poniedziałek, 20 czerwca 2016

Pralus Bresil Forastero 75 % (100 g) ciemna z Brazylii

Próbując po kolei neapolitanki francuskiej marki Pralus, myślałam, że spróbowanie pełnowymiarowych tabliczek na długo pozostanie w sferze marzeń, a ja będę musiała ściągać je zza granicy i starannie wybierać te, które są "moje". Jednak zmieniło się to dzięki Sekretom Czekolady i wygląda na to, że z czekoladami Pralusa zaprzyjaźnię się na dobre. Od której zacząć przygodę ze 100-gramowymi tabliczkami? Szczerze? Było mi wszystko jedno, a że akurat Brazylię będę mogła porównać z Akesson's, na nią padło.

Pralus Bresil Forastero 75 % to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao gatunku forastero pochodzącego z Brazylii z ekologicznej plantacji Monte Alegre położonej nad rzeką Rio de Cantas na południu stanu Bahia.

Skromny beżowy papierek z niebieskim paskiem oraz tradycyjne sreberko skrywają piękną, lśniącą czekoladę o ciemnym kolorze ze zdrowym, czerwonawym przebłyskiem.

Bardzo podoba mi się wygląd pełnowymiarowych Pralusów: gruba tabliczka podzielona na proste kostki oraz tę jedną wielką z napisem - niby symetrycznie, ale jednak nie całkiem. Bez udziwnień, ale naprawdę elegancko.

Zapach, który poczułam nie zachwycił mnie jednak aż tak. Był bardzo delikatny i pozbawiony ekscesów. Wyczułam tu przede wszystkim dymno-palone drewniane nuty złączone z wiotką słodyczą (może coś jak kwiatowy - lekko przyprawiony? - miód) utrzymane w ciepłej tonacji. W czasie degustacji wychwyciłam jeszcze odrobinkę pomarańczy.

Przełamałam dość twardą czekoladę, a ta chrząknęła lekko. Spróbowałam.
Zaczęła rozpuszczać się szybko i łatwo w sposób idealnie gładki. Wydała mi się wręcz "śliska" jak mydło, ale oczywiście tak nie smakowała.

W smaku była zupełnie inna, niż pasowałoby do konsystencji. To były nuty z zapachu, ale kilkadziesiąt razy wzmocnione. Najpierw pokazał się gorzki, znacząco prażony smak. Był tak prosty, że aż zaczęłam się irytować, że chyba nie potrafię w tej czekoladzie niczego wyczuć. Trwał dłuższą chwilę, zaczął kojarzyć mi się z kawą (zwykłą: ani mleczną, ani espresso) i z jej prażonymi ziarnami.
Jednoznaczność smaku zaczęła trochę łagodnieć, do prażonych kawowych nut doszła słodycz.
Najpierw znikoma, wręcz mdła zaczęła przeistaczać się w taką... czysto owocową. Już przy pisaniu recenzji przyszedł mi na myśl blady arbuz.

Przy cały czas trwającej gorzkości, nasilił się smak owoców, a wraz z nim ich kwasek. Czekolada wydała mi się niezwykle soczysta, a kiedy poczułam kwaśno-słodkawe cytrusy, przy których chyba wyróżniłabym pomarańcze i brzoskwinie... owocowa nuta skojarzyła mi się z cytrusowością Menakao - ale tylko przez moment.
Po chwili poczułam jakiś dziwaczny, inwazyjny posmak. Coś wytrawnego, nieczekoladowego... skojarzył mi się z jakimiś strączkowymi nutami, ale nie byłam pewna, czy można je tak nazwać w 100 %-ach. Czytając później inne recenzje, natknęłam się na bloga kokobuzz, którego autor wyczuł pieczarki. To poniekąd też trafne skojarzenie, więc można tu mówić o mglistym (ale jednak) posmaku strączkowo-grzybowym.

Dziwny posmak tonął równie szybko jak się pojawiał.
Zaraz zrobiło się bardziej słodko - doszukałam się tu czarnych porzeczek.
Znów nasiliły się prażone nuty, ale teraz o orzechowym wydźwięku i nadeszła sucha cierpkość, lekkie ściągnięcie w takim... kawowym wdaniu.

Czekolada ma bardzo delikatny zapach, konsystencję, która niezbyt mi odpowiadała i smak... który jest idealnym odzwierciedleniem słów "ciemna czekolada". Jest prosty, głównie gorzki i prażony, chociaż są tu i kwaski i słodycz. Nie ma zawiłości, zwrotów akcji i wyszukanych skojarzeń.
Znalazła się tu ta dziwaczna nuta (pewnie tak żeby za nudno nie było), która mnie osobiście zaintrygowała i... nadała trochę charakterystyczności prostemu (ale jakże pysznemu) smakowi.
Chyba właśnie tą zwyczajnością i niepewnym smaczkiem mnie zdobyła.


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 24 zł
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: mogłabym do niej wrócić

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa

PS Wróciłam z gór i pewnie jeszcze trochę minie, nim tu wszystko ogarnę, ale... możecie się spodziewać paru recenzji z tej wyprawy. Prawda, że w kolejce są jeszcze z poprzedniej, ale musicie mi wybaczyć, bo naprawdę mam ogrom wszystkiego na głowie... A jeszcze trzeba zalać instagram tysiącem selfies. :P

niedziela, 19 czerwca 2016

Pop Tarts Frosted Brown Sugar Cinnamon

Lubię próbować nowe rzeczy. Do niektórych rzeczy podchodzę sceptycznie, sprawdzając "czym też wszyscy tak się zachwycają?". Tak było z bakaliowymi / surowymi batonami (które bardzo mi posmakowały), proteinowymi batonami (wiedziałam, że mi nie posmakują, ale byłam ciekawa ich smaku) i w gruncie rzeczy... ogromnie się cieszę z wyrobienia sobie opinii o jednych i o drugich. To samo tyczy się wychwalanych przez internet Hershey's czy... tworu, którego cena w Polsce mnie przeraża. Prawie 30 zł za jakieś...?

No właśnie: co? Mówi się o tym, że to tosty, coś na śniadanie... Pff, śmiechu warte. Ciastka na śniadanie? Nie. Ale czy to aby na pewno ciastka? Tosto-ciastka? Chlebki? Za dużo tych pytań sobie postawiłam, by będąc w USA i widząc je w śmiesznie niskiej cenie, nie zakupić opakowania. Uprzedzona nie jestem, mają u mnie czystą kartę, ale... sięgam po nie z niesamowicie złośliwym, sceptycznym uśmiechem.

Pop Tarts Frosted Brown Sugar Cinnamon to lukrowane tosty-ciastka (?) z nadzieniem z cynamonu i brązowego cukru, produkowane przez Kellogg's.

Dlaczego wersja pokryta lukrem pojawia się u osoby, która go nie lubi?
Usłyszałam, że jakbym chciała spróbować prawdziwego pop tarts i wzięła wersję "unfrosted", to tak, jakbym chciała spróbować po raz pierwszy czekoladę i szukała produktu bez cukru... więc jest lukier. Robię z siebie królika doświadczalnego.

W kartonie znajdją się 4 "paczuszki", każda z nich skrywa dwa ciastko-chlebki. Po otwarciu sreberka natychmiast poczułam zapach cukrowo słodkich bułeczek cynamonowych. Nie da się tego trafniej opisać. Tosty wyglądały dość marnie. Raczej blade, cienkie i z twardą warstwą suchego lukru. 
Jeden zjadłam na zimno.
Baza, ciasto, jest dość miękka i tłustawa. Zaskoczeniem był dla mnie jej słony mączno-sodowy smak. Skojarzył mi się trochę z preclami albo ciastem do jakiegoś wytrawnego dania. 
Lukier jest suchy i obrzydliwie słodki - najprawdziwszy, czysto cukrowy lukier (który próbowałam potem zeskrobać nożem). Ze słonawym ciastek jeszcze da się zjeść.
A co z nadzieniem? Nie ma go za wiele, ale ma dość wyrazisty smak. To po prostu masa z cukru, cynamonu i jeszcze raz cukru - z charakterystyczną pikanterią, ale jednak bardzo przesłodzona. Jest wilgotna i... to właściwie masa z bułeczek cynamonowych - co tu więcej pisać? Nieźle pasuje do słonawego ciasta - mimo że i tak jest bardzo słodko.

Po tym ciastku było już na tyle cukrowo, że nie chciałam ani gryza więcej. Idzie się dziwnie zapchać samym ciastkiem (trzeba pewnie było herbatą popić), bo jest sucho-tłuste. Cynamon czuć bardzo dobrze, ale mimo to szału to na mnie zupełnie nie zrobiło.

Przyszła pora na drugiego tosta. Specjalnie na tę okazję skombinowałam toster od Mamy (można podgrzewać też w mikrofali, ale nie posiadam ani jednego, ani drugiego).
Włożyłam ciastko do tostera na jakieś niecałe 3 minuty. 
Już po minucie poczułam się jak w piekarni cynamonowych bułeczek. Ależ to był smakowity zapach!

W końcu można było jeść. Spód ładnie się przyrumienił, ciasto zrobiło się chrupiące zewnątrz, a jego wnętrze przy masie cynamonowej stało się wilgotno miękkie. Jedząc to, czułam się, jakbym wcinała ciepłą, tłustą bułeczkę, tylko... na ciepło była nieco mniej cynamonowa, mniej wyrazista. 
Ciasto samo w sobie stało się bardziej "bułeczkowate" w smaku, a co za tym idzie - niesłone. Osobiście wolałam mączno-sodową słoność, bo cukrowo słodka bułeczka z mniej cynamonowym wnętrzem zasładzała silniej i szybciej. Lukier na ciepło... nie rozpuścił się, ale był bardziej miękki (łatwiej było się go pozbyć nożem), a jego słodycz wydała mi się znacznie mocniejsza, przeraźliwa.
Zasłodził mnie, ale... punkty obniżam nie tylko za to, bo czego spodziewać się po lukrze? Ocenę obniżam, bo na ciepło środek był już niemal tylko słodko-słodki, a cynamon zanikał prawie zupełnie. Mimo zeskrobania lukru... to wciąż smakowało cukrowo - dzięki nadzieniu. Zmęczyła mnie połowa.

W wersji "na ciepło" wygrywa zapach, ale smak jest lepszy "na zimno", chociaż przesłodzony. Po wersji na ciepło z kolei... myślałam, że od cukru zacznę skakać po ścianach.

Jak to podsumuję? No, zupełnie nie moja bajka. O tyle, o ile czasem nachodzi mnie ogromna ochota na "cinnamon roll", tak ten twór... wydał mi się dość dziwny. Niby zjadliwy, ale... je się to szybko, prędko ma się dość, bo "za sucho, za słodko, za tłusto", a najeść się tym nie da. 
Niezłe, żeby zjeść raz jeden smak, jako ciekawostka, ale żeby wrócić do tego, czy jakoś specjalnie potem wspominać? Nie. A tym bardziej nie po cenie, w jakiej to jest w Polsce (w USA to taniocha). Ocena dotyczy tamtejszej ceny, bo ta "nasza" to kpina.


ocena: na zimno: 4/10; na ciepło: 2/10
kupiłam: Walmart
cena: 2 $
kaloryczność:  kcal / 100 g, jedno ciastko - 220 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: wzbogacona mąka (mąka pszenna, witamina B3, żelazo, witamina B1, witamina B2, kwas foliowy), cukier, oleje: sojowy, palmowy (z E 319 dla utrzymania świeżości), syrop kukurydziany, dekstroza, syrop kukurydziany z podwyższoną zawartością fruktozy, pokruszone krakersy, melasa (2 % lub mniej), sól, węglan wapniowy, zakwas (soda do pieczenia, pirofosforan kwasu sodowego, diwodorofosforan wapnia), cynamon, skrobia pszeniczna, żelatyna, karmel, lecytyna sojowa, witamina A, witamina B3, żelazo, witaminy (B6, B2, B1)

sobota, 18 czerwca 2016

Toblerone Milk mleczna z nugatem migdałowo-miodowym

Wszystkie ciekawsze warianty Toblerone są już na blogu, a mi została jeszcze jedna trójkątna czekolada, na którą jednak moja ochota z każdym dniem malała. Dlaczego? Do Toblerone mam sentyment, a ta konkretna kiedyś mi niezwykle smakowała (chociaż już wtedy nie aż tak jak biała czy ciemna) i... bałam się, że teraz mogę odebrać ją zupełnie inaczej. Jednak skoro już dawno kupiona, tyle czasu mi zalega... nie ma co zwlekać, bo jeszcze się przeterminuje, a wtedy to już w ogóle jej szanse zmaleją.


Toblerone to mleczna czekolada z białym nugatem migdałowo-miodowym (albo dokładniej: kawałkami nugatu i migdałów).
Wygląd batono-czekolady ma odnosić się do aplejskiego szczytu Matterhorn, a pierwotną recepturę opracowano w Szwajcarii, ale z tego co widzę... obecny producent (Mondelez) nawet w ciągu około dwóch lat sporo pozmieniał (np. wanilię zamieniono na aromat). Brawo normalnie...

Po wyjęciu trójkąta ze sreberka poczułam słodki, prosty, ale całkiem przyjemny zapach mlecznej czekolady. Nic szczególnego, taka tam zwyczajna słodycz. Może odrobinka migdałów się tu zaznaczała, a może to po prostu te przebijające spod czekolady kropki tam na moje zmysły podziałały.
Połamałam batono-czekoladę. Okazała się twarda (ale oczywiście nie trzaskała), a mimo to wydawało się, że lada moment zacznie topić się w rękach.

Wreszcie pierwszy stożek wylądował w ustach. Zaatakowała mnie słodycz, posmak taniego wyrobu czekoladopodobnego i... właściwie na tym się skupiłam przez pierwsze parę sekund. Prawie od razu zrobiło się zdecydowanie za słodko, jakby zaraz miało mnie zacząć drapać w gardle, a po chwili rozszedł się także mleczny smak. To akurat na plus.
Czekolada rozpuszczała się szybko. Była tłusta, ale na próżno szukać tu błogiej tłustej kremowości. Nie jest nawet za tłusta, tylko że... ja wiem? Dziwnie się rozpuszcza: taki nieprzetłuszczony ulepko-plastik. Trochę proszkowatości napędzało poczucie taniego wyrobu. Na szczęście nie waliła tanim tłuszczem (ani nawet w składzie ich nie ma - kolejny plus znaleziony na siłę).

Na szczęście szybko wyłaniają się dodatki.
Migdałów mogłoby być więcej, występują w formie większych i mniejszych kawałków i trochę ratują smak czekolady. Są dobre, chrupiące, ale... mogłyby być silniej podprażone, albo po prostu mogły to być gigantyczne kawały.
Nugat... to twardo-miękkie, klejące cząstki, które rozpuszczają się bardzo powoli i potwornie kleją się do zębów. Taki jednak urok Toblerone, mi nie przeszkadza.

Przeszkadzało mi jednak, że były głównie po prostu słodko-nijakie, a posmak miodu pojawiał się, gdy czekolada się rozpuściła, a w ustach pozostał kawałek nugatu. W całości miód ginął kompletnie, a myślę, że on mógłby też trochę poratować sytuację. Niestety - poskąpiono go.

Po dwóch kostkach zrobiło się za słodko, za plastikowo, za bardzo MEH. Gdzie podział się smak, który kiedyś tak mnie zachwycił? Kurczę, niby pamiętam, że tak to mniej więcej smakowało... ale kiedyś wszystko wydawało mi się takie "MNIAM", a teraz... nawet sentyment nie pomaga. Była po prostu niesmaczna, chociaż jeszcze nie wbiła się na listę najgorszych, jakie jadłam. Crunchy Salted Almonds jest o niebo lepsza; wydźwięk smaku ogromnie zmieniły same "chrupacze", tu lepiej wyczuwalna była (niestety) sama czekolada.


ocena: 2/10
kupiłam: Tesco
cena: 3.99 zł (chyba promocja)
kaloryczność: 535 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, miód (3%), tłuszcz mleczny, migdały (1,6%), lecytyna sojowa, białko jaja, aromat

czwartek, 16 czerwca 2016

Toblerone White biała z nugatem migdałowo-miodowym

Z białą czekoladą mam ostatnio bardzo różnie, zdradzę Wam jedynie tyle, że na razie widzicie moje "wykańczanie" tych nieco gorszych, bo... nie chcę sobie psuć odebrania ich spróbowaniem białych tabliczek dobrych firm w pierwszej kolejności.  Zwłaszcza spróbowania takiej, którą wspominam wyjątkowo dobrze sprzed paru lat, co zarazem mnie trochę przeraża: jak odbiorę ją teraz?
Sięgając po nią byłam jednak dobrej myśli, w końcu sentyment i jej "symbolika" (dajcie spokój - toż to czekoladowy Matterhorn - jak tu za czymś takim nie szaleć?! :P ).


Toblerone White to biała czekolada z nugatem migdałowo-miodowym.

Natychmiast po rozerwaniu sreberka od trójkątnej tabliczki (chyba właściwie powinnam napisać: batona) o lekko żółtawym kolorze, rozszedł się słodki zapach mieszaniny śmietanki i wanilii. Przyznać mu trzeba, że jest smakowity.

Odłamałam parę trójkątów pod groźbą, że czekolada zaraz roztopi mi się w palcach, ale... mimo takiego wrażenia, pozostała dość twarda...

...aż do momentu znalezienia się stożkowatej kostki w ustach. Wtedy dość szybko zaczęła się rozpuszczać, ale na szczęście nie zniknęła już po pierwszych sekundach.
Początkowo wydała mi się nieco proszkowa, co potem jakoś się trochę wygładziło. Jak na białą czekoladę okazała się niezbyt tłusta, zachowując pełny śmietankowo-mleczny smak.

Jednak tym, co atakuje od razu, jest bardzo silna słodycz. To poniekąd normalne przy białych tabliczkach, a ta tutaj... jest silna, ale nie cukrowa. Przyjemnie wkomponowała się we wciąż wyrazisty smak śmietanki i pełnego mleka. Lekka maślana nutka, odrobinka smaku wanilii (niestety w składzie brak).
Sama czekolada jest smaczna, chociaż jadłam lepsze białe i to niejednokrotnie.

Tym, co ją wyróżnia, są dodatki w postaci małych, chrupiących kawałeczków nugatu migdałowo-miodowego. 
Są tu posiekane migdały, które wnoszą bardzo mało, ale zawsze coś. Nie są specjalnie prażone, ale przynajmniej wnoszą ten lekko neutralizujący "orzechowy" element, chociaż jak dla mnie, powinno być ich o wiele więcej.

Miód jest tu pod postacią twardych, rozpuszczających się kawałeczków białego nugatu, które słodyczy nadają pewien charakterystyczny smaczek. 

Kojarzył mi się z - takim najzwyklejszym wielokwiatowym, ale niezaprzeczalnie - miodem, a nie cukrem.
Gryzienie go było sprawą dość złożoną, a to się do zębów przykleił, a to coś tam, ale kiedy pozwalałam mu się rozpuszczać, wszystko grało jak należy.

Całość była smaczna, mimo że bardzo słodka. Cukier nie zabił śmietankowo-waniliowego smaku, miód był dość wyrazisty, było co pochrupać. Nie była zbyt tłusta, skład nieprzekombinowany; no, może forma dość niewygodna do jedzenia, a "chrupacze" mogą niektórym przeszkadzać, ale... taki urok tej czekolady. Dobra, ale w sumie... nic ponadto.


ocena: 7/10
kupiłam: Tesco
cena: 3.99 zł (chyba promocja)
kaloryczność: 535 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miód (3,0%), migdały (1,6%), lecytyna sojowa, białko jaja, aromat: wanilina

środa, 15 czerwca 2016

lody na patyku Magnum Loving Kiss Tiramisu; Magnum First Kiss Creme Brulee

Po przetestowaniu dużej części pospolitszych magnumów, w końcu zdecydowałam się zakupić dwa limitowane smaki. Niby nie ciągnęło mnie do nich specjalnie, ale słowa "limited edition" wszystko zmieniają. Spróbowałam Tiramisu, a drugi smak... zalegał mi w zamrażarce prawie rok, ale sumienie nie pozwoliłoby mi spróbować nowych Magnumów, pomijając te.

Sięgając po Magnum Limited Edition Loving Kiss Tiramisu, czyli "loda o smaku tiramisu z sosem kawowym (8%) w polewie z mlecznej czekolady (26 %) i kawałkami kawowych biszkoptów (3%)" w zasadzie nie wiedziałam, po co sięgam. Lód jest niby inspirowany deserem tiramisu, jednak ten nieodłącznie kojarzy mi się z biszkoptami, kawą, likierem i przede wszystkim serem mascarpone. Krem w tiramisu przecież właśnie z niego jest zrobiony, a tak, jak się spodziewałam, w składzie nie ma go nawet na ostatnim miejscu. Jest za to kawa - aż 0,4 % - wysilili się... 


Ze złym przeczuciem otworzyłam niebieskie opakowanie i wyjęłam z niego całkiem spory i ciężkawy lód na patyku z wieloma wypustkami w czekoladzie. Zapach rozniósł się przyjemny, bo czuło się tutaj mleczną czekoladę, otoczoną poświatą kawy. Wygląd? Najeżona dodatkami czekolada - czyli wszystko bardzo zachęcająco.

Tradycyjnie, odgryzłam spory kawał czekolady, a towarzyszyło temu donośne chrupnięcie - jedno po drugim wraz z kolejnymi kęsami. Poczułam znajomy smak mlecznej magnumowej czekolady. To była właśnie czekolada, a nie jakaś polewa ją udająca. Mleko wyraźnie czułam, a przy nim rozpościerała się słodycz... Silna, jednak w pełni przyjemna. Mimo wszystko, nie był to smak znany z klasyka. W Loving Kiss czekolada miała... delikatny posmak kawy. Jak się przekonałam chwilę później, nasilał się on, gdy trafiałam na chrupiące kawałki. To właśnie od nich emanował kawowy smak. W pierwszej chwili myślałam, że to kawałki kawy w czekoladzie, lub cukrze. Potem dotarł do mnie fakt, że to zapewne "kawowe biszkopty". Hm... biszkoptów to w ogóle nie przypominało.

W zasadzie, były to bardzo kawowe, gorzkie, z nutą "dobrze-wypieczoności" ciasteczka. W dodatku bardzo chrupiące i suche. Smakowały mi, świetnie szły w parze z mleczną czekoladą, jednak mam pewne zastrzeżenie: czytając "biszkopty" spodziewałam się raczej miękkich, wilgotnych kawałeczków, nasączonych kawą (np. w samej masie lodowej, a nie polewie), ale mówi się trudno, skoro i tak wyszło smacznie. 

Odgryzłam kawałek zbitej, gęstej masy lodowej i pozwoliłam jej rozpuszczać się w ustach. Była tłusta, jak chyba wszystkie magnumy i słodka. Lód nie był jednak ani śmietankowy, ani waniliowy. Może minimalnie mleczny. "O smaku tiramisu"... Jeśli tiramisu smakuje jak kilkudniowe skarpetki to taak, nazewnictwo jest dobre. O co chodzi? Wyczułam tu bardzo, bardzo dziwny smak. Pół dnia myślałam potem, co to właściwie miało być. Nie smakowało to właściwie jak nic, co znam. W końcu do głowy przyszło mi skojarzenie ze skarpetkami noszonymi przez kilka dni... i to podczas upałów... w glanach. Nie był to smak wiodący (inaczej pewnie lód wylądował by w koszu), ale taka nuta, zaraz obok słodyczy i... posmaku kawy.
Tak, dokładnie: posmak kawy. Rozchodził się on odrobinę od sosu, umiejscowionego w samym środku w postaci wielkiej plany w centrum i cienkich linii wokół. Był on bardzo zbity i słodki z kawowym akcentem. Szczerze? Spodziewałam się czegoś podchodzącego pod mocny sos z Black Espresso, ale ten też nie był zły... tylko, że po prostu mało kawowy. Za mało. Mimo wszystko, ratował on nieco smak całości i praktycznie zabijał ten dziwaczny posmak loda.

Jak by tu podsumować ten produkt? Polewa i chrupiące ciasteczka w niej zatopione były cudowne (aczkolwiek ciemna polewa bardziej przypadłaby mi do gustu), sos kawowy był w porządku, ale tylko w porządku, bo za mało kawowy, a sam lód... był po prostu dziwny. Nie umiem określić jego smaku, bo pod słodyczą, kryło się coś. Coś, co mi się skojarzyło ze skarpetami, więc nie było to "to coś", czego zazwyczaj szuka się w produktach, ludziach, książkach. Coś z Magnuma Tiramisu było niezidentyfikowanym i niesmacznym posmakiem.


ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 2.69 (chyba była promocja taka - dawno temu)
kaloryczność: 300 kcal / 100 g, lód (100 ml / 80 g) - 240 kcal
czy znów kupię: nie

Skład:

Po paru miesiącach sięgnęłam wreszcie i po drugi smak, jednak... obawy z nutą skarpet wciąż były żywe. Popatrzyłam jednak na całkiem ładne opakowanie i pomyślałam, że może nie będzie aż tak źle. W końcu słodycze "o smaku creme brulee" wychodzą jakoś lepiej niż te "tiramisu".

Magnum Limited Edition First Kiss Creme Brulee to lód inspirowany deserem creme brulee, o którym producent wyraził się następująco: "lód o smaku creme brulee z sosem karmelowym (8%) w polewie z mlecznej czekolady (26%) i kawałkami karmelizowanego cukru (3%)".


Po otwarciu papierka dobiegł mnie całkiem smakowity zapach słodkiej, mlecznej czekolady i równie słodkiego toffi-karmelu. Wyjęłam loda, którego polewa z czekolady była najeżona ogromną ilością cukru.

Tradycyjnie zaczęłam zgryzać czekoladę. Sama w sobie jest bardzo dobra: mocno mleczna i słodka. To czekolada, żadna tam niby-czekoladowa polewa - satysfakcjonująca, mimo że warstwa jest cieńsza niż w Magnum classic.
Słodycz o dziwo jest nieco neutralizowana przez... kryształki cukru. Oprócz tego, że chrupały pod naciskiem zębów i przyklejały się do nich, dodawały czekoladzie nieco gorzko-palonego smaczku. Owszem, były słodkie, ale miały ten gorzkawy posmak.

Wreszcie przyszła pora na samą masę lodową. Przyznam, że jej sztuczny, paskudny łososiowy kolor nie zachęcał.
W smaku... masa okazała się niewiele lepsza, niż w kwestii wizualnej. Była bardzo, ale to bardzo słodka i właściwie mdła. Lód smakował jak tanie, przesłodzone mleczne toffi. Gładka, kremowo-tłusta konsystencja wydała mi się jakaś taka... niby zwyczajna, ale miała w sobie coś ślisko-obrzydzającego. A może to jej ogólna nijakość?
W końcu trafiłam na coś bardziej zdecydowanego. Poczułam gorzko-karmelowy smak. Przebił się przez tanie toffi. To był sos umieszczony wewnątrz loda. W sumie takie rozwiązanie jak najbardziej tu pasowało, bo dodawało smaku. Jaki to właściwie był smak? Zdecydowanie karmelowy, wciąż słodki, ale z gorzkim motywem. Niestety była to gorzkość podchodząca pod taką... sztucznawą i jałową.

Mimo gorzkawych elementów, lód dość szybko mnie zasłodził. Nieambitna słodycz jest wręcz nijaka, niczym tanie toffi, a gorzkość... też w sumie była mdła. Ani to tak naprawdę porządny palony karmel, ani to nic innego. Plus przynajmniej za to, że niczym obrzydliwym mi lód nie jechał, tak jak Tiramisu.


ocena: 5,5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 2.69 (chyba była promocja taka - dawno temu)
kaloryczność: 301 kcal / 100 g, lód (100 ml / 80 g) - 241 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: odtworzone odtłuszczone mleko, cukier, tłuszcz kakaowy, olej kokosowy, odtłuszczone mleko w proszku, cukier karmelizowany (3%), syrop glukozowo-fruktozowy, syrop glukozowy, tłuszcz mleczny, zagęszczone mleko odtłuszczone, miazga kakaowa, fruktoza, syrop cukru karmelizowanego, preparat serwatkowy, emulgatory (E471, E442, E476), stabilizatory (E410, E412, E407), barwnik (E160b), aromaty

wtorek, 14 czerwca 2016

Chateau Biała z Chrupkami ryżowymi i kawałkami orzechów laskowych

Po białej kokosowej czekoladzie Chateau (która w dalszym ciągu ma u mnie 10/10) planowałam przyjrzeć się dokładniej tym czekoladom, ale nagle zupełnie wsiąkłam w testowanie czekolad z wyższej półki i smaki inne niż kokosowy przestały mnie ciekawić. Na moje szczęście-nieszczęście, dwie tabliczki trafiły do mnie jako prezent.
Tę najpierw planowałam wziąć w góry, ale w końcu uznałam że cukier z siekanymi orzechami i chrupkami nie sprawdzi się jako obowiązkowy szpej zatytułowany "czekolada z orzechami", zarekwirowałam sobie pasek, a resztą obczęstowałam parę osób.


Chateau Biała z Chrupkami to dokładniej biała czekolada z kawałkami orzechów laskowych i chrupkami ryżowymi. Z tego co wiem, jest to chyba czekolada produkowana dla Aldi.

Już po rozchyleniu papierka poczułam silny śmietankowo-mleczny zapach białej czekolady. Bardzo słodko, ale ogółem nie mam się do czego przyczepić.
Spód tej bardzo grubej tabliczki jest pełen chrupek pszennych, orzechy przebijają się spod żółtawego koloru. Przy łamaniu zupełnie nie stawia oporu, chociaż nie jest to miękkość ulepka, a po prostu przeciętnej białej czekolady.

W smaku na przód wychodzi mleko i śmietanka - czuć ich pełny smak z maślanym akcentem, a już po chwili... o język i podniebienie zaczynają zahaczać chrupki. Twarde i chrupiące stanowiły przyjemny dodatek dla zębów, ale nieco pokaleczyły mi podniebienie, gdy chciałam rozpuścić kostkę i wczuć się w samą czekoladę. 

Przez nie i ich charakterystyczny zbożowy, bardzo neutralny, smak ciężko jest sie na samej czekoladzie skupić. Wydaje się przy nich po prostu jakąś tłustą, trochę proszkową, otoczką o śmietankowym smaku.

Słodycz jest dość silna, ale przy tej czekoladzie nie ma mowy o przesłodzeniu - nie wiem tylko, czy dzięki samej czekoladzie i proporcji składników, czy dzięki chrupkom i orzechom, których wydaje się byc mniej niż chrupek.

Kawałeczki orzechów laskowych są małe i rozmieszczone głównie w górnej części kostki. Jak dla mnie i ich wielkość i ilość jest za mała, chociaż smak czuć w miarę nieźle.

Niestety, jest to raczej tabliczka do chrupania, za co już na starcie ma ode mnie ogromny minus. Chrupki ryżowe...? Nie mam o nich zdania, niby nieźle się sprawdzają w białej czekoladzie, ale mogłoby być ich mniej, za to orzechy mogły być porządnymi kawałami, a nie drobinkami.
Sama czekolada sprawia wrażenie dobrej, jak na swoją cenę (one kosztują coś koło 6 zł).
Nie jest za słodko, ale dodatki zawiodły.

Kojarzycie białego Rittera z orzechami i chrupkami ryżowymi? Myślę, że czekolada Chateau z ritterowymi orzechami i chrupkami byłaby naprawdę bardzo smaczna!


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 576 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku (14,6%), orzechy laskowe, śmietanka w proszku z mleka (5,5%), mąka ryżowa, produkt z serwatki (z mleka), laktoza, maślanka w proszku (z mleka), białko pszenne, lecytyna sojowa, słód pszenny, sól, dekstroza, wyciąg z wanilii

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Akesson's 75 % Criollo Cocoa Madagascar Ambolikapiky Plantation ciemna z Madagaskaru

Przyglądając się liście posiadanych czekolad zauważyłam, że zebrało się tam kilka z kakao z Madagaskaru o zbliżonej jego zawartości, co natychmiast zarysowało w mojej głowie wizję odkrywania tej wyspy, nie ruszając się z domu.
Postanowiłam rozpocząć od najbardziej obiecującej tabliczki, czyli marki, która jest moim najnowszym odkryciem.

Akesson's 75 % Criollo Cocoa Madagascar Ambolikapiky Plantation to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao gatunku criollo z plantacji Ambolikapiky umiejscowionej w dolinie Sambirano w północno-zachodniej części Madagaskaru.
Wszystkie składniki tej 60-gramowej tabliczki (zdobywczyni złota w AoC i nagrody Great Taste) są organiczne.

Piękne, czarne opakowanie z prostymi czerwono-białymi napisami skrywa równie piękną tabliczkę, którą można zobaczyć już zza przezroczystej folii. Naprawdę podoba mi się taka forma opakowania, a wygląd samej czekolady... jest po prostu boski.
Ten podział-niepodział na kostki, logo i żywy błysk głębokiego brązu... zakochałam się przy pierwszym spotkaniu z Akesson's i dalej swoje stanowisko utrzymuję. Tym razem zainteresowała mnie zwłaszcza głębia koloru.

Rozerwałam folię i poczułam łagodny, ale bardzo wyrazisty zapach. Podobnie jak kolor, był taki niezwykle świeży, wręcz żywy. Czułam przyjemne słodkawo-miodowe ciepło podsycane ziemisto-dymną wytrawnością i soczystość dojrzałych pomarańczy.

Przełamałam, czemu towarzyszył głośny trzask i spróbowałam. Miłość od pierwszego kęsa.

Kawałek zaczął się rozpuszczać w idealnie kremowy sposób. Powoli, gładko, wręcz aksamitnie, ale na szczęście nie było tu nic z przesadnej miękkości. Znikoma tłustawość była tu trafieniem w sedno.
Po ustach błyskawicznie rozeszła się przyjemnie gorzka moc kakao. Czysta, niczym nie zakłócona.

W pewnym momencie przeszył ją kwasek soku wyciskanego z cytryny, do którego niemal natychmiast dołączył sok wyciśnięty ze słodkich, dojrzewających w tropikalnym słońcu pomarańczy.
Warto zauważyć, że gorzkawość nie zniknęła zupełnie, jedynie zeszła na dalszy plan.
Soczysta, owocowa słodko-kwaśność zaczęła się coraz bardziej rozwijać. Znalazło się tu wiele czerwonych owoców, głównie malin i czerwonych porzeczek, ale także truskawek i czereśni - takich z najlepszego okresu sezonu na nie. Cytrusy nie odstępowały ich ani na krok, chociaż zmieniły swój wydźwięk w bardziej słodki. W pewnym momencie zaskoczył mnie zupełnie posmak rzeczy takich jak pulpa z mango, albo coś jakby przecier jabłkowo-nektarynkowy... może nawet z dodatkiem rodzynek (?).

Owoce zaczęły splatać się ze sobą, wchodzić na nieco bardziej gorzkawy tor, ale nie rezygnując z soczystości. Dało to efekt grejpfruta, przy którym nasiliła się też ta nieowocowa gorzkawość.
Ni stąd ni zowąd pojawił się wyrazisty smak kremowej kawy z ekspresu.  Odsunął owoce, a sam nadał całości nieco dymno-podprażonych nut. W subtelnej słodyczy, która się tu pojawiła, znalazł się smak, który kojarzy mi się z jakby karmelizowanym miodem.
Leciutka goryczka wymienionych czynników była obecna przy pojawieniu się poczucia suchości, zwiastującego ostatnią fazę.

Długie, gorzko kawowe, z lekko kwaskowatymi nutami grejpfruta, zakończenie zdawało się nie mieć końca. Trwało jeszcze długo po zniknięciu ostatniego kawałka.

Ta czekolada właściwie nie miała żadnych nowych nut (no oprócz delikatnych posmaczków i skojarzeń), jakich nie można by się doszukać w innych czekoladach. Mimo bogactwa smaków, jest dość prosta (owoce typowe dla Madagaskaru + kawa), ale... po prostu rozłożyła mnie na łopatki. Zdecydowanie mogę nazwać ją jedną z najlepszych ciemnych czekolad, jakie jadłam.
Nie da się porównać jej do np. Menakao (chociaż nuty owoców mają momentami niezwykle podobne) przez specyfikę Menakao, a ja już teraz wiem, że kolejne czekolady z Madagaskaru mają poprzeczkę zawieszoną naprawdę wysoko.


ocena: 10/10
kupiłam: chocolatetradingco
cena: 4.95 £
kaloryczność: 575 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak

Skład: kakao (min. 75 %), cukier trzcinowy, czysty tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa

PS Dziś wieczorem wyjeżdżam w góry i nie będzie mnie przez tydzień, a wpisy będą pojawiać się automatycznie. Może znajdę chwilę, by udzielać się w komentarzach, może nie, ale na pewno nadrobię, gdy wrócę. ;)