piątek, 17 października 2025

neapolitanki Pralus Carré De Café Cafe au Lait; Noir "czekolada" kawowa mleczna; ciemna / "kawolada"

Dawno temu miałam okazję jeść Pralus Carre De Cafe Noir Arabica i Pralus Carre De Cafe au Lait Arabica. Były ciekawe, jednak to nie coś, z czym chciałabym mieć więcej do czynienia. Ostatnio jako gratis dostałam miniaturki i uznałam, że to chyba forma idealna dla takich wydziwianych tabliczek. A może właśnie ich specyfika uciekała przy tak małej gramaturę? 

(Mini Square Coffee Pyramid) Pralus Carré De Café Cafe au Lait a Croquer Pur Arabica Neapolitans to mleczna kawowa tabliczka - kawolada - czyli "czekolada" z ziaren kawy arabika w formie miniaturowej "neapolitanki" o wadze 6g (sprzedawana w zestawie "Kawowa Piramida").

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mocnej, ale nie siekierowej, czarnej kawy ziarnistej z tłustym mlekiem. Stało jakby trochę obok niej i było bardzo, bardzo tłuste. Połączyć to próbowała średnio wysoka słodycz o karmelowym zabarwieniu, która trochę przechodziła w jakby kawowe mleko słodzone skondensowane (albo kawę z takowym?).
Zapach kojarzyłam z pełnowymiarowej, ale nie 1:1, bo w przypadku miniaturki słodycz wydawała się odgrywać istotniejszą rolę i bardziej nakręcać się z mlekiem - acz uwierzę, że po prostu ja zrobiłam się bardziej czuła na słodycz.

Czekoladka była w dotyku tłusta i twardawa, ale nie trzaskała przy przełamywaniu czy robieniu kęsa. Przypominała taflę z tłuszczu, która trochę się kruszyła.
W ustach okazała się jednak średnio tłusta i względnie aksamitna. Rozpływała się w szybko-średnim tempie. Początkowo jakby próbowała być gładką, ale jednak odpuściła i przez większość czasu raczyła mnie proszkowością. Końcowo robiła się jak ciepła plastelina, choć i kremowość jakąś tam czułam. 
Struktura charakterystyczna - jak dużej, choć ze względu na cienkość, rozpływała się szybciej.

W smaku od razu rozszedł się motyw tłustego mleka i masła z pobrzmiewającą gorzką kawą. Ta szybko podskoczyła ze względu na kontrast.

Słodycz choć zaznaczyła się szybko, porządnie ruszyła z lekkim opóźnieniem. Miała lekko palony, karmelowy wydźwięk i też wzrosła dopiero po chwili.

Kawa potrzebowała trochę czasu, by się nasilić, ale ani przez moment nie była mocarnie siekierowa. Przedstawiła się jako średnio palona, ziarnista. Pomyślałam o takiej, którą zaparzono na świeżo zmielonych ziarnach. I która... puszcza przodem słodycz i mleko?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa mleko z kawą połączyły się w jedno. Musiało być to tłuste, mdławe mleko. Pomyślałam o małej czarnej, do której wlewa się słodzone mleko skondensowane. To miało o wiele bardziej władcze zapędy od kawy samej w sobie.

Z czasem swoim palonym wątkiem obudziła w słodyczy palony karmel, który zmienił się w kawowe karmelki. Karmelki, które zdradzały też mdławą tłuszczowość, a kawa zeszła do poziomu kawowego mleka skondensowanego. Słodycz przejęła pierwszy plan.

W oddali przemknęła leciutko kwaskawa soczystość jakiś nieokreślonych owoców. Bardziej jednak słodkich niż kwaśnych. Przez to łatwo zatonęły w słodyczy mleka skondensowanego z domieszką kawy.

W posmaku została kawa o niewysokiej gorzkości, ale jednak stojąca na pierwszym planie, nie zagłuszona słodyczą z tłem z tłustego mleka oraz wysokiej słodyczy karmelkowego karmelu. To był bardzo, bardzo silny posmak, utrzymujący się o wiele dłużej niż w przypadku czekolady z kakao.

Smak pamiętałam mniej więcej podobnie, jednak tym razem jeszcze gorzej odebrałam tłustość smakową i struktury, a na słodycz bardziej zwracałam uwagę. Wyszła silniej, bo całość ze względu na cienkość rozpływała się szybciej. Przez to też prawie zupełnie umknęły owoce. To akurat w zasadzie... pasowało. To ogólnie  jednak wciąż połączenie wyraźnie kawowe, mleczne w zbyt tłusty sposób i do tego słodkie... niby jakoś tam zgrane, ale nie prawdziwie harmonijne.
Efekt taki, że... ciekawostkowo można zjeść. W moim przypadku jednak i tak skończyło się na połowie - bo chciałam dziwo pokazać Mamie. To jedna z tych czekolad, które spokojnie można tylko troszeczkę spróbować.


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, cukier, mleko w proszku, kawa 100 % arabika, lecytyna sojowa

---------------

(Mini Square Coffee Pyramid) Pralus Carré De Café Cafe Noir a Croquer Pur Arabica Neapolitans to ciemna kawowa tabliczka - kawolada - czyli "czekolada" z ziaren kawy arabika w formie miniaturowej "neapolitanki" o wadze 5g (sprzedawana w zestawie "Kawowa Piramida").

Po otwarciu poczułam intensywny zapach świeżo zmielonych, palonych ziaren kawy, mieszających się z niską, paloną, trochę karmelową słodyczą. W oddali przemykała cierpka rześkość owoców. 
Zapach wydał mi się identyczny co wersji pełnowymiarowej.

W dotyku czekoladka była tłusta i sucha zarazem.
Przy przełamaniu i odgryzaniu kawałka, okazała się twarda, jednak jej trzasko-chrupnięcie nie było zbyt głośne.
W ustach rozpływała się dość szybko, bardzo tłusto i wręcz ślisko. Udawała gładką, ale wyraźnie czuć w niej chropowatość. W dodatku wydawała się trochę oporna, mimo że w sumie nie miała problemów z upuszczaniem kremowo-tłustych fal siebie. Tę dziwną strukturę dobrze pamiętałam z pełnowymiarowej.

W smaku od razu czuć wyrazistą kawę. Kawę czarną, zrobioną z palonych i świeżo zmielonych ziaren. Była gorzka, lecz w żaden sposób nie siekierowa czy zbyt mocna.

Szybko dołączyła do niej delikatna słodycz o niemal karmelowym charakterze. W tle odnotowałam też soczystość. Najpierw nieokreśloną, potem ewidentnie słodko-owocową. Pokazały się czerwone i czarne porzeczki oraz cytrusy, wraz z lekkim kwaskiem. Potem przemknęły jeszcze chyba mirabelki, żółte śliwki.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiła się iluzja mleka. Mleka tłustego i aż przez swą tłustość mdłego? Z łatwością przemieszało się ze słodyczą, a zaraz też z kawą. Tłustość płynęła także z samej kawy i wydawała się dziwnie nie na miejscu. Słodycz nieco się odważyła i osiągnęła średni poziom. Kawy jednak nie doścignęła.

Kawa końcowo zdobyła się na lekką ziemistość, zrobiła się siekierowo-mocarna, acz słodycz próbowała dotrzymać jej kroku. Mieszając się, zasugerowały soczyście-ziemistą, gorzko paloną czekoladowość.

Po zjedzeniu został posmak bardzo mocnej, niemal ziemistej, bardzo palonej gorzkiej kawy z tłuszczowym echem oraz kwaskawo-owocowym, porzeczkowo-śliwkowym wątkiem. Czułam się trochę jakbym zjadła garść ziaren kawy. Posmak był mocarny i został na o wiele dłużej niż w przypadku czekolady z kakao.

Całość była dokładnie taka, jak zapamiętałam, a jednak moje postrzeganie się zmieniło. Jak w przypadku mlecznej, szybsze rozpływanie się jakoś skierowało uwagę na słodycz, ale też sprawiło, że kompozycja otarła się o czekoladowość - wszak wszystko znikało za szybko, by się porządnie wczuć. I... właśnie w tym widzę atut małej wersji. Z tym że jednocześnie wyszła bardziej kontrastowa, jaskrawa, że za nic nie umiem myśleć o niej - choćby względnie obiektywnie - jako o czymś na 9. Ostatniego kęsa nie dałam już rady. To było zbyt dosadnie kawowe (a choć obecnie kawy nie piję, jak już jem coś kawowego, to lubię, gdy jest naprawdę bardzo kawowo).


ocena: 8,5/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kawa 100 % arabika, tłuszcz kakaowy, cukier, lecytyna sojowa

Obie tabliczki miały taki smak i strukturę, były na tyle dziwne, że o wiele lepiej odbiera się je w malutkiej ilości. Jedząc pełnowymiarowe tabliczki łatwiej zwracać uwagę na wady, podczas gdy jedząc miniaturki, można skupić się na ciekawostkowości. A jednak... ze względu na szybsze rozpływanie się ze względu na cienkość, smaki szybciej uderzały i uciekały. Nie na tyle jednak, by zmieniać im oceny i ogólny odbiór.

Mama, która dostała po kawałku (mlecznej połowę, ciemnej trochę mniej), opisała je: "No, ciekawe, ale tylko jednorazowo jako ciekawostka, a nie, by częściej jeść. Smakowo to fajne, takie kawowe, a ja lubię kawowe rzeczy, ale strasznie nieprzyjemnie tłuste, jakbym masło lizała. Może cię zaskoczę, ale mimo że była kwaskawa, bardziej smakowała mi ta ciemna. Wyszła jak słodka kawa. Bardzo kawowa i z kwaskiem z granicy tych pozytywnych, owocowych kwaśności, które lubię, a tych nieprzyjemnych. Ta kwaśność potrafiła zalecieć taką tanią kawą z marketu, ale ogólnie też coś trochę owocowego w niej było. A ta mleczna to taka... słodko-mleczna i trochę tłusto mdła, mniej wyrazista. Ciekawostkowo świetna sprawa, ale jak mówisz, świetne na takie czekoladki, bo więcej - całych tabliczek - to by człowiek nie chciał".

środa, 15 października 2025

Lacasa Dark Chocolate Orange / Chocolate Negro con Narancja ciemna 48 % z kandyzowaną skórką pomarańczy

Czekoladę zobaczyłam w Auchan jakoś w okresie świątecznym, gdy był wysyp produktów "premium" i niewiele myśląc, kupiłam oba, jakie były, ciemne warianty. Mimo że nie lubię kandyzowanej skórki pomarańczy, uznałam, że w górach może jakoś pójdzie. Fakt, że kakao było śmiesznie mało, ale była to marka zupełnie mi nieznana - pomyślałam (może naiwnie?), że warto poznać i przymknąć oko na nielubienie kandyzowanej skórki (bo też nie jest to jakaś aż nienawiść). Jako że wystąpiła w ramach okazjonalnego rzutu, mogła to być jedyna taka okazja, by poznać Lacasę. Jak się okazało, gdy sprawdziłam w internecie, to hiszpańska marka, działająca od1852 roku. Wzięłam ją na krótką trasę na Gorc. Ruszyłam czerwonym szlakiem z miejscowości Zasadne. Mimo że było mocno pod górę, szybko doszłam do wieży. Na niej zaskoczył mnie brak wiatru. To umożliwiło całkiem miłe spędzenie czasu z tamtymi widokami i oczywiście czekoladą. Wróciłam dalej szlakiem czerwonym, ale innym, robiąc pętlę przez Wierch Młynne.

Lacasa Dark Chocolate Orange / Chocolate Negro con Narancja to ciemna czekolada o zawartości 48% kakao z (14%) kandyzowaną skórką pomarańczy.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach słodkiej wyraźnie, acz jeszcze nie irytująco, pomarańczy kandyzowanej i trochę sztucznej. Czułam goryczkę olejku pomarańczowego, ale dopiero za słodszą, landrynkową pomarańczą. Były silniejsze od czekolady bez dwóch zdań, jednak pozwoliły jej na zaprezentowanie niskiej gorzkości, kojarzącej się z cukrowym sosem czekoladowo-kakaowym. 

Tabliczka w dotyku wydawała mi się krucha i skalista. Przy łamaniu trzaskała dość głośno, acz twarda była przeciętnie. Kruchość się potwierdziła. Napędzała ją spora ilość średniej wielkości kawałków skórki pomarańczowej.
Choć patrząc na spód nie zgadłabym, że pomarańczy nie pożałowano, po zobaczeniu przekroju stało się to pewne. Średniej wielkości kawałków-kostek pomarańczy było mnóstwo. Niektóre miały żywy kolor, inne były bledsze i wyglądały na suche.
Kawałków dodano bardzo dużo, a kęsa bez nich dało się zrobić tylko małego, z dużą uwagą.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie średnim. Bardzo szybko miękła, wykazując proszkowość. Choć czuć w niej trochę maślaną tłustość, kojarzyła się z suchą plasteliną. Daleko jej do gładkości. Zmieniała się w zbitą, luźno mazistą grudkę. Kawałki skórki pomarańczy wyłaniały się z niej po pewnym czasie, czasem rozwalając większy kawałek czekolady na grudki. Wtedy też pojawiała się wodnistość.
Z gryzieniem pomarańczy wolałam poczekać do czasu, aż czekolada zniknęła.
Gryziona wcześniej, obok czekolady, pomarańcza była twardo-sucha i wydawała się mieć jakby jakąś otoczkę z zawilgoconego cukru (była nawet gołym okiem widoczna). Wcześniej, ten element kandyzowanego scukrzenia był istotniejszy. 
Gryzione na koniec, kawałki pomarańczy wciąż były trochę twarde, ale w inny sposób. Przy niektórych czuć w porywach swoiste scukrzenie. Był to jednak sposób bardziej przystępny, bo zdecydowały się zdobyć się na pewną, acz znikomą wilgotność. Okazały się lepkawe, ale nie mocno kleiste. Zębów nie męczyły. Do końca zachowały pewną suchość, w porywach kruchość, ale podczepione pod kandyzowaną miękkawość. Dłużej gryzione, jakby rozsypywały się na małe, suche grudki.

W smaku od razu poczułam wysoką słodycz o cukrowym wydźwięku, przeplatającą się z pomarańczą o charakterze jakby właśnie mocno dosłodzonym.

Za nią nieśmiało zaznaczyła się gorzkawa nutka, onieśmielona intensywną słodyczą cukru. Czekolada starała się nie być chamsko cukrowa, zarysowując coś jakby... Lukier? Lukier pomarańczowy?

Do głowy przyszła mi jeszcze słodka woda pomarańczowa (analogicznie do różanej?), która jakby rozrzedzała gorzkość.

Pomarańcza kryła w sobie lekką landrynkowość, acz ta... W sumie nieźle kryła się w czekoladzie, jak się okazało, coraz słodszej.

Słodycz ogółu szybko zrobiła się przesadzona. Mieszała się z pomarańczą olejkową i landrynkową. Pierwsza płynęła też z samej czekolady, druga ewidentnie nasilała od wyłaniających się kawałków. Czuć je wyraźnie bez gryzienia.

Gdy na próbę w przypadku ze dwóch czy trzech kęsów pogryzłam kawałki pomarańczy obok czekolady, okazały się gorzkawo-mdłe, a kandyzowano-lukrowa słodycz drastycznie podskakiwała. Ta samej czekolady też się nakręcała.

Przy bardzo wysokiej słodyczy, czekolada przywiodła na myśl przesłodzone kakao zrobione na wodzie... nie z kakao, a syropu kakaowego (np. na stronie producenta Hershey's Syrup Genuine Chocolate Flavor jest przepis na kakao: wymieszać go z mlekiem).

Kiedy spróbowałam trochę samej czekolady osobno, bez kawałków pomarańczy, czuć w niej lekką, goryczkowato-słodką nutę olejku pomarańczowego. Wypływała zza przecukrzonego motywu niegorzkiego kakao zrobionego na wodzie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa złożona nuta pomarańczowa odciągała uwagę od gorzkości, która i tak nie wybiła się nic ponad nieambitne kakao zrobione na wodzie. W pewnej chwili przemykał jeszcze sos kakaowo-pomarańczowy, zrobiony z kolei głównie z cukru i olejku.
On jednak gubił się w pomarańczy bardziej landrynkowej, kandyzowanej, który to motyw nasilał się wraz z kawałkami. Nie gubiła się jednak słodycz, trochę zaznaczając swoją obecność w gardle.

W końcu pomarańcza skupiała prawie całą uwagę na sobie, zagłuszała czekoladę. Po dłuższym czasie kawałki nasilały specyficzny, słodko-duszny motyw kandyzowania, ale też goryczkę pomarańczy. Wydawała się bardzo zgrana z tą delikatną, "kakałkową" czekolady.

Gdy gryzłam kawałki pomarańczy po zniknięciu czekolady, wydawały się mniej lub bardziej (różnie w przypadku różnych kawałków) nieprzyjemnie sztucznie landrynkowe, pomarańczowo podkręcone na słodki akord. Kandyzowanie także czuć, jakby obok tej landrynkowości. A jednocześnie też goryczka, cierpkość pomarańczy jako takiej była wyczuwalna, acz jako jeden z elementów. W niektóre wkradła się pewna nijaka suchość.

Po zjedzeniu został posmak olejku pomarańczowego oraz pomarańczowych landrynek, dopuszczających do siebie trochę mdławego kakao na mleku o znikomej gorzkości i przesadzonej słodyczy. Czułam za to jego cierpkość w duecie z pomarańczą. W jej temacie czuć i skórkę, i olejek, i słodko-sztuczne landrynki. To w dużej mierze pomarańcza zdawała się przesładzjąc kompozycję, sama będąc właśnie nienaturalnie przesłodzoną, jednak cukrowość też czuć zwłaszcza na poziomie gardła (smakową chyba zabarwiła pomarańcza).

Czekolada ogólnie do mnie nie przemówiła, ale nie wydała mi się jakoś szczególnie zła. Zakładam, że taki był jej zamysł: bardzo słodka, bardzo pomarańczowa, niekoniecznie naturalna, ale też nie powalająco sztuczna. W zasadzie miałam wrażenie, że sztuczność trzymała się skórki pomarańczowej jako słodka landrynkowość, wymieszana z cukrowością. Sam olejek pomarańczowy tu nie był nachalny, nie przeszkadzał, a wręcz całkiem nieźle urozmaicał słodycz bazy. Sama czekolada wyszła nudno i bardzo słodko bazowo. Przesłodzona, jedynie gorzkawa, kojarzyła się z kakao, zrobionym na wodzie. Najeżono nią bogato - gdyby sama czekolada była lepsza, powiedziałabym, że może nawet nieco za bardzo, ale biorąc pod uwagę, jak nieatrakcyjna była, to raczej plus. Konsystencja samej bazy mi nie leżała, jednak i scukrzono-sucha skórka nie zachęcała do jedzenia. Niewątpliwie przy tak zasłodzonej skórce, aż się prosi o mniej słodką czekoladę; Terravita Pomarańczowa Czekolada Gorzka / Dark Chocolate 70 % Cocoa with Candied Orange Peel była bardziej przemyślana pod tym względem.

W górach jakoś szła, jednak już w warunkach domowych bardzo mi przeszkadzała za niska gorzkość i landrynkowy motyw. Kandyzowana skórka to nie moja bajka, więc musiałaby być naprawdę dobrze zrobiona, bym miała ochotę ją jeść. A ta nie była. Mimo że złożony smak pomarańczy trochę ratował od wszechobecnej słodyczy, i tak męczyła. Zmogło mnie to wszystko, że ostatnie 42 gramy wcisnęłam Mamie po tym, jak na kawałku zweryfikowałam odczucia z gór. Mama zjadła i tak podsumowała: "No taka... przykładna, zwyczajna ta czekolada. Nie gorzka, a bardzo słodka, pomarańczę mocno czuć. Mnie nawet taka sztuczna się nie wydała, ot, kandyzowana. Tylko potem takie te jej kawałki nieprzyjemne, jak suche paprochy, zostawały. A czekolada... no przy tak słodkim dodatku rzeczywiście przydałaby się bardziej gorzka. Ale zjadłam, bo ot, taka całkiem ok. Taka na 5? No może i tak".


ocena: 5/10
kupiłam: Auchan
cena: około 10-12 zł?
kaloryczność: 497 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ciemna czekolada [cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa, naturalny aromat pomarańczowy, naturalny aromat waniliowy), kandyzowana skórka pomarańczowa 14% (skórka pomarańczy, syrop glukozowo-fruktozowy, cukier, dekstroza, substancja zakwaszająca: kwas cytrynowy)

wtorek, 14 października 2025

Ruda Kita Laskowy Nerkowiec | Prażony

Opis dziś przedstawianego kremu trochę mnie zaskoczył i... nie pamiętam, czy czytałam go przed kupnem. Producent napisał, że stworzył go, by "zaspokoić potrzeby miłośników orzecha laskowego z delikatnym podniebieniem, dla których Orzech Laskowy 100% jest zbyt intensywny. Nerkowiec znany ze swojej naturalnej słodyczy wspaniale równoważy naturalną gorycz orzecha laskowego". Większość past z laskowców 100%, które jadłam była bardzo słodka, i choć goryczka potrafi występować, ja sama nigdy nie nazwałabym kremów laskowych gorzkimi. Więc... co tu się u Rudej Kity zadziało? Albo że swoista lekka, zrozumiała goryczka miałaby komuś przeszkadzać? No cóż, ufając producentowi, w tym i tak miałam tego nie uświadczyć. Z drugiej strony, jeśli gorycz miałaby być naprawdę silna, czy nerkowce sobie z nią poradzą? Dzisiaj przedstawiany krem wydawał mi się od początku najbardziej obiecujący z kilku, które zamówiłam. Przywiódł mi na myśl MixIt Mixitella Hazelnut and Peanut Butter, więc poprzeczka zawisła wysoko. Po tym, jak zjadłam bardziej wymyślne, smakowe warianty, w których jednak pewne elementy, np. za wysoka słodycz mi nie grały, utwierdziłam się, że ten może być najlepszy.

Ruda Kita Laskowy Nerkowiec | Prażony to krem z prażonych orzechów nerkowca i orzechów laskowych.

przed i po uporaniu się z olejem
Po odkręceniu poczułam bardzo słodki zapach prażonych orzechów laskowych. Zupełnie zdominowały kompozycję. W głowie siedziały mi raczej sztuki pozbawione skórek, ale mogło się wśród nich zaplątać i parę w skórkach. Wszystkie jednak przywodziły na myśl słodką, chyba białą czekoladę wypełnioną całymi laskowcami. Jej maślany, mleczny motyw podszepnęły orzechy nerkowca. Po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia zbliżyły się trochę bardziej do orzechów laskowych, jednak i tak były od nich znacznie słabiej wyczuwalne.

Na wierzchu wydzieliło się trochę oleju, z czego zlałam niecałe 2 łyżeczki, a wymieszałam dosłownie parę kropel, mniej niż pół łyżeczki. Choć gdy zaczęłam mieszać, pomyślałam, że chyba ze zlewaniem przesadziłam, bo pasta wyglądała na suchawą, szybko okazało się, że była odpowiednio miękka i tłusto-wilgotna. Ciągnęła się i plaskała przy kontakcie z łyżeczką. Widać w niej miazgowe drobinki, a i to, iż wykazuje gęstość bez trudu można orzec już na tym etapie. 
W ustach krem rozpływał się powoli, początkowo jakby trochę gęstniejąc. Ogólnie jednak zaraz okazał się średnio gęsty i bardzo, bardzo miękki. Wciąż nie wydawał się zbyt tłusty. Wystąpiło w nim nawet pewne poczucie suchości, mimo że realnie był bardzo wilgotny. Pasta obklejała usta i trochę przytykała, ale w żadnym wypadku nie wyszła ciężko. Od początku do końca czułam też miazgowość, na którą złożyły się drobinki niewymagające gryzienia. Gdy jednak z ciekawości pogryzłam pastę, trochę trzeszczała niczym lekko podprażone orzechy laskowe.
Mikroskopijne drobinki nie wymagały gryzienia, ale gdy się na nich skupić, sporadycznie na drobniusieńką chrupkawość się zdobywały.

W smaku pierwszą poczułam bezkresną, acz łagodną słodycz. Rozchodziła się i wydawała się wszechobecna, ale trzymała raczej niskiego poziomu. Przytoczyła trochę mleczno-maślany akcent, poprzez który rozbrzmiały orzechy nerkowca. Kiedy ruszyły, by zaopiekować się pierwszym planem...

Wyskoczyły najpierw mało słodkie orzechy laskowe. Prześcignęły łagodniejsze i spokojniejsze orzechy nerkowca, śmiało zajmując pierwszy plan. Pomyślałam o słodkim nugacie z prażonych orzechów laskowych i mleka - bo właśnie i słodycz nagle podniosły. Nerkowce zaczęły słabnąć, ale nie odpuściły maślano-mlecznych nut. Przełożyło się to na myśl o wyidealizowanym kremie z Kinder Bueno White (2015, 2020), które podszepnęło też odrobinkę białej czekolady.

Słodycz znacząco wzrosła, ale nie na długo. Po chwili naturalna mleczność, maślaność nerkowców zatopiła nugatowy, nawet trochę białoczekoladowy wątek. Orzechy nerkowca miały wiele do powiedzenia, mimo że to laskowe wciąż dominowały.

Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach wyobraziłam sobie roślinnie "mleczny" deser orzechowy. Osłabienie słodyczy sprawiło, że orzechy laskowe wyszły bardziej... neutralnie? Jakby było w nich coś roślinnego, właśnie zachowawczo słodkiego roślinnego deseru. Prażona nuta jakby starała się ukryć, jednak nie szło jej to najlepiej. Wciąż trzymała się orzechów laskowych.

Laskowce wydawały się niemal neutralne, tęsknie spoglądały ku świeżo-surowym, ale prażoność była w nie wpisana. Końcowo utrzymała w tym momencie już tylko lekko słodki akcent w orzechach laskowych. Także nerkowce wydobyły z laskowców słodycz. Same końcowo wyszły odważniej, ale z kolei - jak na nerkowce - zaskakująco delikatnie słodko. Chyba spodobał im się niemal neutralnie-roślinny wydźwięk. W nerkowcach prażenie wydawało się wręcz marginalne.

Bardzo subtelnie zaznaczające swoją obecność na języku drobinki w zasadzie stanowiły po prostu przedłużenie słodko-prażonego smaku orzechów laskowych z domieszką nerkowców.

Po zjedzeniu wyraźniej wyłoniły się nerkowce - to do nich należał posmak. Jawiły się jako naturalnie słodkie, acz w stopniu bardzo zachowawczym, trochę sugerujące mleko roślinne i prażone minimalnie. Orzechy laskowe tylko subtelnie za nimi pobrzmiewały. Choć już wyraźniej prażone, też wyszły bardziej prawie świeżo niż w trakcie jedzenia.

Krem bardzo przypadł mi do gustu. Konsystencja, będąca połączeniem miazgowości orzechów laskowych (lubiących iść w rzadkość) i gęstości nerkowców wyszła świetnie - nie za gęsto, nie za rzadko, a masywnie i miazgowo, a smak... smak to poezja. Lekko prażony i bardzo ostrożnie słodki. Chwilowy wystrzał laskowo-nugatowo-buenowatej słodyczy, co potem zatonęło w niemal neutralnych, słodkawych laskowcach i nerkowcach zaskakująco mało słodkich, które nie chwaliły się swym prażeniem i trochę kojarzyły się z wegańskim, nieprzesłodzonym deserem. Żadnej gorzkości nie czułam. W ciemno nie zgadłabym, że to nerkowce stanowiły większość - powiedziałabym, że było dokładnie odwrotnie albo przynajmniej po równo.

Choć krem nie dorównał MixIt Mixitella Hazelnut and Peanut Butter (chyba jednak coś wyrazistszego jak arachidy z laskowymi lepiej się łączą), dziś przedstawiany też był przepyszny. Sprawił, że wiem już na pewno, że za jakiś czas zakupię inne kremy 100% orzechów Rudej Kity.


ocena: 9/10
kupiłam: rudakita.pl
cena: 30 zł (za 200g)
kaloryczność: 638 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: nerkowiec prażony (60%), orzech laskowy prażony

niedziela, 12 października 2025

J.D. Gross Czekolada Gorzka 70 % Cacao; nowa / po zmianach 2025

Bardzo nie lubię, jak zmieniają moje produkty-pewniaki. Uwielbiam odkrywanie nowych smaków, ale kiedy to ja o tym decyduję, a nie, gdy nagle zmieniają coś, co uważam za bazowe. Zawsze wtedy boję się, że zmiany są na gorsze. I to poniekąd plus, bo mogę albo powiedzieć "wiedziałam" albo być pozytywnie zaskoczona, jeśli akurat coś zmienia się na lepsze. Klasyczna ciemna czekolada Lidla na przestrzeni lat się zmieniała, a na blogu takie zmiany nawet udokumentowałam. Niestety, ostatnia była na gorsze. Czekolada jednak wciąż była w swojej kategorii dobra. 2025 rok przyniósł ogólnie wzrost cen czekolad i... Kolejną lidlową zmianę. Trafiło, że akurat wciąż miałam jeszcze wersję sprzed tej zmiany, więc mogłam dokładnie sobie je porównać. 

J.D. Gross Czekolada Gorzka 70 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 70%; wersja będąca w sklepach Lidl od 2025 roku.

Po otwarciu poczułam zapach niby poniekąd znajomy, ale jakby w wersji odrobinkę tańszej, prostszej. Pojawiła się bowiem mocno palona, gorzka kawa z waniliową, bitą śmietanką oraz ryzykowna słodycz, ale zakradła się też maślaność, która dopuściła do głosu kakao w proszku. Pomyślałam więc o kawie ze śmietanką oprószoną pyłkiem kakao. W dodatku kawa nie była aż tak jednoznaczna co w wersji z 2023 roku - tu mieszała się z akcentem drzewno-orzechowym, wchodzącym w paloność.

Ciekawe, że gdy położyłam obok siebie starą z 2023 i nową, nowa okazała się trochę jaśniejsza.
Twarda czekolada podczas łamania wykazywała kruchość i trzaskała niezbyt głośno - wyraźnie ciszej niż wersja z 2023 czy wcześniejsze. W dotyku zdradzała tłustość i kremowość, ale też trochę pylistość. 
W ustach rozpływała się w średnim tempie (trochę wolniej od poprzedniej wersji, czyli tej z 2023). Łatwo miękła, wykazując kremowość i maślaność, choć jej tłustość stała na średnim poziomie. 
Wersja po zmianach wydała mi się mniej tłusta, odrobinę suchsza, ale też miękka.

W smaku pierwszy zarejestrowałam lekki splot maślaności i śmietanki. Dosłownie mignął i ruszyła gorzkość. Miała mocno palony charakter.

Wysoka słodycz ruszyła tuż za nią. Połączyła w sobie cukier z wanilią.

Do gorzkości zakradła się prosta cierpkość kakao. Wciąż dominowała palona kawa, ale właśnie jakby ze śmietanką i sowicie oprószona kakao w proszku (przynajmniej nie odtłuszczonym). A może też w ogóle kawa z kakao? Ten prostszy, cierpki akcent na zasadzie kontrastu podkręcił słodycz.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa  słodycz wyszła wręcz jaskrawo w kontraście do gorzkości. Szybko zaczęła trochę męczyć, próbując zająć nadrzędną pozycję. Związała się ze śmietanką i wyniosła ją na przód. Zdawała się spływać po bitej śmietance i przesładzać także kawę. Nie był to jednak czysty cukier - wanilia wyraźnie się tam też przewijała, nakręcając śmietankę.

Z czasem doszła jeszcze maślaność. Gorzkość próbowała na zasadzie kontrastu wykrzesać z siebie coś więcej... Było jednak tak słodko i śmietankowo, że z czasem już pozostało jej tylko chociaż utrzymanie kawy. Maślaność dopuściła do kompozycji łagodniejszy, drzewno-orzechowy, ale też palony motyw. Rozmył jednak trochę kawę.

Słodycz drapała w gardle. Śmietanka zaczęła zmieniać się w jakiś... śmietankowo-waniliowy lukier? W głowie miałam zagłuszające kawę - kawę? - cukier, przecukrzony syrop, wanilię i śmietankowy lukier, które wyszły zbyt ciężko, wręcz dusznie i po paru kostkach mdląco.

Po zjedzeniu został posmak bardzo mocno palonej kawy wymieszanej z kakao w proszku, ale złagodzonej maślano-śmietankowymi nutami oraz silną słodycz, łączącą cukier i trochę wanilii. W tle czułam też prostotę cierpkiego kakao w proszku tak po prostu.

stara 2023 x nowa 2025
Niestety, tabliczka uległa zmianom. Ok, nie były to diametralne zmiany; pewnie większość konsumentów aż tak nie skupiających się na jedzeniu nawet je przeoczy, ale ja je czułam, zwłaszcza zestawiając jedną z drugą. Czekolada utraciła taką swoją pełną esencjonalność gdy chodzi o gorzkość kawy (która nawet trochę spoglądała ku ziemi) - w nowej wkradło się proste, cierpkie kakao i więcej maślano-orzechowych, drzewnych nut, przez co całość wyszła łagodniej w kwestii gorzkości. Słodycz wyszła przez to jeszcze dosadniej i męcząco. Nawet nie, że była silniejsza, ale tak jakoś... wyraźniejsza? Oderwana i wyeksponowana? W dawnej maślaność i gorzkość też były bardziej zgrane, że nawet wynikła z nich lekka karmelkowość, zamiast czysty cukier.  J.D. Gross Czekolada Gorzka 70 % (2023), a z 2020 to już w ogóle smakowały po prostu ambitniej, "drożej". Wciąż jednak była wkomponowana w palono-kawowe, gorzkie realia, więc jak na swoją kategorię, dalej jest opcją w porządku. Nie jednak w pełni satysfakcjonującą, a pozostawiającą parę "ale". 8 zostawiam trochę naciąganą, bo jednak coraz trudniej ogólnie o dobrą czekoladę w tej cenie.

Ciekawe, że zmieniła się kaloryczność i wartości, ale nie skład. W nowszej jest mniej tłuszczu.


ocena: 8/10 (trochę naciągane)
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (za 125 g)
kaloryczność: 545 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak (z braku alternatyw)

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, ekstrakt z laski wanilii

sobota, 11 października 2025

(Henry Lambertz dla Aldi) Gourmet Lebkuchen Zartbitterschokolade mit Lebkuchenfullung ciemna 50 % nadziewana kremem z pierników

Oto kolejna czekolada, którą po prostu bez emocji przyjęłam, bo była ze sklepu, w którym nie bywam. Nie łudziłam się, że wyjdzie dobrze. Spróbowałam z czystej ciekawości, czy wyjdzie podobnie do wyglądającej niemal identycznie Henry Lambertz Lebkuchen Zartbitter. Może w ogóle to on zrobił ją specjalnie dla Aldiego? Na to pytanie znalazłam odpowiedź na opakowaniu czekolady, małym druczkiem. Tak, to on. Przy niej odkryłam też jeszcze coś. Swoją markę własną Aldi z Freihofer Gourmet przechrzcił na samo Gourmet.

Gourmet Finest Cuisine Lebkuchen Zartbitterschokolade mit Lebkuchenfullung / Dark chocolate with gingerbread filling to ciemna czekolada o zawartości 50 % kakao z kremem z pierników; wyprodukowana przez Die Lambertz Gruppe / F.A. Crux GmbH dla marketu Aldi.

Po rozerwaniu sreberka uderzył mnie intensywny zapach cukrowych, lukrowanych pierników i pierników w suchej, cukrowej glazurze, z których dochodził ostrawy cynamon i sporo cukru. Zupełnie jakbym wąchała pierniczki, nie czekoladę. Dopiero dalej zaznaczyła się lekka, kakaowa cierpkość i motyw cukierków czekoladowo-kakaowo-fistaszkowych z budżetowym, margarynowym wnętrzem. Ciemna czekolada przybrała wydźwięk polewy.

W dłoniach tabliczka sprawiała wrażenie ulepkowato-plastikowej i tłustej. Była konkretna, ale jednocześnie delikatna. Mimo grubości, przy łamaniu nie trzaskała. Gruba warstwa czekolady skrywała sporą ilość średnio gęstego, zbitego i tłusto-miękkiego kremu. Gdy odgryzałam kawałek, czekolada wgniatała się w nie.
W ustach czekolada przypominała średnio szybko rozpływającą się polewę. Była mazista i tłusta, a także gęsta i masywna. Rozpuszczała się oleiście-wodniście, ochoczo mięknąc.
Zaraz i wyłaniało się spod niej nadzienie, które rozpuszczało się dość szybko. Było tłuste w jeszcze bardziej miękki, oleisty sposób. Szybko wyciskało się spod czekolady. Zmieniało się w trochę lepkawą, oleiście-margarynową, miekko-gumiastą zawiesinę. Czuć w nim marginalną proszkowość przypraw i mączność.
Nadzienie znikało szybciej od czekolady. Tej zostawało jeszcze trochę na koniec i wydawała się jeszcze bardziej wodniście-ulepkowata.
Całość rozpływała się dość szybko, a także wydawała się nieprzyjemnie otłuszczać usta.
Na plus jednak proporcje czekolady do nadzienia, bo współgrały i się uzupełniały, nic niczego nie przytłoczyło.

W smaku czekolada zaczęła od roztoczenia lekkiej cierpkości i nadrzędnej, cukrowej słodyczy. Po chwili dołączyła do nich niska, palona gorzkość i maślaność ją łagodząca. Gorzkość była prosta i kojarzyła się z polewą o coraz istotniejszym, palonym motywie. Przemknął delikatny motyw cukierków czekoladowo-arachidowych, a z czasem czekolada przywiodła na myśl miękkie, czekoladowe pierniki w kakaowej polewie. Zdecydowanie przesłodzone.

Gdy spróbowałam trochę samej czekolady oddzielnie, potwierdziło się, iż nie była najwyższych lotów, ale tragiczna też nie. Smakowała cukrowo, lekko palono gorzko i... piernikowo nawet tam, gdzie nie dotykała nadzienia. Przyprawy i motyw miękkich pierników w czekoladzie pojawiał się zawsze, nawet gdy gryzłam kawałki spodu samej czekolady.

Krem odezwał się po paru chwilach, podkręcając skojarzenie z piernikami. Z tym że już niekoniecznie w polewie kakaowo-czekoladowej. Wyobraziłam sobie miękkie pierniki pokryte cukrową glazurą, które przyprawiono przede wszystkim cynamonem. Dalej doszukałam się jeszcze imbiru, goździków i chyba kardamonu. Całość wpisywała się w pierniczkowe realia. Wszystko to było aż nieco piekące, na pewno bardzo rozgrzewające. Korzenność zrobiła się bardzo pikantna i trochę goryczkowata. Przez moment dominowała nawet nad cukrem.

Słodycz jednak była konsekwentna (ogólnie jej poczucie podwyższała cierpkawa czekolada). Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa korzenność złagodziła lekka margarynowość, a słodycz wykorzystała to i wyszła na przód. Przejęła motyw rozgrzewania - oto zaczęło mi się wydawać, że to od cukru aż piecze w gardle i język, a jednak nie był to czysty cukier. Pod cukrową glazurą, lukrem w piernikach musiała kryć się palono-karmelowa nutka i odrobina drapiącego miodu. Czułam się, jakby czekoladę wypełniono prawdziwymi, miękkimi pierniczkami! Tylko że... wymieszanymi z margaryną i trudną do uchwycenia "sztuczną słodyczą", która raz po raz bardziej się wyłaniała.

Gdy spróbowałam trochę kremu osobno, okazał się średnio słodki, ale słodki w bardzo złożony sposób. Uderzał dziwną, tanią landrynkowością, "sztuczną słodyczą" (w tym przypadku wyraźną), ale wciąż wyraźnie czułam też motyw karmelowo-miodowy. Jego korzenność stała na wysokim poziomie, ale w przypadku spróbowanego osobno, margaryna jej dorównała i była wręcz okrutna. W całości jakoś bardziej się kryła. 

Z czasem krem i korzenność rozpływały się, a czekolada po nich wydawała się na zasadzie kontrastu bardziej cierpko-gorzko palona, ale i jeszcze bardziej, aż bardzo denerwująco, cukrowa. Pomyślałam jednak już nie tyle o polewie kakaowej, co jakimś syropie smakowym kakaowo-piernikowym, bazującym na cukrze.

Po zjedzeniu został posmak miękkich, mocno cynamonowych (cynamonowo-imbirowo-goździkowych?), pikantnych pierniczków w cukrowej glazurze, lukrze. Czułam przesłodzenie i drapanie w gardle, na które skumulowała się słodycz i przyprawy. Czekolada pobrzmiewała jako cierpki, palony motyw, a i margaryna się nie ukryła. Jej echo przełożyło się na tani wydźwięk.

Ja czułam się zmęczoną zarówno konsystencją, jak i smakowymi oleistością i margarynowością oraz  słodyczą już po 2 kostkach, a 3 zjadłam już raczej wypunktowując "za i przeciw" do oceny, badawczo i przetłuszczając się i zasładzając kompletnie. Reszta powędrowała do Mamy. Jej opinia: "Sama czekolada bardzo mi nie smakowała, taka jakaś gorzka i niedobra, a nadzienie też nie lepsze. Tłuste, słodkie i nawet jakoś tych pierników specjalnie nie mogłam się doszukać. Tylko mi szybko jakby jakiś anyżek zaleciał; tak mi się skojarzyło. Potem jeszcze mi się piernikiem po niej odbijało. To wtedy wyraźnie piernik poczułam, ale to nie było fajne".

Czekolada wyszła trochę tanio, choć jednocześnie nie tak źle i na pewno spełniła obietnicę. Otóż bardzo mocno smakowała tytułowymi pierniczkami - nie brakowało w niej ani przypraw korzennych, ani właśnie smaku miękkich pierników. Ogólnie wyszła za słodko i ulepkowato, a ja czuję ogromny żal, że to zmarnowany potencjał niskiej jakości składnikami. Przyjemny motyw karmelowo-miodowy przegrał niestety ze sztuczną słodyczą syropu oraz margarynowością. Nie podobała mi się wodnistość, tłustość i szybkie znikanie, ale muszę pochwalić, że proporcje nadzienia do czekolady dobrano dobrze i nic niczego nie przytłoczyło. Niestety tylko sama czekolada była kiepska. Choć to nie moja struktura, wyszła przystępniej niż Henry Lambertz Lebkuchen Zartbitter. Ogólnie efekt był nieco lepszy - różnice wydały mi się minimalne, ale jednak obecne. Jakby nadzienie w dziś przedstawianej było gładsze, czekolada bardziej wodnista, co mogło być cięciem kosztów, a całkiem przypadkiem wyszło lepiej. Wszak producent ten sam.


ocena: 5,5/10
kupiłam: Aldi (ojciec kupił)
cena: nie znam
kaloryczność: 528 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, olej palmowy, tłuszcz kakaowy, mąka pszenna cukier inwertowany, syrop glukozowo-fruktozowy, tłuszcz mleczny, cukier trzcinowy, miód, cukier skarmelizowany, skrobia ziemniaczana, przyprawy, cynamon, ekstrakt jabłkowy, kwas: kwas mlekowy; mleko w proszku odtłuszczone, emulgator: lecytyny z soi; aromat

czwartek, 9 października 2025

Chapon Costa Rica Cacao Rare ciemna 75 % z Kostaryki

Kiedy zobaczyłam dziś przedstawianą czekoladę na stronie producenta, wiedziałam, że muszę ją kupić. Kostaryka to bardzo lubiany przeze mnie region, a Chapon po prostu uwielbiam. Z opakowania dowiedziałam się, że tę czekoladę zrobiono z kakao z plantacji Hacienda Azul, która leży w środkowej Kostaryce. Kakaowce rosną tam w systemie agro-leśnym, czyli w otoczeniu lasu o zróżnicowanym siedlisku biologicznym. Po zbiorze ziarna są fermentowane w drewnianych skrzyniach, potem suszone i sortowane, a następnie wysyłane do fabryki czekolady.
Tylko tak patrząc na opakowanie, jakoś mi nie pasowało do regionu. Nie wiem dlaczego, ale leniwce nie kojarzyły mi się z Kostaryką. Aż się zainteresowałam i znalazłam, że Park Narodowy Manuel Antonio, położony wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, to ponoć najlepsze miejsce na obserwowanie tych zwierzaków. 

Chapon Costa Rica Cacao Rare to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao z Kostaryki, z regionu miasta Turrialby.

Po otwarciu poczułam ogólnie delikatny, bardzo słodki zapach czysto słodkich suszonych śliwek kalifornijskich, przechodzących dosłownie w uroczo słodziutki dżemik śliwkowy. Za nimi podążały bardzo słodkie suszone morele. Do głowy przyszedł mi też lukier oraz keks ze śliwkami i migdałami, które to wreszcie i trochę powagi dodały kompozycji. Migdały zawarty w sobie lekko pieczony motyw, ale nie przełamały dominującej słodyczy. Wyobraziłam sobie keks oblany lukrem, a wypełniony owocami chyba kandyzowanymi. W śliwkach, w morelach trochę mniej, przewijało się bowiem jeszcze kandyzowanie, pewna pudrowość; były to owoce jakieś cukiernicze. W oddali zaznaczyły się jeszcze cytryny, acz też pudrowo-landrynkowe.

Tabliczka była masywne twarda i głośno trzaskała, gdy ją łamałam. Wydawała się ogólnie pełna i masywna, a w dotyku lekko pyliście-aksamitna. 
W ustach rozpływała w średnio-powolnym tempie, wykazując gęstość i kremowość. Miękła i zmieniała się w lekko pylisty, bardzo aksamitny, ale coraz rzadszy budyń.

W smaku pierwsza pojawiła się wysoka, ale nie nachalna słodycz. Było wręcz słodziusio. Do głowy przyszedł mi lukier i... pianki (marshmallow)?

Już po chwili słodycz wzbogaciły śliwki o wręcz zasładzająco-mulącej słodyczy. Wpierw pomyślałam o landrynkach i cukierkach pudrowych w wariancie śliwkowym, ale zaraz zrobiło się nieco bardziej owocowo. Śliwki jakby nie patrzeć były nieco soczystsze niż lukier i pianki. Obok zaznaczyły się też bardzo słodkie suszone morele - bardzo naturalne, o ciemnobrązowym kolorze.

Za słodyczą pokazały się migdały. Wprowadziły pewną powagę i delikatną gorzkość dzięki swym skórkom. Tym samym zahamowały rozprzestrzenianie się słodyczy. Ta nie rosła już jakoś szczególnie, raczej trzymała wysoki poziom, ale tak tak, by jednak nie przesadzić.

Przez myśl przeszły mi czekoladowe lody z migdałami i piankami (kiedyś jadłam takie Haagen-Dazs rocky road). Czekoladowość podkręciły charakterniejsze skórki migdałów. Gorzkość zaznaczyła się bardzo subtelnie i powoli rosła.

Śliwki poszły w wyraźnie owocowym kierunku. W głowie siedziały mi bardzo słodkie suszone śliwki kalifornijskie oraz dżem śliwkowy, ale też trochę moreli. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa doleciał do nich akcent cytryny, acz nie kwaśność. Była to cytryna raczej jakaś... pudrowa? Kwasek pojawiał się tylko na zasadzie domniemania, jedynie chwilami nieśmiało się wychylając.

Na całą tę słodycz w końcu obruszyła się gorzkość. Obudziła ziemistość i nagle gorzkość mocno wzrosła. Pomyślałam o zamszowo-skórzanej odzieży, którą podkręcały coraz to kolejne nakłady ziemi. Zrobiło się wręcz siekierowo - chyba zadziałał kontrast.

Słodycz jednak nie osłabła. Owoce, których mocno się trzymała, ułożyły się w dość mocno wypieczony keks z kandyzowanymi śliwkami, suszonymi morelami i kawałkami skórki cytryny. Skórka już i do słodyczy podprowadziła trochę goryczki. Do keksu wpadło też trochę migdałów - ogólnie gdzie indziej trochę się bowiem zatracały.

Słodycz lukru i pianek po tym wszystkim za sprawą palonych akcentów zmieniła się w... pianki pieczone nad ogniskiem i palony karmel. Na samej końcówce wyraźnie więcej karmelu. 

Po zjedzeniu został posmak keksu z kandyzowanymi śliwkami i migdałami oraz karmelowym lukrem. Zaplątały się też bardzo słodkie suszone morele, acz niekoniecznie jako element keksu. Było bardzo słodko, ale nie czułam się przesłodzona dzięki wyrazistej nucie ziemi i zamszu, może też odrobiny skóry.

Czekolada bardzo mi smakowała. W pierwszej chwili trochę wystraszyła mnie ta słodycz, w zasadzie jej wydźwięk: ogrom kandyzowania, lukier, pianki, pudrowość i wręcz cukierkowość, jednak to, jak potem słodycz podkreśliła gorzkość, ziemię, zamsz i skórę, było świetne. Motyw keksu z dodatkami i odrobina skórki cytryny ciekawie ograły słodycz, a wizja pianek na ognisku i w końcu karmel naprowadziły ją na przyjemniejszy tor. Bardzo ciekawa, a jednocześnie prosta, kompozycja. Gdyby była mniej słodka, miałaby maksymalną ocenę. Za nic nie zgadła bym, że miała 75%, upierała bym się, że miała 70%; że to taka charakterna 70-72%.  I w sumie... zdziwiłam się, że wydała mi się aż tak wciągająca! Było blisko wystawieniu 10.

Mimo jednak ciągle powtarzających się śliwek i moreli, nie wyszła bardzo owocowo. A region ten (m.in. za sprawą  Beskid Costa Rica Nahua 70 % z czy 20) właśnie z owocami bardzo mi się kojarzy.


ocena: 9/10
cena: €8 (33 zł; za 75g)
kaloryczność: 558 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym wrócić

Skład: ziarna kakaowe, cukier

środa, 8 października 2025

likier Bartex Amaretto Diletto [18 LAT+]

Na wstępie pragnę przeprosić i wyprosić wszystkich, którzy nie ukończyli jeszcze osiemnastu lat, gdyż wpis ten przeznaczony jest wyłącznie dla osób dorosłych (18+).

Nigdy nie byłam fanką likierów, a moja historia z alkoholami w ogóle jest krótka i nieciekawa. Kilka poznałam i choć dobry docenić umiem, to zwyczajnie nie przepadam i nie kręcą mnie. Skąd więc wziął się tu ten likier? Był mi potrzebny do paru przepisów. A to zostały mi płatki migdałów i pomyślałam, że zrobię marcepan, a to z Mamą wpadłyśmy na zrobienie trufli, a to do jednego twarożkowego deseru potrzebne mi były ciastka amaretti i miałam zrobić je z Mamą. Wszystko to łączy właśnie migdałowy likier. Ojca naciągnęłam na akurat, ze względu na niższą cenę. W sklepie były dwa różne, a ja nie wiedziałam, czym się różnią oprócz. W domu doczytałam, że zakupiłam produkt polskiej firmy Bartex (BARTEX Bartol sp. z o.o. sp. k.), inspirowany włoskim amaretto wywodzącym się z Saronno, gdzie produkowany jest od 1525 roku.

Bartex Amaretto Diletto to likier migdałowy, inspirowany amaretto, zawierający 21 % alkoholu.

Po odkręceniu uderzył intensywnie migdałowo-kwiatowy zapach, kojarzący się trochę jakby z migdałowym miodem (wyobrażenie abstrakcyjne) o ciężkiej słodyczy. Była wysoka, ale nie drapiąca, a alkoholowość likieru wydawała mi się subtelnie skryta w słodkiej toni. Drobna goryczka osiadła w migdałach, nadając całości poważnego wydźwięku. W oddali przemknęło też coś ziołowego.

Likier nie wyglądał na gęsty, jednak pity pewną gęstawość wykazywał. Wydał mi się też trochę lepkawy jak miód. Nie był ciężki, ale zadatki na taki miał. W kieliszku znacząco osadzał się na ściankach.

W smaku najpierw rozeszła się wysoka słodycz, którą po chwili stonowały migdały. Do migdałów podkradły się kwiaty, kierujące słodycz w nieco lżejszym kierunku. Mimo to, było dość ciężko. W migdałach zaplątała się drobna goryczka, która wraz z alkoholem przesądziła o poważniejszym, ciężkawym wydźwięku. Kwiaty przechodziły w pewną ziołowość, może nawet pikanterię. Alkohol rozgrzewał gardło, co znów pokierowało myśli ku migdałowemu miodowi oraz ciężkim, szlachetnym alkoholom (jak whisky) o wręcz karmelowym wydźwięku. Czułam się trochę jakbym... piła miodowo-alkoholowy marcepan? Mimo dosadności, likierowość nie miała w sobie nic z ordynarności! Wyszła szlachetnie, podobnie jak słodycz, która nie próbowała zawładnąć migdałami.

Po wypiciu został posmak bardzo słodki, ciężkawy i niewątpliwie migdałowy, co kojarzyło mi się z marcepanem i kwiatami. Pewna cierpkość z tła kierowała myśli ku ziołowo-alkoholowemu syropowi.

Likier był mocny w wydźwięku, ale bez ordynarnej, prawdziwej mocy - sprawdziłam, że likiery mają od 23% do 45%. Ten był więc z dolnej granicy, a mimo to miał charakter mocniejszego alkoholu. To na plus, bo choć słodki, nie wyszedł zbyt słodziakowo. Zaskoczył mnie pozytywnie.

Pierwszym przepisem, do którego go użyłam, był domowy marcepan. Przejrzałam w internecie różne przepisy: większość podawała proporcje 1:1 cukru i migdałów, ale znacząco zmniejszyłam ilość cukru. Dodałam trzcinowy zmielony na puder. Miałam jakieś 140g płatków migdałów, myślę, że cukru dałam tak góra 110gramów, a na to około 3 płaskich łyżek likieru i trochę wody.
W marcepanie ten likier bardzo dobrze się sprawdził. Było go czuć wraz z jego nieco karmelowym charakterem, co nakręcało się nawzajem z głębią cukru trzcinowego, też jakby nieco karmelowego. Alkohol wzmocnił poczucie słodyczy i ja się tym zasłodziłam, ale... z Mamą stwierdziłyśmy, że technicznie było idealnie. Acz Mama ma zastrzeżenia do dodawania likieru do marcepanu - mimo miłości do alkoholowych słodyczy, akurat alkoholowy marcepan jej nie leży (ogólnie nie lubi rzeczy migdałowych, z wyjątkiem marcepana, a tu czuła likier migdałowy).

Likier miał mi posłużyć m.in. do robienia tiramisu dla Mamy. Robiłam to ciasto z nim już 2 razy. Za pierwszym dodałam trochę mniej (według Mamy za mało), drugim więcej.
Choć likier sam w sobie jest bardzo wyrazisty, dodany do kremu z mascarpone potrafi się schować. By było go porządnie czuć, nie wolno go żałować. Za to z biszkoptami współpracował świetnie.  Bez trudu je nasączał i utrzymywał się w nich jako wyrazisty likier migdałowy. Co ciekawe, im dłużej tiramisu siedziało w lodówce, tym moc alkoholu wydawała się rosnąć. Jak odrobinkę spróbowałam, mimo że porządnie nasączone biszkopty smakowały mocno alkoholowo, likier utrzymał szlachetniejszy wydźwięk. Nawet Mama, która nie wyczuwa wszystkiego tak wyraźnie jak ja, stwierdziła, że "no, w biszkoptach czuć wyraźnie, że dałaś tu amaretto".


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 22,49 zł za 0,5l
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

poniedziałek, 6 października 2025

Karl Fazer Winter Edition Maitosuklaa Piparkakku / Milk Chocolate with Gingerbread mleczna z ciastka korzennymi

Póki jeszcze w Beskidach leżał śnieg, uznałam, że wezmę właśnie korzenną czekoladę. Bo kiedy niby miałaby nadejść pora na nią? No chyba nie latem (plus mleczna mogłaby źle znieść wysoką temperaturę). Z Wielkiej Raczy poszłam zielonym na Małą Raczę, a potem przeszłam na szlak czarny, by przejść przez Orło i Jaworzynę do Przełęczy i Schroniska Przegibek. Orło, mylnie zwany Orłem, wyglądał dość charakterystycznie na mapie, a w rzeczywistości... nie był to jakiś szczególnie widokowy szczyt. Góry ledwo widać zza drzew, ale... mnie zachwyciły tam szare drzewa, stanowiące ze śniegiem i niebieskim, trochę ozdobionym chmurami, niebem kompozycję o ciekawym klimacie. Choć najpierw planowałam, że za kolejną po Cacao Crudo Scorze di Limone / Lemon Zests Dark Chocolate 77 % Cacao Dark Organic Chocolate Raw Cru Peru  czekoladę wezmę się dopiero na Hali Śrubicie, uznałam, że jednak szybciej wyciągnę tabliczkę. Tabliczkę, którą kupił mi ojciec podczas wspólnych zakupów, pamiętając, że lata temu bardzo lubiłam ciastka korzenne. Traf chciał, że całkiem niedawno miałam okazję zjeść czystą ciemną tej marki z Finlandii (Fazer Pure Dark 70 % Cocoa Finest Dark Chocolate) i pozytywnie mnie zaskoczyła. Pomyślałam więc, że nie zaszkodzi też sprawdzić kompozycji mlecznej. Chyba właśnie w takich Fazer czuje się najlepiej (bo stanowią większość asortymentu).


Karl Fazer Winter Edition Maitosuklaa Piparkakku / Milk Chocolate with Gingerbread to mleczna czekolada o zawartości 30% kakao z kawałkami ciastek korzennych / pierniczków (14%).

Po otwarciu poczułam dominujący zapach goździków, ostro zarysowujących się na cukrowo słodkiej czekoladzie mlecznej. Za tym rozchodziła się bardziej złożona korzenność, z cynamonem, który też całkiem wyraźnie się wybił. Miałam wrażenie, że korzenna pikanteria nakręca się wraz z cukrem.

Tabliczka przy łamaniu była twarda, ale raczej ze względu na grubość. Nie trzaskała, acz chrzęst ciastek było słychać. Przekrój potwierdził, co zdradzał spód: kawałków ciastek nie pożałowano. 
W ustach czekolada rozpływała się w średnio-szybkim tempie. Przemknęła mi w niej lekka proszkowość, która jednak po paru chwilach nikła w kremowości. Baza była gęstawa i średnio tłusta w mleczny sposób. Nie miękła jakoś szczególnie i starała się jak najdłużej zachwiać kształt. Wyszła trochę lepko, choć poczucie to rozbijały twarde, niektóre nawet troszeczkę ostrawe kawałki ciastek. W zasadzie nie da się zrobić kęsa, by na nie nie trafić. By spróbować trochę samej czekolady, musiałam aż uważnie zębami spiłować trochę czekolady z brzegu. Zdawało się też, że trochę przyspieszały rozpływanie się czekolady. Chwilami ciastek było ryzykownie dużo, ale nie wystąpił jeszcze nieprzyjemny efekt "zlepka-ulepka" dodatków. Acz było ryzykownie blisko.
Ciastka, co wyszło na jaw dopiero po chwili, okazały się w zasadzie średnio dużymi zbitkami malutkich kawałków oraz małymi kawałkami. Wolałam gryźć je dopiero na koniec.
Ciastka do końca zachowywały twardość. Były krucho-rzężące, masywne. Czuć w nich lekką pylistą mączność. Po naprawdę długim czasie jednak wreszcie nasiąkały, miękły i trochę (choć niechętnie) się rozpuszczały.

W smaku pierwsza zaznaczyła się niemal piekąca w język korzenność, w której przewodziły goździki. 

Słodycz rozeszła się powoli, w harmonii z pełnym, wyrazistym mlekiem. Mleko zgrało się z przyprawami, które jeszcze się nasilały.

Do pikantnych goździków dołączył znacznie słodszy cynamon. Trochę, sporadycznie przeplatał je imbir. Wszystkie wchodziły w trochę ciasteczkowe, pieczono-pszenne klimaty. Te odzywały się po pewnym czasie, wraz z wyłaniającymi się ciastkami. Oprócz motywu ciastek korzennych, czekolada wydawała się sama w sobie korzenna. Przyprawy były silne, ostre, acz całość nie był bardzo pikantny. Czułam w nich też lekką goryczkę przypraw.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrosła słodycz, a do mleka zawitała maślaność czekolady. Związała się z lekką nutką ciasteczek, ale i cukrowość w niej czuć. Wskoczyła na wysoki poziom.
Czasem, za tymi mocnymi przyprawami, zalatywała plastikiem, co czułam też, gdy spróbowałam jej trochę osobno. Wtedy utwierdziłam się, że cała smakuje korzennie (albo przesiąkła przyprawami, albo dodano je też do niej).

Gdy na próbę trochę ciastek pogryzłam obok czekolady, poszły w średnio wysoką słodycz, a korzenna ostrość trochę się w tej słodyczy rozmyła. Ogólnie gryzione wcześniej wydawały się mniej wyraziste korzennie, więc wolałam je zostawiać na koniec.

Korzenność ogólna i ciastka korzenne rosły w siłę.
Słodyczy ciastek zdarzało się podszeptywać przyprawom sztucznawe przerysowanie. Pikantne goździki, cynamon i imbir wraz z ryzykownie wysoką słodyczą zaznaczały swoją obecność w gardle jako lekkie pieczenie. Korzenną ostrawość sprawiała jednak, że poczucie przesłodzenia nie było tak jawne.

Ostre ciastka korzenne gryzione na koniec smakowały bardzo słodko i pszenne, ale też intensywnie przyprawami. Do końca przewodziły goździki, lecz cynamon i trochę imbiru się do nich zbliżyły. Zdarzało się, że w słodyczy pokazała się nuta... Dziwnie wręcz "słodziusia".  
Pszenno-mączna nutka grała w nich rolę nie do przegapienia. Pieczoność stała na średnim poziomie. Gdy długo nie ruszałam ciastek i miękły, mączność jeszcze trochę się nasilała. 


Po zjedzeniu ostał się posmak przede wszystkim pszennych ciastek korzennych i cukru, złączonych mlekiem. Wciąż, mimo przesadzonej słodyczy i wręcz piekącej korzenności, była wyraźna. Wśród przypraw dominowały goździki, cynamon i imbir były dopiero za nimi. Słodycz dawała się we znaki jako drapanie w gardle, które to poczucie umacniały przyprawy.

Mleczna, tak słodka czekolada to nie moja bajka, ale tę doceniam. Choć była za słodka, przyprawom tak udało się ograć cukrowość, że była w miarę do przyjęcia (zwłaszcza na szlaku w górach). Wyciągnęły ją bowiem w piekącą ostrość i ciasteczkowość. Ciekawe, że to nie cynamon dominował, a goździki. Cynamon i imbir po prostu czuć. Jednocześnie nie była to bardzo pikantna czekolada. Inna ciekawa sprawa to to, że korzenność wydawała się grać też niezależnie od ciastek korzennych, jako przyprawy. Zastrzeżenia mam nie tylko do słodyczy, ale też samych ciastek - coś w ich smaku mi nie grało i czuję, że gdyby nie tyle przypraw, nie byłyby smaczne.
Ciastek korzennych było bardzo dużo, ale nie najeżyły przesadnie tabliczki i nie kaleczyły języka, choć było niebezpiecznie blisko. Przy jednak tak słodkiej czekoladzie, ta ilość wyszła na dobre.
Przypomniała mi się Ambiente Speculoos Lait, którą nie wiem, czy dziś oceniłabym tak samo wysoko, ale która ogólnie wydawała się lepsza, a tylko kwestię przypraw Fazer rozwiązała lepiej.

Zjadłam połowę: większość w górach i wtedy nawet w porządku to szło, trochę by zweryfikować w domu i wtedy jej słodycz i najeżenie ciastkami już jednak za bardzo dawały mi się we znaki nawet z przyjemnością, ale więcej już zwyczajnie nie chciałam i oddałam Mamie, która powiedziała tyle: "No, ta czekolada taka zwykła, poprawna mleczna; smaczna. Ciasteczka no fajnie chrupały. Całość tylko za słodka, spod cukru aż trudno o tę korzenność".


 ocena: 8/10
kupiłam: Auchan (w zasadzie ojciec)
cena: 18,99 zł (za 200g)
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, maślanka w proszku, mąka pszenna, olej palmowy, syrop glukozowo-fruktozowy, odtłuszczone odtłuszczone w proszku, przyprawy (cynamon, goździki, imbir), sól, emulgator: lecytyna sojowa; aromaty