trzaskała. W ustach rozpuszczała się bardzo przyjemnie, nie za tłusto, raczej kremowo, ale też z pewnym piaszczystym efektem.
Specjalnie... to ona pachniała. Po prostu bosko kwiatowo, dość owocowo, ale przede wszystkim mocą kakao, objawiającą się jako średnio prażona nuta kojarząca się z żyzną, rozgrzaną przez letnie słońce ziemią.
W tych "kwiatoowocach" wyróżniłabym granatowe winogrona, borówki amerykańskie i słodziutkie, aromatyczne banany. Na kwiatach się nie znam, ale wyobraziłam sobie takie kwitnące wczesną wiosną o lekkim, rześkim aromacie.
Natychmiast po zrobieniu kęsa docierał do mnie "słoneczny", delikatny wyraz tej czekolady.
Nieprzesadnie prażone kakao wypuszczało nutkę nieco ziemistą, po chwili zmieniającą się w nieprażone, ale wyraziste orzechy.
Były one spowite dość silną słodyczą. Nie była jednak prosta, a taka... słodko karmelowa, wchodząca w bardziej rześkie klimaty, co koniec końców skojarzyło mi się z bananami. O tak, słodycz była tu karmelowo-bananowa.
Nie było to jednak żadne zasłodzenie. Z pomocą szybko przychodziła cała ekipa owoców - prawda, również słodkich, ale już o wiele bardziej soczystych. O dominację walczył granat i mieszanina malin oraz truskawek.
Pierwsza nuta, ta orzechowo-ziemista, wywalczyła sobie z czasem nieco więcej miejsca, odsłaniając mi grillowane orzechy i nutę, którą w pierwszej chwili nazwałam "piach-orzech". Był to smaczek ciepłej ziemi (skojarzenie nasilane przez konsystencję) o jasnym kolorze. Po chwili stało się jasne, że to piasek. Piasek i orzeźwienie... morska bryza, o tak. Orzechy grillowane na plaży, a do tego koktajl ze wspomnianych wcześniej malin, truskawek i granatu, rześkość. Mniam!
Po chwili jednak to całe orzeźwienie przestało wydawać mi się takie "słoneczne". Ono było bardziej... prażono-suszone? Mięta! Herbata miętowa, taka niezaparzona. O tak, to było to. Ta nuta nie wydała mi się jednak specjalnie ziołowa, bo w dużej mierze była złagodzona bananową słodyczą.
Na koniec w ustach pozostawał ten suszono-prażony posmak, będący mieszaniną orzechów i mięty... choć już nie tak oczywiste. Bardziej mięty i suszonych kwiatów.
Ta czekolada była stateczna, raczej prosta i głęboka. Wiem, że smaki brzmią dziwnie i dynamicznie, ale wcale takie nie były. Rozwijały się leniwie i nie były aż tak wyraziste, a zasnute "kakaowością". Ewidentnie czułam jednak kwiaty, owoce (truskawki, maliny, banany), orzechy i miętę. Może brzmi to "dziko", ale były tak łagodne, że idealnie pasowały. Niektórym mogłaby jednak pewnie wydać się za słodka. Mi... "bananowa" słodycz nigdy nie przeszkadza.
Po degustacji wczytałam się w opis producenta i zdziwiłam się, że żadnych owoców tam nie było, a kwiaty (białe), orzechy (włoskie) i mięta - owszem. Obiecanej lukrecji jednak za nic nie czułam, czego trochę mi szkoda.
Po degustacji wczytałam się w opis producenta i zdziwiłam się, że żadnych owoców tam nie było, a kwiaty (białe), orzechy (włoskie) i mięta - owszem. Obiecanej lukrecji jednak za nic nie czułam, czego trochę mi szkoda.
ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 21 zł (dostałam zniżkę <3) za 100 g
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie
Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa
Jakbyśmy nie poczuły obiecanej lukrecji to byłybyśmy zadowolone xD
OdpowiedzUsuńChyba nie nazwałbym jej prostą, skoro daje się wyczuć tyle smaków :)
OdpowiedzUsuńByła, bo były w jednym klimacie. ;)
UsuńŻałuję teraz, że jej nie wybrałam. Wzięłam Dominikanę 63 i Peru 100 i choć w obydwu czaiły się ciekawe nuty, to całość była jakby rozcieńczona, chyba za dużo masła. Może kiedyś zrobię kolejne podejście do firmy, ale na razie mnie nie ciągnie :(
OdpowiedzUsuńMnie wręcz przeciwnie, bo za każdą skończoną czekoladą Morina strasznie tęsknię. Nie są idealne, ale mają w sobie coś, co mnie przyciąga. I jakoś wcale mi się nie wydaje, żeby były za tłuste, chociaż setki jeszcze nie jadłam.
UsuńI dobrze, że lukrecji nie było. Chociaż mnie jest wszystko jedno. Czekolada podobała mi się do momentu, w którym wspomniałaś o ziemi/piachu. Dla mnie to smak pleśni. Cieszę się za to, kiedy czytam, jak odkrywasz coś nowego i jak ekscytuje Cię kolekcjonowanie w pamięci tabliczek. To zawsze będzie czymś dla nas wspólnym.
OdpowiedzUsuńNie, to nie taka ziemia! Nie zapleśniała, a taka cieplusia, nagrzana.
Usuń