Nie lubię Bakomy. W przeszłości jedynie gęsty jogurt naturalny tej marki lubiłam, ale potem chyba się zepsuł (na pewno zmieniło się opakowanie) i przestałam go kupować. Desery spod ich skrzydeł obrzydził mi Satino Gold Deser czekoladowy z sosem o smaku czekoladowo-rumowym, co w połączeniu z niechęcią do wegańskich zamienników mlecznych produktów przełożyło się na kompletny brak zainteresowania linią AveVege. W zasadzie gdyby nie coraz więcej pozytywnych recenzji, nawet nie zarejestrowałabym faktu jej pojawienia się, bo od dłuższego czasu nie kupuję lodówkowych rzeczy na słodko. A jednak... Milka Pudding Darkmilk się u mnie pojawił. I drażnił mnie. Nie podołałam mu, wywaliłam, ale zachodziłam w głowę, czy to kwestia, że po prostu odpycha mnie od takich deserów, czy on był plastikowy? Może jedno i drugie? W tym utwierdziła mnie opinia Pani Chrup, która też odebrała ten deser jako męczący. Ja zaś, sama wciąż czułam niechęć do tego typu jedzenia, ale ta Milka pozostawiła dziwny niedosyt... Tak, obok niechęci do deserów mlecznych pisząc ten wstęp czułam złość na to, jak odpychająco wyszedł deser Muller-Milka, a jednocześnie niedosyt: zjadłabym dobry czekoladowy, mało słodki deser, ale jestem w 90 % pewna, że nie istnieje taki, który obecnie uznałabym za naprawdę dobry. Czy możliwe, by żaden w moim odczuciu obecnie nie był dobry? Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że możliwe, ale przede mną były jeszcze dwa zakupione (w tym obiekt dzisiejszej recenzji). Czekoladowy deser z wiśniami przynajmniej brzmiał dobrze... Postanowiłam dać mu szansę.
Bakoma Ave Vege Deser na kremie kokosowym Smak Czekolada z Wiśniami to deser kokosowy o smaku czekoladowym ze wsadem wiśniowym na dnie.
Po otwarciu poczułam głównie budyniowo-czekoladowy zapach, łączący wysoką słodycz, zaskakująco konwencjonalnie mleczną bazę, jak i nieco bardziej kakaową czekoladę... bliżej nieokreśloną, ale może rzeczywiście dość ciemnawą. W tle zaznaczyła się nieśmiała nuta galaretek wiśniowych w czekoladzie. W trakcie jedzenia po zruszeniu dołączyła do nich bombonierka wiśniowa. Podkreśliła tym samym ciemnoczekoladowy wydźwięk deseru. Ogół wyszedł całkiem w porządku, nie cukrowo, nie sztucznie. I zaskakująco nie wegańsko.
Budyń okazał się bardzo, bardzo gęsty. Wydał mi się w pewien sposób... zwarty. Zbity na pewno, śliskawy i tłusty. Trzymał się kubeczka, do łyżeczki się przylepiał. Gibał się na niej, bardzo mocno kojarząc się z deserami typu panna cotta (zapewne można by go pokroić nożem). W trakcie jedzenia dał się poznać jako mazisty i zalepiający, nawet nieco przytykający. Nieprzesadzona tłustość należała do mleczka kokosowego. Mimo że sycący, nie wyszedł ciężko. A jednak... w tej gęstej kleistości było coś nieprzyjemnego. To aż... oklejało i ściągało zęby.
Wsad, który nazwałabym raczej sosem, wiśniowy umieszczono na samym spodzie w ilości dość lichej. Był rzadki, z paroma miękkimi farfoclami, skórkami owoców. Wydał mi się też lepkawy jak woda z cukrem, aż nim zagęszczona. Mało spostrzegawczych informuję, że widoczny jest na łyżeczce na ostatnim zdjęciu.
Nie podoba mi się to rozlokowanie części, bo sos mógłby o wiele lepiej przezwyciężyć kleistość, gdyby nie to, że jakoś najpierw trzeba się do niego przekopać. Przez taką gęstwinę nie było to łatwe. Nie wiem jednak, jak mogłoby to być lepiej rozwiązane. Choć nie lubię podziałek na korytka (jak w Muller Mixach etc.), to może coś takiego?
Budyń od pierwszych sekund w ustach roztaczał zdecydowanie za wysoką słodycz czekoladowego budyniu. Choć cukrowa i przesadzona, nie zapomniała o kakao, które nie wyszło jednak gorzko czy cierpko. To raczej nutka kakałkowa, delikatna i stonowana mleczną bazą. Ta wydała się zaskakująco zwyczajnie mleczna. W pierwszej chwili za nic nie powiedziałabym, że deser zrobiono na mleczku kokosowym.
W wysokiej słodyczy podkradła się nuta galaretek wiśniowych w czekoladzie. Była lekko sztuczna. Wkomponowała się w czekoladowość i nabudowała klimat bombonierki wiśniowo-czekoladowej. Z tym że... zrobionej na bazie cukru. Z każdą kolejną łyżeczką przesłodzenie dawało się coraz bardziej we znaki; męczyło. Wraz z jedzeniem, deser wydawał mi się chwilami budyniowo-mdławy i czysto słodki. Też taki... typowo "lodówkowy", wodnisty.
Przez cukrowość całość wydała mi się rozmyta, a baza tak delikatna i mleczna, że dałabym się nabrać, iż to konwencjonalny deser śmietankowy.
Nie pomógł sos wiśniowy. Okazał się czysto cukrowy, aż wykręcający i mdlący. Smakował głównie cukrem z dodatkiem wody; ewentualnie mdłym cukro-dżemem wiśniowawym. Jego owocowość uznałam za nędzną, kwasku na próżno w nim szukać. Dołożył się do zasłodzenia, jakie fundowała czekoladowa część, w zasadzie spójnie się w tym z nią łącząc.
Po zjedzeniu został posmak sztuczny, wiśniowo-czekoladowy (w tej kolejności), a także silne przesłodzenie. Usta miałam otłuszczone i czułam taką... sztuczność deserów lodówkowych. Nie było to przyjemne. Już w połowie miałam dość tej słodycz, za bardzo męczyła, więc dałam sobie spokój.
Całość w zasadzie wyszła nieźle... Nie. WyszłaBY nieźle. Gdyby nie ta słodycz. Już nawet sztucznawość była na tolerowalnym poziomie, ale jednak ta czysta słodycz po prostu porażała. Gdyby jeszcze sos przyniósł jakieś przełamanie... a to nie. Był jeszcze gorszy. Deser oddawał tytuł, ale niestety cukrowość odwracała uwagę, stając na drodze temu, bym mogła go odebrać jako chociaż zadowalający.
Połowę wepchnęłam Mamie, która nie lubi deserów czekoladowych, ale przynajmniej wiśnie i produkty wiśniowe uwielbia. Deser z racji czekoladowości jej oczywiście nie smakował, ale z zaskoczeniem stwierdziła, że nie czuć, iż nie był "zwyczajnie mleczny". Stwierdziła jednak: "ogólnie niedobry, mimo że nie gorzki; dla mnie nawet nie taki sztuczny, ale faktycznie bardzo słodki. Ten sos niby wiśniowy to w ogóle sam cukier, ale jak sobie wszystko wymieszałam, lepiej było. Obstawiam, że jak ktoś lubi, to ta czekoladowa część mu pewnie posmakuje, ale nie wiem, czy tam ten sos pasuje". Cóż... ja uważam, że gdyby sos był rzeczywiście soczyście-przełamująco wiśniowy... to by pasował.
Z Mamą dyskutowałyśmy, co temu wystawić. Na pewno nie chciałam skrzywdzić deseru za moją niską tolerancję na słodycz i - no, jednak utrzymującą się - niechęć do deserów. Wiem, że jak lubię mleczko kokosowe, tak kokosowe zamienniki jogurtów mnie obrzydzają. Ten twór nie obrzydzał. Mnie połączenie czekolady i wiśni (wariant) się podoba, Mama uznała, że "zupełnie w takim deserze nie pasuje". Pozytywnie zaskoczyła mnie konsystencja... gdyby nie ta cukrowość może byłoby smacznie? Deser wydaje się więc ponadprzeciętny, gdy tak pomyślę o różnych, jakie jadłam. To chyba takie... 5-6/10. Oceniam bez przekonania, bo ani nie mam rozeznania, ani też niezbyt to w moim typie produkt.
ocena: 6/10
kupiłam: Biedronka
cena: 3,99 zł
kaloryczność: 116 kcal / 100 g; deser - 174 kcal
czy kupię znów: nie
Skład: krem kokosowy 65% (woda, ekstrakt kokosowy w proszku), cukier, skrobie modyfikowane, syrop ryżowy w proszku, skrobia ryżowa, mąka ryżowa, kakao 1,7%, tłuszcz kokosowy, białka słonecznika, substancja zagęszczająca: karagen; czekolada w proszku 0,05%, sól, aromat), wsad wiśniowy 16,7% (wiśnie 8%, cukier, skrobia modyfikowana, koncentrat soku z czarnej marchwi, mleczan wapnia, aromat), stabilizator: mączka chleba świętojańskiego; regulator kwasowości: cytryniany sodu; kwas: kwas cytrynowy
Zatkało kakao (czyt. mnie), na wspominajkę we wstępie. Dzięki!
OdpowiedzUsuńCo do deseru – oesuuu – to dla mnie kocur 9 na 10. Straciłam dla niego rozum i kilkaset kalorii. Ponadto serducho mi rośnie mając świadomość, że jest wege. To niby tylko deser, ale zmienia się postrzeganie takich produktów (a po części weganów, że żrą tylko trawę i kamienie).
Mimo wszystko cieszę się, że nie musiałyście nim pluć :D
Co rozumiesz przez "Ponadto serducho mi rośnie mając świadomość, że jest wege"? W sensie... chciałabyś być wege, ograniczyć nabiał czy np. powinnaś (ze względów zdrowotnych)?
UsuńDlaczego mój komentarz ze środy nie został opublikowany? Gdybym chociaż wiedziała co było nie tak to mogłabym go poprawić. Przepraszam, jeśli Cię w jakiś sposób uraziłam, na pewno nie było to celowe, jednak naprawdę wolałabym wiedzieć co Cię uraziło w moim wpisie, żeby na przyszłość móc uniknąć tego typu sytuacji.
OdpowiedzUsuńSprawdziłam spam i nie ma go tam. W komentarzach "do zatwierdzenia" nic mi się nie pojawiło, więc przykro mi, żadnego komentarza nie otrzymałam.
UsuńSwoją drogą, zawsze powtarzam, że nie da się mnie niczym urazić/obrazić, pisząc komentarz. Odpisuję na wszystkie, które nie są wulgarne.
Jakiś czas temu, chyba w zeszłym roku (jeśli nie jeszcze rok wcześniej), robiłam na szybko zakupy w Chacie Polskiej. Szukając moich jogurtów, które niespodziewanie zmieniły miejsce dyslokacji, natknęłam się na dziwny dla mnie twór. Chodziło o wegetariańskie "jogurty" na kremie kokosowym. Szczere mówiąc, wówczas pierwszy raz się z czymś takim spotkałam. Do głowy mi nie przyszło, że produkty jogurtowo-deserowe też mogą występować w wersji "vege". Nie pamiętam już czy to było po moich średnio udanych przygodach z "mlekiem" ryżowym, ale w tamtym okresie coś mnie tknęło na eksperymenty i postanowiłam spróbować. Do koszyka trafił produkt kokosowo-migdałowy, bo akurat wtedy miałam chrapkę na kokosy, a nigdzie nie mogłam ich dostać w naturalnej formie. Wróciłam do swoich normalnych czynności zakupowych i gdyby nie to, że zapomniałam czegoś z początku sklepu, nie wróciłabym się do półki-lodówki z jogurtami. Przechodząc tam po raz wtóry odwróciłam jednak wzrok i pod wpływem chwili, bez większego zastanowienia do mojego koszyka trafił na dokładkę również deser wiśniowy i ananasowy. Pamiętam, że wystawiony był jeszcze słony karmel, ale nikt do jego zjedzenia by mnie nie zmusił, zaś sam pomysł na taki miks wydawał mi się absurdalny. Eksperymenty eksperymentami, ale mam swoje granice, których przekraczać nie zamierzam. Innych zastanych wtedy smaków nie kojarzę, aczkolwiek mogła znajdować się tam również czekolada, którą i tak bym odrzuciła. Deseru kawowego i mango chyba na pewno tam wtedy nie było.
UsuńPo powrocie do domu okazało się, że mój deser wiśniowy, o którym rozmyślałam przez całą drogę powrotną, jest w rzeczywistości czekoladą z wiśniami. Doprawdy do dzisiaj nie wiem jak mi to umknęło. Gdybym wiedziała, że to czekoladowy twór, w życiu bym się na taki zakup nie porwała. Nie, żebym w ogóle wzbraniała się od czekolady. Co to to nie. Jednakże już wszelkich budyniów, deserów i lodów o takim smaku staram się unikać. Wyjątek stanowią śmietankowe lody Magnum w chrupiącej polewie czekoladowej na patyku. Kojarzę ich niepowtarzalny smak z dzieciństwa. W telewizji leciała wtedy kontrowersyjna reklama, w której dziewczyna będąca z chłopakiem na plaży szepcze mu do uszka, że jest gotowa, sugerując zakup kondomów, po czym ten z radością biegnie do automatów koło pobliskiego sklepiku, ale ostatecznie zamiast przyjemności z drugą połówką wybiera coś o wiele lepszego. Co zabawne, wtedy nie rozumiałam jeszcze tego przesłania. Naiwnie byłam przekonana, że dziewczę prosi chłopaka o zakup lodów dla obojga, ale ten samolub z braku kasy kupuje jednego tylko dla siebie, zamiast odstąpić go ukochanej. W dodatku pożera go niemal natychmiast, dosłownie odgryzając kawałki sporymi kęsami, co było dla mnie równoważne z barbarzyństwem. Opacznie zrozumiana reklama na długo utwierdziła mnie w przekonaniu o egoizmie i nieokrzesaniu płci mniej pięknej...
UsuńLink do wspomnianej reklamy z lodami Magnum (Magnum ice cream 60 sec Cinema ad France circa 2000):
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=gz0v7dHpqNI
Niestety, co najdzie mnie ochota na lody, nie mogę nigdzie dorwać tych legendarnych Magnum, zaś zamienniki z szybko topniejącą mleczną czekoladą do mnie nie przemawiają. Próbowałam kilka razy i czułam się zawiedziona. Niby nie było fatalnie, ale to zdecydowanie nie to, czego bym oczekiwała. Już sama nie wiem, czy lody się ogólnie pogorszyły czy to ja stałam się bardziej kapryśna.
UsuńWracając jednak do tematu, skoro już naważyłam sobie piwa, postanowiłam je wypić, a ściślej mówiąc spróbować zjeść to co sobie kupiłam. Najlepiej od razu, bo inaczej produkt przeleżałby w lodówce aż do upływu daty ważności, po czym wylądowałby w koszu na śmieci zamiast w moim żołądku. Zrealizowałam więc swoje postanowienie, aby uniknąć wyrzucania pieniędzy w błoto i wyrzutów sumienia. Pierwsze skojarzenie nie było aż takie złe. Deser smakował jak budyń czekoladowy. Takie określenie byłoby całkiem trafne, ale z jednym ale. Zdecydowanie nie był gorący, ani nawet ciepły. Z drugiej strony nie posiadał wad przestudzonego kilka godzin budyniu. Nie miał postaci pół-galaretki o zastygłym smaku, a kremową konsystencję, zbliżoną bardziej do normalny deserów (jak Deser z Koroną albo Bakoma Satino Deser), ale i tak zauważalnie bardziej stabilną od nich. Sam smak czekolady pozostawał zaś bardzo wyrazisty. Po chwili uwolniła się wyraźna nutka wiśniowa. Niestety, z każdym kolejnym kęsem robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie, gdyż w podniebienie zaczęła uderzać zwyczajna słodkość. Niby smak pozostawał względnie ten sam, a jednak szybko odczułam przesłodzenie. To jednak nie koniec niespodzianek, gdyż na samym dnie czekało mnie kolejne zaskoczenie. Okazał się nim wsad owocowy, całkiem podobny do tego, który można spotkać w Fantasii, jednak z większymi kawałkami owoców. Zdecydowanie bardziej płynny niż dżem owocowy, lepki niczym syrop i przede wszystkim przesadnie słodki. Znacznie bardziej niż w deserze Danone, ale jeszcze zjadliwy. Mimo to, ta ilość cukru mnie poraziła na tyle, że nie zamierzam próbować ponownie. Nasunęła mi się jeszcze jedna uwaga odnośnie twoich zdjęć. Nie jestem pewna czy to kwestia oświetlenia (znajomi powiedzieliby, że żyję w ciemnościach), ale mój egzemplarz sprawiał wrażenie mniej mlecznego. Wizualnie był zdecydowanie ciemniejszy i nie taki "plastikowy". Aczkolwiek tak jak mówię, to może być kwestia aparatu i światła. Gęstość jednak się mniej więcej zgadza, miał stabilniejszą konsystencję od przeciętnych deserów i to do tego stopnia, że można było w nim robić takie wgłębienia jak koparką w ziemi.
UsuńJak zatem smakowały pozostałe desery? Prawdę mówiąc już trochę mnie pamięć zawodzi, gdyż minęło trochę czasu, a ja od stycznia tego roku nie jadam jogurtów ani deserów w ogóle. Stąd nie mam pewności co do wszystkich detali, szczególnie odnośnie samej konsystencji. Mimo to ogólne wrażenia nadal pozostają bardzo wyraziste. Z uwagi na moje uwielbienie do ananasów, duże nadzieje wiązałam z deserem o tym smaku. Niestety, okazał się on największym rozczarowaniem. Nie był tak słodki jak ten omawiany wyżej. Miał bardziej kwasowy posmak (to była dominująca nuta), momentami nawet cierpko-kwaśny, chociaż wcale nie tak przesadnie. Mimo to zupełnie mi nie podszedł. Fakt, charakteryzował się sporą ilością kawałków owoców zacnej wielkości. Jednakże poza nimi miał smak niezbyt ananasowy. Prawdę mówiąc ciężko mi go określić. Wydawał mi się nienaturalny. To trochę tak jakby zmieszać niskosłodki dżem z jasnych owoców (morele, brzoskwinie, może trochę mango, chociaż pewnie teraz doszukuję się czegoś, czego tam nie ma, jednak tak mi się kojarzy) z kwaskiem cytrynowym, aczkolwiek równie dobrze mogłyby to być po prostu jakieś bardziej egzotyczne cytrusy (z pewnością jednak nie grejpfrut!). Mam jeszcze jedno kontrowersyjne skojarzenie, ale to chyba nie miejsce, żeby się nim tutaj dzielić. Nie wiem do końca czy to można zaliczyć na plus, ale w tym przypadku nie odczuwało się takiego zmęczenia smakiem jak przy pierwszym deserze. Z oczywistych względów nie doznałam przesłodzenia, ale też nie odczułam nadmiernej kwaskowatości. Była trochę irytująca (nie przez swoją intensywność, a raczej przez to, że nie pasowała mi kompletnie do ananasa), ale jednostajna, nie zaś narastająca. Na szczęście nie było też żadnej niespodzianki na spodzie. Kawałki owoców zaś były rozłożone w miarę równomiernie. Konsystencja z tego co kojarzę była w miarę spoko, chyba nieco bardziej kremowa, ale zdecydowanie nie płynna jak jogurtowa. Aczkolwiek jak już wspomniałam, tutaj pamięć może mnie trochę zawodzić.
UsuńZdecydowanie najlepiej wspominam deser kokosowo-migdałowy. I w sumie tylko ten z całej tej serii mogę szczerze polecić. Nie wiem czego dokładnie się spodziewałam, ale wyszło wybornie. Całkiem lekki, o kremowej, niewodnistej konsystencji. W moim odczuciu dominuje lekki, ale wyraźny kokosowy smak (niczym mleko kokosowe, nie wiórki kokosowe), który jest urozmaicany przez płatki migdałowe. Sam krem jest dobry, ale to dzięki nim smakuje wybornie. Nadają mu one odpowiednią nutę. Nie są za grosz suche, ale pozostają chrupiące. Nie czuć też w ogóle zmęczenia smakiem. Z każdą kolejną łyżeczką pozostaje taki sam. Oprócz migdałowej wkładki, nie ma innych niespodzianek. Same równomiernie rozłożone wiórki, bez żadnych dziwactw na dnie. Można wręcz powiedzieć, że to nie "jogurt", a płatki migdałowe zanurzone w kremie kokosowym. Po części tak to właśnie odczułam. Deser ten zdobył u mnie tak duże uznanie, że regularnie kupowałam go przez okres co najmniej paru miesięcy. I jeśli moja pseudo-recenzja chociaż trochę Cię przekonała, polecam samej spróbować jak to smakuje, a jeśli starczy Ci sił, to może również opisać na blogu swoje własne wrażenia.
UsuńTo miłe, że Ci się chciało. Dziękuję. Jeśli to było w jednym komentarzu, to rzeczywiście może nie dziwne, że blogger nie wyrobił. Ja mam taki sposób, że zawsze jak coś piszę, to kopiuję i dopiero klikam opcję dodania. Jeśli komentarz ma być ambitniejszy, bardzo długi, to w ogóle wklejam wtedy do edytora tekstu i zapisuję do czasu, gdy się pojawi. Właśnie żeby nie musieć potem kilka razy pisać.
UsuńNa wstępie, może trochę obok, zaznaczę, że mam wrażenie, że kiedyś warianty słodyczy „słony karmel” robili ostrożniej, dzięki czemu wychodziły lepiej, nienapastliwie. Obecnie zraziłam się do tego zupełnie, ale właśnie jogurt o tym smaku ogólnie wydaje mi się obleśny. Zamiennik już nie tak, ale też bym się nie odważyła. I do deserów czekoladowych obecnie się nie zbliżam, bo nie satysfakcjonuje właśnie ich licha czekoladowość.
„Wyjątek stanowią śmietankowe lody Magnum w chrupiącej polewie czekoladowej na patyku. Kojarzę ich niepowtarzalny smak z dzieciństwa.” Tu od razu się zmarszczyłam, bo według mnie, już kilka lat temu Magnumy bardzo się zepsuły, ale… potem doczytałam resztę Twoich komentarzy. Ciekawostką jest jednak, że w kwestii słodyczy czekoladowych. Też od nich odeszłam ogólnie, jak od deserów, bo za mało czekoladowe. Obecnie już i lodów nie jadam, ale swego czasu (zanim wycofali), miałam fazę (bardzo nie lubię tego słowa, ale tu pasuje) na nie: https://www.chwile-zaslodzenia.pl/2021/04/lody-magnum-intense-dark-70-cocoa.html Mimo że zasładzające, były pyszne. Obecnie jednak nie wiem, nie kupowałabym ich, bo zrobiłam się nielodowa. Ale… może, jak piszesz, zrobiłam się nielodowa, bo po prostu już dobrych lodów prawie nie robią? Myślę, że u mnie wszystko się nałożyło.
Lody zastąpiłam sobie pastami orzechowymi, głównie tymi z samych orzechów, ale np. co czekoladowe, zastąpiłam kremem Mixitelli Brownie, jednak jego też wycofują.
Wracając do reklamy Magnum – hah, kto tam za reklamami nadąży? Ich przesłanie nie raz jest… no, aż trudno skomentować.
Nie mam rozeznania w budyniach. W życiu taki na ciepło, robiony jadłam może ze dwa razy, z „lodówkowych” to tyle, co na blogu jest.
Tak, jak czuję taką natrętną słodycz, to mimo jakiegoś tam smaku obok, dany produkt i mnie po prostu nie potrafi smakować. Męczy jedzenie czegoś takiego.
Och, jak ja się cieszę, że zasiadając do jedzenia, wiedziałam, że wsad jest na dnie. Nie lubię niespodzianek.
Kwestia zdjęć – on u mnie wyglądał trochę plastikowo, jednak był ciemny. Zdjęcie, które zrobiłam na ciemnym blacie – tam aparat telefonu sam deser mocno rozjaśnił. Wolałam jednak to, bo gdy robiłam tradycyjnie na białym tle, wychodził kolor czarny, przez co nie było widać, co budyń, co wsad. A właśnie, jak napisałaś, ten wsad może być niespodzianką, stąd zależało mi na pokazaniu go.
Ja na ananasowy się nie skuszę. Lubię ananasy, ale jem je rzadko ze względu na formę. Wielkie to, trudno się uporać i jakieś takie… Kwasowy? Hm, lubię, jak owoc jest słodki, nie wydaje mi się, by ananas powinien być kwaśny, stąd w deserze bałabym się, że to „kwaśność podkręcona”. Wiem dokładnie, o czym piszesz! Bardzo nie lubię tego, co robią, zasładzając pewne produkty, potem dodając kwasku przez co tytułowy owoc ucieka. Dlatego nie kupuję już takich rzeczy od dawna.
Twoje dziwne skojarzenie mnie zaintrygowało – pisz śmiało! Jak wolisz na maila albo daj znać, bym np. nie publikowała komentarza (wtedy zaspokoisz tylko moją ciekawość).
Na migdałowo kokosowy raczej też się nie porwę, bo jednak mimo wszystko boję się podobieństwa z tym PlantOnem: https://www.instagram.com/p/CSM5kYRMPAX/
W dodatku za nic nie przemawiają do mnie płatki migdałowe. Nie lubię ich za bardzo, do niczego mi nigdy nie pasują.
Twoja „pseudo-recenzja” i tak stoi na o wiele wyższym poziomie, niż wiele tekstów, które ludzie publikują, myśląc, że napisali coś profesjonalnego i rzetelnego. Jestem Ci wdzięczna za takie rozpisanie się w temacie Bakomy.
PS Wolałam dodać komentarze-komentarze, bo może ktoś skorzysta, a nie wiem, czy ludzie chętnie wchodzą na strony zewnętrzne, linki etc. Nie sądzę.
Na wszelki wypadek gdyby dłuży wpis nie przeszedł wstawiam poniżej to samo, ale fragment po fragmencie.
UsuńNa wstępie przepraszam, że odpowiadam dopiero teraz, ale w ostatnich dniach byłam trochę zabiegana i nawet nie miałam czasu, aby zajrzeć na Twojego bloga.
Usuń"To miłe, że Ci się chciało. Dziękuję."
To ja dziękuję za te wszystkie świetne recenzje, które tutaj bezinteresownie publikujesz. Ich czytanie jest prawdziwą przyjemnością, nie tylko z uwagi na ich nieocenioną treść, ale i też bardzo przyjemną formę. Przynajmniej w ten sposób mogłam się częściowo odwdzięczyć.
"Jeśli to było w jednym komentarzu, to rzeczywiście może nie dziwne, że blogger nie wyrobił."
Tylko, że blogger nie raczył mnie poinformować w żaden sposób, że coś poszło nie tak. Z mojej perspektywy nie było różnicy pomiędzy dodawaniem komentarzy które przeszły a które nie. Żadnej informacji, że wpis jest za długi albo treść nie taka, jak również brak potwierdzenia akceptacji tego co nabazgrałam.
"Ja mam taki sposób, że zawsze jak coś piszę, to kopiuję i dopiero klikam opcję dodania. Jeśli komentarz ma być ambitniejszy, bardzo długi, to w ogóle wklejam wtedy do edytora tekstu i zapisuję do czasu, gdy się pojawi. Właśnie żeby nie musieć potem kilka razy pisać."
UsuńTeż tak czasem robię, szczególnie przy dłuższych wpisach. Na szczęście ten zapisałam sobie na dysku. Wątpię, żeby chciało mi się to wszystko opisywać po raz drugi, gdybym nie miała kopii zapasowej. To był mój pierwszy komentarz tutaj i prawdę mówiąc trochę bałam się, że się nie doda z jakiegoś powodu: byłam niezalogowana, wpis był dosyć spory, zawierał link, no i rzecz jasna publikowałam to w trzynasty dzień miesiąca. :P Jednak po braku jakiegokolwiek komunikatu z błędem uznałam, że mój wpis przeszedł, tylko utknął przy Twojej cenzurze.
"Obecnie zraziłam się do tego zupełnie, ale właśnie jogurt o tym smaku ogólnie wydaje mi się obleśny."
Nigdy nie przepadałam specjalnie za karmelem. W dzieciństwie wiadomo, od czasu do czasu trafiał mi się jakiś batonik czy cukierek z takim nadzieniem, ale sama specjalnie do takich słodyczy nie lgnęłam, a gdy już podrosłam całkowicie z tego zrezygnowałam. Słony karmel kompletnie do mnie nie przemawia, a w jogurtach sama myśl o nim wręcz mnie obrzydza. Fuj.
"Wracając do reklamy Magnum – hah, kto tam za reklamami nadąży? Ich przesłanie nie raz jest… no, aż trudno skomentować."
UsuńTo nagminne barbarzyńskie gryzienie lodów w reklamach to jedno, ale gdy pierwszy raz widziałam tamtą, to byłam po prostu zbyt młoda i niewinna, żeby zrozumieć o co chodzi w relacjach damsko-męskich.
"Lubię ananasy, ale jem je rzadko ze względu na formę. Wielkie to, trudno się uporać i jakieś takie…"
Mam podobnie, ale odnoszę też wrażenie, że ja po prostu nie umiem ich obierać. Smak takiego ręcznie przygotowanego jest lepszy niż tych okręgów z puszki, ale co rusz trafia mi się jakieś łyko, jak w szparagach. No może nie aż tak straszne, bo mimo wszystko zjadliwe, ale i tak jest to średnio przyjemne. Już sama nie wiem czy to ja coś źle robię i może powinnam więcej wykrajać czy trafiam na jakieś stare ananasy, w których są te zgrubienia. Może w końcu powinnam zainwestować w tę obieraczkę do ananasów (widziałam takie na Allegro za dosłownie kilkanaście zł), żeby mieć nie tylko ładne krążki, ale i wydobyć sam najsmaczniejszy miąższ?
"Twoje dziwne skojarzenie mnie zaintrygowało – pisz śmiało! Jak wolisz na maila albo daj znać, bym np. nie publikowała komentarza (wtedy zaspokoisz tylko moją ciekawość)."
UsuńOstrzegałam, ale skoro sama nalegałaś to wysyłam w wiadomości prywatnej na Insta. ;)
"W dodatku za nic nie przemawiają do mnie płatki migdałowe. Nie lubię ich za bardzo, do niczego mi nigdy nie pasują."
Ja ostatnio mam fazę na migdały łuskane. Mogę się nimi zajadać podczas oglądania filmu jak niektórzy pożerając popcorn w kinie (często psując tym samym wrażenia innym uczestnikom seansu, ale to temat na inną dyskusję). Tylko jak zjem ich za dużo to później mnie drapie w gardle, ale to jest jakby post factum. Natomiast za samymi płatkami migdałowymi przez większość życia nie przepadałam, bo były one dodawane jako taka posypka do jakichś tortów i rzadziej niektórych ciast. Ja w ogóle za takimi słodkościami nie przepadam, dla mnie mogłyby w zasadzie nie istnieć, ale gdy od czasu do czasu wpadam do kogoś na urodziny, imieniny czy inną uroczystość, to i tak pomimo moich największych starań kawałek ląduje na moim talerzu. Nie mogę pojąć dlaczego ludzie, którzy na co dzień zachowują się całkiem spoko, nagle w kwestii jedzenia stają się tak natrętni i nie potrafią zaakceptować, że ktoś nie ma na coś ochoty. Teksty typu "to tylko mały kawałeczek", "nałożę Ci na talerzyk, a jak nie zjesz, to nic się nie stanie", "no zjedz chociaż kawałek, żeby Natalce nie było przykro, bo sama wybierała ten tort" to u niektórych niestety standard. W pewnym momencie aż zaczęłam szukać wymówek aby tylko unikać takich przyjęć, ale też nie chcę się przesadnie izolować od ludzi.
W każdym razie w tortach płatki migdałowe wydają się takie suche i psujące delikatną konsystencję ciasta połączonego z jakimś jogurtem, bitą śmietaną czy inną delikatną masą. To taka przeszkadzajka jak rodzynki w serniku. Jednakże te same wiórki zanurzone w jogurcie czy deserze odbieram już zupełnie inaczej. Nie tylko nie czuć ich suchości, ale też świetnie się tam komponują, nie psując delikatności całości ani trochę.
"Twoja „pseudo-recenzja” i tak stoi na o wiele wyższym poziomie, niż wiele tekstów, które ludzie publikują, myśląc, że napisali coś profesjonalnego i rzetelnego. Jestem Ci wdzięczna za takie rozpisanie się w temacie Bakomy."
UsuńTak mi słodzisz, że aż dostanę zasłodzenia większego niż po tym deserze. :P
Ja nie łudzę się, że jestem jakąś ekspertką od słodyczy. W dodatku odbieram je inaczej niż profesjonalni degustatorzy, dla których ważna jest np. "kremowość" czekolady i inne takie. W życiu nie pokusiłabym się, aby sama recenzować słodkości na własnym blogu, ale w sekcji komentarzy mogę od czasu do czasu podzielić się własnymi odczuciami.
"PS Wolałam dodać komentarze-komentarze, bo może ktoś skorzysta, a nie wiem, czy ludzie chętnie wchodzą na strony zewnętrzne, linki etc. Nie sądzę."
Jasne, rozumiem. Ten link to była moja ostatnia deska ratunku, gdyż do końca nie wiedziałam czy moje pozostałe komentarze przejdą czy nie. Nie miałam pojęcia czy problemem jest sama długość, hiperłącze czy jakieś słowa z czarnej listy. Wpis w całości publikowałam chyba z cztery razy, minimalnie zmieniając jego treść poprzez usunięcie wspomnianego linku czy zmianę niektórych słów na takie, do których blogger nie mógłby się przyczepić. Nawet wstawiając komentarze akapit po akapicie bałam się, że nie przejdą z uwagi na wcześniejsze nieudane próby. Istniało ryzyko, że system uzna mnie za spamerkę i zablokuje dodawanie komentarzy zbliżonych do pierwotnego lub nawet fragmentów z niego. A mając wgląd do całości sama mogłaś sprawdzić czy wszystko się pojawiło jak należy.
Nie przepraszaj za odpisywanie po dłuższym czasie. Np. ja nie jestem typem odpisujacym natychmiast, tu i teraz, więc nie zwracam na to uwagi.
UsuńA cóż, ja piszę, bo to kocham, tyle.
To fakt, powinna być informacja o błędzie czy coś.
Proszę, nie licz, że pomogę Ci z ananasami. Nie znam się na tym, do krojenia mam nóż i jak raz na ruski rok jakiegoś kroję, to się pomęczę i tyle. Trafiam na spoko, więc nie wiem. A owoców z puszek nie jem, brzydzą mnie.
O, migdały, jak i orzechy, uwielbiam właśnie same. Aczkolwiek ja kupuję w skórkach.
W ogóle nie jem ciast i tortów, tortów nigdy nie tykałam, więc moj doświadczenie z płatkami migdałów na nich jest zerowe. Płatki raz czy drugi kupiłam, by sobie dodać do czegoś, ale jakoś mnie nie chwytają.
"A owoców z puszek nie jem, brzydzą mnie."
UsuńMnie nie tyle brzydzą co specjalnie mnie nie pociągają. Na przykład brzoskwinię w takiej formie od biedy mogę zjeść jako dodatek do czegoś, ale żeby tak zajadać się nią z puszki, to niezbyt. Zdecydowanie bardziej wolę zwykłą.
Wyjątek odnośnie zapuszkowanych owoców (chyba trafne określenie, bo dla mnie trafiły one tam jakby za karę) przez jakiś czas stanowiły u mnie ananasy, ale po tym jak odkryłam je w naturalnej formie (dawniej nie było łatwo o takie rarytasy), to przerzuciłam się właśnie na takie, bo mi bardziej smakowały, nawet mimo tych drobnych mankamentów, o których wcześniej wspominałam. Tylko to obieranie trochę mnie drażni i strasznie dużo tego, że mam jedzenia na praktycznie cały dzień. Może powinnam organizować spotkania, w których ananas byłby główną przekąską? Miałabym pretekst, żeby go częściej przygotowywać. Tylko, że wbrew pozorom ja mało imprezowa jestem.
"O, migdały, jak i orzechy, uwielbiam właśnie same. Aczkolwiek ja kupuję w skórkach."
No te migdały, które kupuję, są w skórkach (to chyba one później mnie drapią w gardło :/), tylko bez łupinek. Z łupinkami chyba nie próbowałam, a może powinnam?
Mam za to takie porównanie odnośnie orzechów w laskowych. Te bez łupinek też jadam, ale na dłuższą metę wydają mi się one takie suche. Z kolei te obrane tuż przed konsumpcją są soczyste, o ile w ogóle można tak powiedzieć o orzechach. W każdym razie czuć w nich tę świeżość, zaś te łuskane są nieraz wręcz jak zasuszone. Tylko znowu, to ręczne obieranie łupinek mnie dobija. Ech, może powinna zatrudnić jakiegoś dziadka do orzechów?
Mam nadzieję, że chociaż ten komentarz doda się w całości.
Pierwszy raz usłyszałam o jedzeniu migdałów w łupinach. Od takich trzymałabym się z daleka.
OdpowiedzUsuńOrzechy soczyste? Jak najbardziej! Orzechy laskowe też jadam w skórkach, surowe. Te bez zazwyczaj są prażone (łatwiej spada). Są takie kruche, suche, a właśnie jak prażone to w dodatku mogą być przeprażone, a więc gorzkie, z wydzielonym tłuszczem itd. Ciężko o dobre orzechy wbrew pozorom.
"Pierwszy raz usłyszałam o jedzeniu migdałów w łupinach. Od takich trzymałabym się z daleka."
UsuńNie chodziło mi o dosłowne jedzenie migdałów z tymi łupinkami tylko o kupowanie ich w łupinkach i obieraniu tuż przed konsumpcją. Tylko nie wiem czy warto tutaj się tak męczyć.
https://zapodaj.net/images/f932daafb6066.jpg
"Orzechy laskowe też jadam w skórkach, surowe. Te bez zazwyczaj są prażone (łatwiej spada)."
U mnie wygląda to tak:
- orzechy laskowe w łupinkach: rozłupuję tuż przed zjedzeniem, są najbardziej soczyste i słodkie, ale trzeba się trochę pomęczyć, plus raz na jakiś czas zdarzają się puste lub zepsute w środku, więc trzeba uważać.
https://zapodaj.net/images/f4cab8dc7117b.jpg
- orzechy laskowe w skórkach: bardziej wysuszone, ale nie do końca, nadal w miarę dobre, chociaż gorsze smakowo od tych pierwszych.
https://zapodaj.net/images/6b187e0e654e7.jpg
- orzechy laskowe bez skórek: chyba zawsze prażone (przynajmniej ja na takie trafiam), suche, gorzkawe, unikam.
https://zapodaj.net/images/f6f517532c5c1.jpg
"Pierwszy raz usłyszałam o jedzeniu migdałów w łupinach. Od takich trzymałabym się z daleka."
UsuńNie chodziło mi o dosłowne jedzenie migdałów z tymi łupinkami tylko o kupowanie ich w łupinkach i obieraniu tuż przed konsumpcją. Tylko nie wiem czy warto tutaj się tak męczyć.
https://zapodaj.net/images/f932daafb6066.jpg
"Orzechy laskowe też jadam w skórkach, surowe. Te bez zazwyczaj są prażone (łatwiej spada)."
UsuńU mnie wygląda to tak:
- orzechy laskowe w łupinkach: rozłupuję tuż przed zjedzeniem, są najbardziej soczyste i słodkie, ale trzeba się trochę pomęczyć, plus raz na jakiś czas zdarzają się puste lub zepsute w środku, więc trzeba uważać.
https://zapodaj.net/images/f4cab8dc7117b.jpg
- orzechy laskowe w skórkach: bardziej wysuszone, ale nie do końca, nadal w miarę dobre, chociaż gorsze smakowo od tych pierwszych.
https://zapodaj.net/images/6b187e0e654e7.jpg
- orzechy laskowe bez skórek: chyba zawsze prażone (przynajmniej ja na takie trafiam), suche, gorzkawe, unikam.
https://zapodaj.net/images/f6f517532c5c1.jpg
Nie chciałoby mi się męczyć. Dlatego też pistacji prawie nie kupuję.
UsuńNie lubię "trafiać", więc patrzę, co jest napisane na opakowaniu ("prażone" czy "nieprażone" / "surowe").
Nie no, pisząc, że na takie trafiam, miałam na myśli to, że innych nie znajduję na półkach, a do internetowych zakupów jedzenia mnie nie ciągnie. Kilka razy próbowałam łuskanych prażonych i mi nie podeszły, więc jakoś specjalnie się za nimi nie rozglądam. Ale to też może być powód, że umkną mi łuskane nieprażone, bo po prostu nie zwracam już na nie uwagi, tylko biorę to co sprawdzone i mi pasuje. Tylko od czasu do czasu, gdy mam ochotę na coś innego (np. szukam pestek dyni i zastanawiam się, czy nie wziąć czegoś jeszcze), analizuję wszystko dokładnie, półka po półce.
UsuńO ludzie, ale komentarze
OdpowiedzUsuń