Dotąd przeważnie brałam w góry zwyklejsze czekolady, jednak ostatnimi czasy za dużo trafiło mi się na tyle rozczarowujących, że aż ich się jeść nie chciało. Nawet jako po prostu dopalacz energii. Stąd, składając zamówienie na parę czekolad marki Willie's Cacao, o której na lata zapomniałam, uznałam, że wybiorę też jedną z dodatkami. Chodziła bowiem za mną dobra czekolada ciemna z rodzynkami i laskowcami, a wszystkie, ale to wszystkie, jakie dotąd zabierałam w góry, nie satysfakcjonowały. Uznałam, że ta będzie godnym zwieńczeniem wyprawy na Sławkowski Szczyt. Choć droga po skalistych zboczach nie była urozmaicona, bardzo mi się podobała. Minęłam Królewski Nos i cały czas w zasadzie nie wiało, słońce przyjemnie grzało, a widoki zachwycały. Tłumów nie było, na szczycie warunki także miłe, a do tego wspaniała widoczność. No po prostu idealny czas na czekoladę, jak miałam nadzieję, szlachetną.
Wiellie's Cacao Peruvian Chulucanas 70 Hazelnut Raisin to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Piura Criollo z Peru, z regionu Chulucanas z rodzynkami i kawałkami prażonych orzechów laskowych.
Po otwarciu poczułam intensywny zapach soczystych, kwaskawych drobnych, ciemnych śliwek i cytryn. Mieszały się niemal na równych prawach z wątkiem czarnej, wilgotnej ziemi i palonym. Całość wyszła mocarnie, choć nie brakowało jej też trochę ciężkawo karmelowej słodyczy. Słodyczy, która pochodziła z... whisky? Rodzynki zaznaczyły się odlegle słodyczą, a - ku mojemu zaskoczeniu - orzechy laskowe nie. Podział niespecjalnie to zmienił.
Twarda tabliczka przy łamaniu trzaskała głośno. Na spodzie widać trochę dodatków, ale że było ich całkiem sporo, a nie mało, to widać głównie po podziale, w przekroju.
Orzechy łamały się lub zostawały w którejś z części. Rodzynki niby podobnie - z tym, że niektóre się rwały, inne zostawały w którejś z części, niechętnie się wyciągając z drugiej.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie umiarkowanym, na co wpłynęły dodatki. Przyspieszały ten proces - wydaje mi się, że gdyby nie one, rozpływała by się wolniej. Była nieco ziarnista, choć z drobną kremowością w tle. Dała się poznać jako zbita, ale gęsta przeciętnie. Bardzo długo zachowywała kształt, lepko pokrywając podniebienie mazistymi smugami. Niechętnie wypuszczała z siebie dodatki, a końcowo robiła się bardziej pylista.
Dodano do niej sporo drobnej i średniej wielkości kawałków orzechów laskowych, których zdarzyły mi się też ze dwie połówki oraz rodzynki większe lub mniejsze.
Tylko na próbę raz pogryzłam dodatki obok czekolady. O wiele lepiej zostawić je na koniec, bo i tak uparcie trzymały się czekolady.
Końcowo ilościowo, choć procentowo rodzynek dodano więcej, wydawało się, ze dodatków było po równo. Trafiały się kęsy i z tym, i z tym, ale też z samą rodzynką lub samymi orzechami. Niektóre kawałki orzechów wyszły skumulowane (wolałabym, by zamiast tak, dodano po prostu całego orzecha lub wielki kawałek). Dodatki rozlokowano bardzo różnie, acz na pewno trudno o kęs samej czekolady.
Gryzione orzechy okazały się chrupiące - większe kawałki bardziej, mniejsze słabiej.
Rodzynki dodano bardzo różne. Większość była kleista i lekko soczysta, ale trafiły się też bardzo soczyste czy bardzo suche.
W smaku przywitała mnie ziemia i sadza, od razu pokazując, że nie będzie litości. Kompozycja wydała mi się mocarna, a jej nasilająca się gorzkość wsparła się smołą i jeszcze większą ilością ziemi.
Za tym jednak przemknęła... lekka wodnistość? Maślaność?
Z mocarności wyrwał się kwasek, zagłuszając powyższe (może przez chwilę dopowiadając metaliczność?). Jakby wypływał ze smolistych tonów, ale szybko się okazało, że nie ma z nimi nic wspólnego. Wprowadził wysoką soczystość. Przez moment prowadziła kwaśna, drobna śliwka, potem dołączyła do niej cytryna i wystąpiły w duecie, lecz już po chwili na pierwszym planie znów zostały tylko drobne, soczyste ciemne śliwki. Jakieś węgierkowate? Cytryna wycofała się na tyły, skąd podkręcała owocowość.
Czekolada niespecjalnie przesiąkła dodatkami. W zasadzie prawie wcale. Co więcej, nic sobie nie robiła z ich obecności w większości. Niektóre niegryzione rodzynki co prawda delikatnie dawały o sobie znać, ale częściowo wtapiały się w soczystość bazy. Suche rodzynki tak się kamuflowały, że raz w ogóle do samego końca byłam pewna, że to zbitka orzechów - nic w smaku się nie zdradziły.
Niegryzione orzechy w ogóle się nie odzywały.
Soczystość w harmonii mieszała się ze słodyczą. Ta nie pokazała się tak od razu, ale nie brakowało jej. Trochę osiadła w owocowych nutach, a trochę kojarzyła się z karmelem. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do głowy przyszły mi śliwki w karmelu.
Gorzkość z czasem trochę się uprościła i złagodniała. Dzięki temu rozeszła się za jej sprawą palona nuta. Palona mocno, acz w ogóle zbyt ważnej roli nie odegrała. W niej jednak wychwyciłam marginalną, niedookreśloną, paloną orzechowość.
Gdy na próbę pogryzłam dodatki obok czekolady, uprościły ją do po owocowo kwaśno-soczystej i palono słodko-gorzkiej, ale same... Same wciąż niewiele znaczyły. Orzechy laskowe w ogóle jawiły się jako żadne, a rodzynki - jedna suchsza się prawie zgubiła, soczystsza zabrzmiała z czekoladą na równych prawach.
A gdy tak zrobiłam kęsa, że w ustach znalazła się wielka rodzynka, a akurat mało czekolady, udało się jej zdominować - acz tak miałam tylko ze dwa razy.
Z kolei gdy potem robiłam kęsa po dodatkach, czekolada z łatwością znów skupiała na sobie uwagę, jakby zapominając o dodatku z poprzedniego kęsa.
Końcowo w czekoladzie szybko i mocno rozkręciła się karmelowa słodycz, zmieszana z maślanym echem. Było w niej coś sugerującego słodycz whisky czy brandy. Nie trwało to jednak długo, bo baza znikała, a ja zajmowałam się dodatkami.
Gdy na koniec gryzłam dodatki, w smaku dominowało to, czego akurat w ustach zostało więcej, acz rodzynkom przychodziło to łatwiej. Wolałam więc uważnie je "przebrać" i gryźć najpierw orzechy, potem rodzynki.
Gryzione na koniec orzechy okazały się średnio mocno prażone ogólnie. Jedne bardziej, drugie słabiej. Smakowały słodkawo, w porywach trochę gorzkawo. Trafiłam na ze dwa po prostu gorzkie. Bardzo przeciętnie-poprawnie.
Rodzynki były bardziej wyraziste, acz też wiele zależało, jaka się trafiła. Ogólnie jednak powiedziałabym, że to Thompson Jumbo czy coś tego typu. Były słodkie, ale w sposób głęboki, sporadycznie kwaskawe i często soczyste. Suchsze smakowały przeciętnie rodzynkowo.
Po zjedzeniu został posmak bardzo słodki - jakby właśnie w nim słodycz próbowała sobie zrekompensować, że wcześniej nie mogła. W głowie siedział mi palony karmel i słodkie śliwki w karmelu. Zaznaczyła się jednak też czarna ziemia i cytryny. Obok czekolady wyraźnie czuć było też dodatki - znów: zależy, co i ile się trafiło. Słodko-soczyste rodzynki miały większą siłę przebicia, ale w posmaku i laskowce - zwłaszcza te z nutka goryczki - zostawały.
Czekolada była pyszna, ale dodatki zwyczajnie takie sobie, poprawne, więc ogólnie tabliczka nie wprawiła mnie w aż taki zachwyt, jak liczyłam. Swoje kosztowała, więc uważam, że powinna być dopracowana w każdym względzie. Najbardziej nie leżały mi w niej orzechy - myślę, że całe i połówki, a nie takie posiekane, sprawdziłyby się dużo lepiej.
ocena: 8/10
Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, rodzynki 11% (rodzynki, olej słonecznikowy), orzechy laskowe 7%, tłuszcz kakaowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.