poniedziałek, 22 listopada 2021

ciastka Leibniz Zoo po zmianach 2021

Mamie jeszcze zdarza się robić powroty do marek itp., które dobrze wspomina z przeszłości i... co ciekawe, np. kojarzy coś dobrze sprzed np. 10-15 lat, a zupełnie nie pamięta, że do danego produktu wróciła powiedzmy jakieś 2 lata temu i już jej nie odpowiadał. Taak, ja zdecydowanie mam łatwiej ze względu na bloga, acz i pamięć do jedzenia lepszą. W tym przypadku urządziła nam powrót przypadkiem, bo myślała, że kupuje nowość... otóż znacząco, jak widać, zmienili opakowanie ciastek zwierzaków Leibniz, znanych chyba prawie wszystkim. Mało, że zmienili opakowanie (wg mnie na gorsze; stare miało swój urok). Zmienili też skład, który kiedyś mnie i Mamę tak zbulwersował, że obraziłyśmy się na markę. Jako że autentycznie go poprawili, a ja w dzisiejszych czasach przyzwyczaiłam się raczej do składów pogarszania i z natury jestem pesymistycznie nastawiona do "gmerania" tu... zdziwiłam się. Postanowiłam trochę ciastek od Mamy podkraść, by samej się przekonać, czy rzeczywiście smak też jest lepszy. Dzięki temu też, acz już jakiś czas temu, zdecydowałam się opublikować teksty, które utknęły w planach na lata, bo... po prostu sama siebie zaskoczyłam złym odbiorem "produktów, które wszyscy lubią" i trochę speszona / zawstydzona wstrzymałam publikacje, trochę bojąc się opinii, bo "a, tylko co założyła bloga i się mądrzy". Teraz jednak jestem odważniejsza w sprawie wygłaszania niepopularnych opinii i dziwnie mi z tym, że kiedyś tak się migałam przed napisaniem: "to jest złe", skoro tak uważałam.

Leibniz Zoo to herbatniki maślane w kształcie zwierząt, produkowane przez Bahlsen.

Przy robieniu zdjęć zrobiło mi się smutno, bo moich ulubionych zwierzaków sprzed lat było jakoś mało, np. jeden lew, jedna (i to połamana!) małpa, kot jakiś demoniczny... Porównując jednak ze starą recenzją zarejestrowałam dziwny fakt. Otóż... zmienił się wygląd konia! Z galopującego chyba zrezygnowali na rzecz stojącego przy czym na nowym opakowaniu wciąż jest obrazek starego ciastka. Wiem, że ta informacja zmieniła Wasze życie.
Podjęłam się nawet ułożenia ich jakoś tam do zdjęcia, ale chyba i tak wszystkich nie skompletowałam, coś ominęłam. Życie. Jakoś mnie to już nie kręci (za to czekoladom to mogę czasu chyba coraz więcej poświęcać - taka ciekawostka o mnie).

Ciastka i tym razem zapachniały mi głównie słodko cukrowo, acz nie aż tak sztucznie, a po prostu cukrowo do granic możliwości w słodziuteńkim kontekście. To dosłownie definicja cukrowych ciasteczek-ciasteczuszek. Podszyte to było maślanością i pszeniczną nutą mocnego wypieczenia. Efekt w zasadzie całkiem niezły.

Na dotyk ciastka okazały się dość konkretne, nie za tłuste, ale i nie suche (yhy). Chrupały głośno, czym aż mnie zaskoczyły. Wydały mi się łamliwe, ale nie kruszące się na okruchy. W trakcie jedzenia okazały się bardzo chrupiące, kruche i... strasznie suche podczas gryzienia. Mimo że także tłustawe. Najlepiej więc dać im się w ustach rozpływać - wtedy nasiąkają i wilgotnieją (i wtedy tłustawość wydaje się odpowiednia). Były... zwarte, konkretne. Miękły szybko i oblepiały zęby w nieprzyjemny kleisto-mączny sposób, ale na szczęście nie na długo. Wydały mi się... tłuste trochę śliskawo? Potem baardzo długo męczyłam się, wydobywając resztki z zębów.

W smaku jak uderzyły cukrem, tak cukrowością męczyły cały czas. Cukier stał na pierwszym miejscu, przewodził i dowodził. Dopuścił do siebie mocno pieczoną nutę, która skojarzyła mi się z paluszkami. Pojawił się wyraźnie pszeniczny motyw. Zasugerował sól, ale zaraz zakopał się w ogromie cukru.

Do słodyczy po chwili doszła maślaność i nawet pewna mleczność. Była wyraźnie słodko-ciasteczkowa, słodziaśnie urocza, a z czasem coraz bardziej ewidentnie maślana (w słodkim kontekście). Nie jednak aż tak mocno-mocno maślana, jak się spodziewałam. To chyba przez te mocne wypieczenie. Z czasem obok paluszkowości wyłapałam też sztuczność... kwasek? Sodowość? Spod cukru zmieszanego ze sztucznością, także maślaność i tłustość zaczęła wypływać... nasycona dziwnym, sztucznym charakterem.

Po zjedzeniu jednak znów to głównie słodycz - a więc drapanie w gardle i aż dziwne mrowienie w zębach - dawała się we znaki. Sztucznawo-kwaskawy posmak dopiero za nią. Potem ratowałam się zapijaniem herbatą, co pomogło. Jedzenie ich bez niej byłoby wyzwaniem dla mnie (popijałam, nie maczałam), ale obiektywnie pewnie się da.

Ciastka wydały mi się... o wiele mocniej wypieczone niż kiedyś, wytrawniejsze w sposób paluszkowo-krakersowy, a jednocześnie wciąż tak samo irytująco słodziaśnie-cukrowe. Kiedyś mordowały mnie cukrem i sztucznością, margaryną, obecnie zaś irytującą cukrowością i paluszkowością. Może mniej sztuczne, ale za to z dziwnym posmakiem. Jak dla mnie, tak personalnie, nadal odpychające, ale muszę przyznać, że jakościowo prezentują się lepiej. Odpadłam po trzech sztukach (i łbie kota), ratując się popijaniem herbatą, ale... muszę przyznać, że to po prostu takie kiepsko-średnie ciastka, nie jakieś potwory, jak je zapamiętałam.
Ciekawa sprawa, że teraz w składzie widzę "aromat", a nie "aromaty" jak dawniej - i... to chyba rzeczywiście czuć, bo wydają się pachnieć "czyściej" i autentyczniej.
Ciekawa sprawa z wytrawnością i solą: w internecie dokopałam się, że w dawnych Zoo, np. w roku 2017 (ja recenzowałam w 2016 i składy wtedy wyglądały tak samo) było jej 0,7g w 100g, zaś w 2021 w Zoo już 1,1g, przy czym w w klasycznych herbatnikach petit beurre 1,5 g (sprawdziłam w recenzji Olgi z livingonmyown). To by wyjaśniało tę mulącą słodziuteńkość dawnych, a obecną zwyklejszą herbatnikowość. Prawdziwie dobra zmiana? Jestem pod wrażeniem.
Mama ze swojej części była w miarę zadowolona, podsumowała: "widać można jeszcze zrobić normalne ciastka bez złego składu". Dodała też, że "ogólnie takie ciastka zwierzaki to chyba fajna sprawa dla dzieci, żeby uczyły się nazw, układały jakoś tematycznie, co dzikie, co domowe. Albo nawet jak puzzle jak się połamią". Gdy jednak zjadła większą ilość, wysnuła wniosek: "niby nie złe, ale strasznie suche, że aż coś się robi jak po białych bułkach; bez herbaty - jak mówisz - chyba się nie da ich więcej zjeść".


ocena: 4/10
kupiłam: Mama kupiła
cena: -
kaloryczność: 443 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, masło 12%, syrop cukru inwertowanego, mleko w proszku pełne, substancje spulchniające: węglany sodu i difosforany; sól, emulgator: lecytyny; aromat, kwas: kwas cytrynowy

6 komentarzy:

  1. Kurde, faktycznie kot jest demoniczny. Wygląda trochę jak wycięta na Halloween dynia, trochę jak sowa. Zgroza :D W ogóle kształy są gorsze niż w Beskidzkich, które zrecenzowałam jakiś czas temu (te z liskiem, jeżykiem etc.). Do do koni, może galopujące uciekały z opakowania, a konsumenci nie chcieli płacić za wybrakowane paczki? To logiczne! Ciastka Leibniz kojarzą mi się z przecukrzeniem, więc po zwykłych prostokątach nie mam ochoty na inne formy. Wolę sprawdzone Petitki i grubaski Jutrzenki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mógłby być ilustracją do "Mistrza i Małgorzaty".
      Ja z kolei po tych zwierzakach też już do innych Leibniz nie podejdę. Nawet nie chcę wiedzieć, jak bym odebrała wspomniane. Nie to, że jakoś tam się strasznie boję, ale po tych żadne takie mnie nie interesują.

      Usuń
  2. Zabrakło owcy :P dla mnie też zawsze stanowiły może cukru :( szkoda bo kształty mają urocze. Skład w miarę no i mam sentyment do marki, a ilekroć mam okazję jeść, czy to ten wariant czy kakaowy, czy limiti, morduje mnie cukrem :(
    Nawet ta nowość 30% mniej cukru jest w mojej ocenie podobnie przecukrzona :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie z mojego opakowania uciekła, bo wystraszyła się Smoka Wawelskiego. Albo zeżarł mi ją, zanim paczka trafiła do mnie.
      Chyba "morze"? :P Bo, że dużo w nich cukru, to nie "może", a "na pewno"!
      Nie dziwię się, bo jak z torby cukru odsypiesz szczyptę, wciąż masz torbę cukru, haha.
      Ja nie mam takich sentymentów na szczęście. Jak marka schodzi na psy, czuję się przez producenta robiona w konia (np. wysoka cena, a efekt coraz gorszy), raczej "obrażam się" na niego albo mi obojętnieje.

      Usuń
  3. Kiedyś żarłam tego typu herbatniki na potęgę i nie wydawały mi się za słodkie, dopiero wersję z czekoladą u spodu troszkę dawały w kośc (ale wciąż były pyszne). Ciekawa jestem, czy po latach też odebrałabym takie ciastka jako przecukrzone, czy może to cecha jedynie tych konkretnych tutaj :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc na składy, śmiem twierdzić, że wszystkie.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.