piątek, 15 kwietnia 2022

Lindt Joghurt Himbeer-Crisp mleczna z nadzieniem jogurtowym z kawałkami malin i wafelków oraz nadzieniem malinowym

Lubię smak malin, jednak gdy o same owoce chodzi... coraz bardziej przeszkadzają mi ich pestki. Nienawidzę tych diabłów. O ile w przypadku idealnie dojrzałych, słodkich owoców jestem w stanie przymknąć oko na pestki, tak gdy trafię na kwaśne czy coś - nie ma nic fajnego z jedzenia ich. A niestety ostatnimi laty w sezonie głównie na takie niedorobione trafiam. Stąd i epizodyczne zainteresowanie czekoladami malinowymi, ale nie najpopularniejszego typu, a więc z kawałkami / dodatkiem. Jak już, celuję raczej w nadzienia, w których pestek nie uświadczę. Dzisiaj opisywaną kupiłam trochę bezmyślnie, a trochę okazyjnie. Aby za przesyłkę bananowej dobrać coś jeszcze. Kojarzyłam, że a to Creation Himbeere de Luxe / Raspberry Dream była oki, a to jogurt Lindtowi wyszedł w Hello Frozen Yoghurt Caramel & Cookies. Tylko właśnie! Z konkretnie jogurtowo-owocowym nadzieniem nie musiało być tak dobrze, bo... takie to już kiedyś wychodziły średnio (np. Joghurt Heidelbeer-Vanille i Joghurt Pfirsich-Aprikose). Po ostatniej serii beznadziejnych nadziewanych Lindtów zaczęłam się bać; znając tamte, tej za nic bym nie kupiła. Jednak... dałam jej szansę, jak już była. Bo jogurt...? Bo z kolei malinowy dżem i nadzienie mleczne nie wzbudziłyby we mnie najmniejszych emocji. Jogurtowe to co innego, coś ciekawszego. A z tą o tyle wygodniej, że forma i typ bardzo w guście Mamy, więc jakby co - wiadomo. Szkoda tylko, że zupełnie zapomniałam o Lindt Hello Frozen Yoghurt, która nie była satysfakcjonująca.

Lindt Joghurt Himbeer-Crisp to mleczna czekolada o zawartości 31% kakao nadziewana kremem jogurtowym z kawałkami ("chrupkami") malinowymi i kawałkami granoli (wafelków?) i sosem malinowym, z linii Eistafel; edycja limitowana na lato 2021. 

Otworzywszy, poczułam intensywny zapach malinowego, sztucznawego jogurtu... dosłownie jogurciku dla dzieci, serka... Zrównanego z mlecznością cukrowej i właśnie głęboko mlecznej czekolady. Chyba tylko troszeczkę zahaczyła o plastik. Maliny, zwłaszcza po podziale i przy jedzeniu odciągały od niej uwagę swoją soczystą kwaśnością łączącą cukrowo-kwaśne cukierki (podkręcone cytryną?) oraz cukrową słodycz syropu malinowego.

Tabliczka w dotyku wydała mi się tłusta i ulepkowata, acz nie topiła się. Łamała się z łatwością, choć z racji bardzo grubej warstwy czekolady była nawet w pewien sposób twardawa... co nie przeszkodziło czekoladzie chwilami, przy robieniu kęsa nieco wciskać się w nadzienie.
Na górze bowiem znalazło się trochę żelowatego, klejąco-ciągnącego sosu malinowego. Mimo iż rzadki, nie lał się. Dziwnie ciągnął się i "wracał" pod czekoladę. 
Na dole był biały, nieco mazisto-tłusty, ale jednocześnie zwarty, gęstawy krem. Zatopiono w nim sporo kawałków: ciemnoczerwonych malinowych i "wafelków", które mi wyglądały na drobinki granoli. Wszystkie były irytującą drobnicą.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, trochę ulepkowo. Prędko miękła na gęsty, zalepiający krem, odsłaniając nadzienie. Malinowe wypływało spod niej szybko. Dało się poznać jako rzadkie, bardzo kleiste i... ciągnąco-zwarte. Zżelowane, gładkie i znikające nie tak szybko, jak można by się spodziewać. 
Konsekwentnie z czekoladą rozpływało się nadzienie jogurtowe, które też było bazowo gładkie i kremowe, a jednak o wiele bardziej oleiście-tłuste, aż śliskawe. Wydało się miękkie, choć też znikające w średnim tempie. Stopowały je dodatki. Chrupiąco-trzeszczące w nieco cukrowy sposób ogólnie kojarzyły się z mieszanką cukru, cukrowych wafli i granolowatych chrupek zbożowo-mącznych. W większości były twarde, mimo że z czasem nasiąkały. Zajmowałam się nimi już po czekoladzie.
Kawałki malinowe połowicznie miękły, zawarły w sobie lekką soczystość, ale także kleistść i twardość. To głównie zżelowane grudki przecieru, niektóre pokaźne, niektóre mikroskopijne. Nieliczne pochrupywały, choć głównie lepiły się do zębów i powoli rozpuszczały się. Ogólnie jednak w nadzieniu trafiło mi się ich o wiele mniej, niż sporo średniej wielkości grubych kawałków "wafli".
Ich kawałki okazały się twardą, trochę chrupiącą i nieco mączną fuzją cukrowych, twardych wafli i minigranoli. Wraz ze wszystkim rozmiękały i wilgotniały. Chwilami wydawały się zawilgocone na twardo, niektóre z kolei zmieniały się w mokry karton.

W smaku sama czekolada zaserwowała mi zabójczo wysoką dawkę cukru, gonionego przez  plastikowość. Mlecza fala, choć imponująco wyrazista, sunęła za nimi i tylko trochę pomogła całości.

Prędko do głosu doszły nadzienia - mniej więcej równocześnie, ale to malinowe zwracało na siebie o wiele więcej uwagi.

Otóż malinowy żel przebił się sztucznym, malinowym kwaskiem, na który nakładał smak malinowej, cukrowo-kwaśnej gumy do żucia. Pomyślałam o różowej gumie balonowej, którą zaraz nieco stonował motyw żelo-dżemu, syropu malinowego... może przeciero-konfiturki. To dosłownie gryzło, grzało cukrem i chemią w język. Wciąż było to cukrowo-słodkie, sztuczne, ale już bardziej owocowe. Nadzienie jednocześnie wtłaczało w kompozycję sporo malinowej, podkręconej kwaśności. Odnotowałam cytrynę, a potem jeszcze więcej syropowo-cukierkowych akcentów. Cukierkowość i landrynkowość chyba podkręcały malinowe kawałki.

A jednak jakoś w połowie rozpływania się kęsa nadzienie białe trochę uładziło żel malinowy. Podszepnęło nieprzyjemną nutę kwaskawego mleka... może i malinowego, sztucznego. Wydało mi się, oprócz tego, lekko kwaskawe, tłuszczowo-mdłe, margarynowe i bardzo, bardzo słodkie. Zdarzyło mu się zajechać mlekiem w proszku. W drugiej połowie rozpływania się kęsa kwasek nieco wyłonił się właśnie jako bardziej taki... jogurtowy...? Lekko, ale jednak. Bardziej w sumie kojarzyło się to z malinowym serkiem homogenizowanym. Podkręcił go ogólnie czerwono owocowy motyw, a następnie razem zatonęły w cukrowości, cukierkowości wręcz. Szybko zaczęło to drapać, palić w gardle

Ogólną słodycz chwilami nieco przerywały dodatki z jogurtowego nadzienia. Kawałki malin chyba walczyły o przecierowo-konfiturkowy aspekt, ale niespecjalnie im szło. Dodatki przez większość czasu niewiele wnosiły. Dopiero gdy reszta prawie zniknęła, "wafelki" przejawiały lekko pieczono-orzechowe nuty. Zostawiłam je na koniec.

Wszystko znikając, zadbało o to, by chemia i cukier ponapastowały język, ile im się żywnie podobało, a słodycz "zaopiekowała się" gardłem, drapiąc w nim.

Wtedy przyszła pora na gryzienie dodatków, które częściowo nieco rozgoniły sztucznie-cukierkową słodycz. Chociaż nie były zbyt wyraziste. Malinowe kawałki smakowały cukrowo i właśnie też sztucznawym przecierem, ale były także lekko kwaskawe i nieco mniej napastliwe po prostu. 
Z kolei "wafelki" w smaku zawisły między cukrem, a wafelkiem-feuilletine z nutą zbożowo-mącznej granoli. Ssane i gryzione dłużej wytaczały też lekką kartonowość. Trochę ratowała chemiczny posmak, ale kiepsko jej szło.
Muszę przyznać, że mieszanina dodatków w miarę nieźle do siebie pasowała... tak posypkowo-granolowo rzeczywiście.

Po zjedzeniu została napastliwa sztuczność, cukierkowość i syropowość malin jako splot cukru i kwasku, sztuczność, mdła nuta nadzienia oleiście-jogurtowego oraz czekolady... cukrowo-mlecznej i raczej plastikowej przez to wszystko.

Kostkę bez przekonania (jeszcze przed spróbowaniem "normalnie"), jak zaleca producent, włożyłam do lodówki i... choć spędziła tam jakąś godzinę, potem zaś poleżała na talerzyku pół godziny, by trochę doszła do siebie, to jednak coś tam się zmieniło. Czekolada z wierzchu chyba wróciła do punktu wyjścia, nadzienie natomiast wydało mi się bardziej... gęste jak lody, jeszcze cukrowo-słodsze i minimalnie mniej gryzące od chemii. Nawet połowy tej kostki nie zjadłam.
Ogólnie summa summarum zjadłam dwie kostki, po czym było mi okropnie słodko, sztucznie i... po prostu obleśnie. Resztę oddałam Mamie. Jej też bardzo nie smakowała. Powiedziała: "Jak tanie słodycze się je, to jeszcze się je, a dopiero posmak nieprzyjemny zostawiają. Z tą czekoladą jest inaczej. Okropny posmak czuć już w trakcie jedzenia, że się nie chce tego robić. Sztuczna, słodka... jak tym Wedlem truskawkowym, co do niego wróciłyśmy ileś tam lat temu, byłyśmy zniesmaczone, to tak ja tym; tak mi się to skojarzyło".

Całość wyszła źle. Paskudne nadzienie malinowe było niemożliwie sztuczne, a jogurtowy krem to jakość naprawdę niska i prawie brak jogurtowego smaku. Chrupiące dodatki o dziwo nie podpadły mi niczym większym. W zasadzie to był dobry "sposób na maliny", by jeszcze pestkami człowieka nie katować. Konsystencja całości w zasadzie znośna... niczego nie pożałowano, ale co z tego, skoro cukier i chemia uniemożliwiają jedzenie?
Tabliczka wyszła chyba jeszcze bardziej słodko niż bananowa (bananowa to "w tym cukry 52", malinowa w tym cukru 55). Prawie powtórka z rozrywki po lodach Magnum Double Chocolate & Strawberry Tub. Ta czekolada utwierdziła mnie w przekonaniu, że takie już nie są dla mnie.

Z Mamą dyskutowałyśmy o jednej kwestii. Może nie wszystkie Lindty się tak pogorszyły, a po prostu te nowe mleczne "najlepiej jeść schłodzone" wychodzą tak plastikowo? Trochę jak mleczna czy biała czekolada Magnum jako tabliczki były niesmaczne, a w lodach Tub takie "cosie" się sprawdziły. Tylko właśnie - kto w takim razie, jeżeli mamy rację, wpadł na tak głupi pomysł czekolad do chłodzenia? Już za sam pomysł prosi się odjąć punkty. A jednak do tylko luźna myśl, bo też tego typu Creation Refreshing Lemon / Citron Frappe czy Coconut Dark wyszły dobrze. A te, oprócz plastikowości, mają mnóstwo innych wad. Oj, Lindt mocno mi podpadł.


ocena: 3/10
kupiłam: Allegro
cena: 13 zł
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcze roślinny (palmowy, kokosowy), syrop glukozowy, jogurt z odtłuszczonego mleka w proszku (3,5%), przecier malinowy (2,7%), odtłuszczone mleko w proszku, koncentrat soku z cytryny, laktoza, mąka pszenna, sok wiśniowy z koncentratu, syrop cukru inwertowanego, aromaty naturalne, emulgator (lecytyna sojowa i słonecznikowa), skrobia kukurydziana, sól, aromat, syrop cukru karmelizowanego

2 komentarze:

  1. Szkoda. Wstyd. Taka firma, historia marki. Na święta kupiłam truskawkową alpinelle teravitty, ale nie jestem pewna konsystencji nadzienia niestety... dawno dawno nie jadłam dobrej malinowej nadziewanej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bałabym się obecnie Teravitę jeść, już nie moja bajka.
      Ja w ogóle obecnie nie znam dobrej czekolady malinowej (wróciłam jakiś czas temu, trochę z przypadku, do Grossa "z kawałkami malinowymi", brr, pogorszony).

      Też bardzo mi szkoda Lindta. Nie rozumiem, dlaczego zarządcy firmy sobie to robią.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.