piątek, 17 kwietnia 2015

Pergale mleczna z karmelem

Zastanawialiście się kiedyś, jak świat rzeczywiście wygląda, a jak go postrzegacie? Jak nasze myśli, charakter wpływają na ogólny jego odbiór? 
Myślicie, że często zdarza się człowiekowi widzieć to, co chce widzieć, a nie to, jak jest naprawdę? Dręczy mnie to ostatnio szczególnie. Zwłaszcza, gdy pochylam się nad zakupioną ostatnio na Litwie czekoladą. Mleczna z karmelem. Sądząc po wyglądzie i cenie, odpowiednik litewski Wedla. Zapytacie pewnie: "dlaczego?". Otóż, gdy kupowałam tę czekoladę, byłam święcie przekonana, że tam jest napisane "solony karmel", a nie po prostu "karmel". Dałabym sobie rękę uciąć! Dobrze jednak, że o nic takiego się nie zakładałam, bo bez ręki ciężko byłoby recenzję pisać, a siedzę, piszę i jestem zażenowana swoją nieuwagą.

Czekolada Pergale milk caramel to jak już wspomniałam, nic innego, jak zwykła mleczna czekolada z karmelem w środku. Opakowanie sugeruje, że to płynny karmel. Świetnie. Nie cierpię płynnego nadzienia, zawsze wszystko obkleja i się wylewa. Trudno, co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
Rozerwałam plastikowe opakowanie, powąchałam. Zapach poinformował mnie, że na nic dobrego się nie zanosi. Kojarzycie te wszystkie czekoladopodobne figurki? To był właśnie ten zapach. 
Kostki mają niecodzienny kształt, takie owalno-kwadratowe i wypukłe. Z odpustowym zdobieniem na każdej kostce. Eh, trzeba było patrzeć, co się kupuje.


Wreszcie przyszedł czas rozkrojenia i pojawiło się malutkie światełko w tunelu. Nadzienie nie było płynne. Gęste, jednak nie całkiem zbite. W smaku maślane i bardzo, bardzo słodkie. Nie było tu jednak nic strasznie obrzydliwego, tylko mocna słodycz. Owszem, szło rozpoznać, że to karmel, jak się człowiek postarał, ale taki... przesłodzony. Po wyłuskaniu tego nadzienia i stwierdzenia, że nie umrę od niego, oddzieliłam i kawałek czekolady.

Słodka, tłusta, mleczna, słodka i trochę taka plastikowa. Taka zwykła czekolada nie najwyższych lotów. Kakao brak, chociaż w 30 %-owych czekoladach już tak bywa. Skład nieciekawy. W połączeniu mamy silnie słodki twór, który pozostawia po sobie na języku lekką tłustawość i posmak cukru. Czekolady jest za dużo, przez co nadzienia prawie nie czuć. Albo... czuć, tylko, że w jednym i drugim tematem przewodnim jest cukier. Jakość takiej lepszej taniej czekolady.

Ogólnie, czekolada jest zjadliwa dla osób lubiących słodkie rzeczy. Dla mnie? Zaprosiłam rodzinkę do skonsumowania czekolady, bo nie miałam na nią ochoty. Zwykła, raczej kiepskiej niż dobrej, jakości czekolada z przesadną ilością cukru. Nigdy bym jej nie kupiła, gdyby nie to, że przewidziało mi się, że to solony karmel. 


ocena: 3/10
kupiłam: Maxima (na Litwie)
cena: 0.92 euro
kaloryczność: 490 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

czwartek, 16 kwietnia 2015

Tago Delicious Cookies ciastka korzenne

Co może być lepszego od duetu gorąca kawa / herbata i ciasteczka korzenne w zimne, bądź tylko chłodne wieczory? Dla mnie brzmi to jak opis przepięknego, zimowego schyłku dnia. Pogoda jednak zaskakuje i tak spędziłam wieczór parę dni temu, kiedy to za oknem padał śnieg, a kalendarz pokazywał początek kwietnia. 
Ciasteczka korzenne kocham od dziecka. W pamięci, jako najlepsze, zapisały mi się takie dość spore ciastka w kształcie dziadków z brodami i fajeczkami, kupowane niegdyś przez moich rodziców w markecie Plus (który chyba już nie istnieje). Pamięta go ktoś w ogóle? Do dziś szukam ciastek, które chociaż dorównają tamtym. Czy porywam się z motyką na słońce? A może ciastka korzenne Delicious Cookies od Tago dadzą radę? 

Paczka jest pełna średniej wielkości, grubawych ciastek o różnych kształtach i wzorach. Są one dość twarde, jednak po wejściu w konflikt z zębami szybko kapitulują, oraz trochę suche i kruche, ale nie na tyle, żeby okruchy leciały na wszystkie strony. Właściwie, to prawie się nie kruszą. 
Nie są ani trochę maślane, co w tym przypadku działa bardzo na plus. W ustach, ku mojemu zaskoczeniu, nieco się rozpuszczają. 
Spotkałam się tutaj z bardzo aromatycznymi herbatnikami, co jest raczej normą dla przypraw korzennych. 
Dominuje tu goździkowo-cynamonowy smak, który jest podkreślony przez nieznaczny dodatek imbiru. Te nuty dają delikatnie, minimalnie piekący efekt, co odrobinę minimalizuje nadmierną słodycz. 
A no właśnie: słodycz. Cukier jest tu bardzo mocnym dodatkiem. To w dość dużym stopniu psuje korzenność ciastek. Niby nie są strasznie przesłodzone, ale mniejsza ilość słodyczy wyszłaby im na plus. 
Próbowałam maczać je w kawie, jednak przez nią ciastka tracą całą swoją "ozdobę", czyli korzenne nuty. Cukier natomiast zostaje wydobyty. To był zdecydowanie zły pomysł. 

"Wiosenna mieszanka korzenna", jak opisał ciastka producent. Ja sprostuję to nieco. Do pochrupania, ot tak, całkiem przyjemne. Szału nie ma, ale wielkiego rozczarowania też nie. Zwykłe ciasteczka, można zjeść.


ocena: 8/10
kupiłam: Tesco
cena: nie pamiętam
kaloryczność: nie podana (albo nie znalazłam na opakowaniu)
czy znów kupię: raczej nie

środa, 15 kwietnia 2015

lody Haagen-Dazs Secret Sensations Chocolat Fondant

Nie chcę wchodzić na drażliwy temat dotyczący religii. Nie ważne więc, w co wierzycie i jaki macie cel; czy to dążenie do zaspokojenia swoich własnych pragnień, czy osiągnięcia nirwany, dostania się do raju, czy co tam jeszcze człowiek wymyślił. Lody, o których mowa w dzisiejszych wpisie, przeniosą Was w to właśnie miejsce bądź duchowy stan. 

Haagen-Dazs Secret Senstations Chocolat Fondant to czekoladowe objawienie, zamknięte w 457-mililitrowym pojemniku, skrywającym czekoladowe lody z kawałkami kakaowych ciastek brownie i kieszonkami z sosem czekoladowym. Brzmi czekoladowo, prawda? 

Pomimo wskazówki, żeby przed jedzeniem wystawić lody na 15 min, ja za pierwszym podejściem tyle nie czekałam. To było silniejsze ode mnie, ta chęć otwarcia, skosztowania, ale na szczęście ok. 5 minut wystarczyło, by sos zrobił się płynny. (Gdy następnego dnia kończyłam to, co zostało, zostawiłam lody na ponad 15 minut i sos zrobił się bardziej płynny, a lody nie roztopiły się, więc nie ma się czego bać.)

Po otwarciu wieczka zapach, jaki poczułam, był czekoladowy; deserowy, jakby lekko słodki. Wszystko pachniało tak smakowicie, że dłużej czekać się już nie dało.

Masa lodowa jest intensywnie czekoladowa z wyrazistym kakaowym uderzeniem. To nie jakieś tam lody z mleka rozcieńczonego wodą zabarwione posmakiej słodkiej czekolady. Nie. W Haagen-Dazs spotykamy się z pyszną, deserową czekoladą; ani zbyt gorzką, ani zbyt słodką.

W lodach zatopione są małe kawałki ciasteczek, które są przyjemnie kakaowe, z lekką nutką goryczki, jak na brownie przystało. Rozpływają się one w ustach, nie są chrupiące, a delikatne i wilgotne. Skojarzyły mi się z ciastem bardzo dobrej jakości, którym człowiek delektuje się, chcąc przedłużyć tę chwilę jak tylko się da.

Zwieńczenie całości stanowi sos czekoladowy, znacznie słodszy od reszty, lecz wciąż mający w sobie coś z wykwintnej deserowości. Jego płynna konsystencja potęguje tylko smak, który subtelnie drapie, albo raczej muska, gardło. 

Połączenie tego wszystkiego czyni z Chocolat Fondant czekoladowo-kakaową bombę, o której nie da się zapomnieć. Wybucha, masakrując kubki smakowe wysoko-jakościowym smakiem. Na pewno przyłożyły się do tego składniki - wystarczy spojrzeć na skład. Jest on wręcz wymarzony, w porównaniu do innych lodów. 
Zdecydowanie jedne z najlepszych lodów, jakie jadłam w życiu.



ocena: 10/10
kupiłam: Piotr i Paweł
cena: 17.99 zł (promocja)
kaloryczność: 231 kcal / 100 ml; 277 kcal / 100 g 
czy kupię znów: tak

Skład: śmietana, cukier, mleko zagęszczone odtłuszczone, syrop glukozowy, kakao w proszku 4,5%, żółtko jaja, mąka pszenna, mleko zagęszczone pełne, kaka w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, miazga kakaowa, olej słonecznikowy, jaja, skrobia kukurydziana, sól, substancja spulchniająca: węglany sodu, aromat

wtorek, 14 kwietnia 2015

Heidi SummerVenture Casablanca biała z figami, mandarynkami i migdałami

Macie tak, że np. wyjeżdżacie gdzieś, a po powrocie dowiadujecie się, że ominęła Was jakaś rewelacyjna edycja limitowana? Ja miałam coś takiego z letnią serią od Heidi. Całe miesiące dręczyło mnie przeświadczenie, że ominęły mnie najwspanialsze czekolady, jakie kiedykolwiek leżały na półkach wszelkich marketów tego świata.

Nie chodzi o to, że jestem wielką fanką Heidi, uważam, że te czekolady są w porządku, a z racji, że jadłam dosłownie jedną lub dwie, to nie powinnam się konkretniej wypowiadać. W moim przypadku zadziałał efekt "zakazanego owocu", albo po prostu czegoś niedostępnego i nie do zdobycia. 

Będąc ostatnio w Piotrze i Pawle poszłam do działu z czekoladami z czystej ciekawości. Coś błysnęło między stosami para-ekskluzywnymi wedlami. Przykucnęłam i delikatnie rozgarnęłam tabliczki. Na samym dnie, zakopana i trochę pognieciona, leżała Heidi SummerVenture Casablanca, czyli biała czekolada z figami, mandarynkami i migdałami. Wiedziałam, że to przeznaczenie.

Lekko zniszczone opakowanie zostało przeze mnie rozerwane dość szybko. Nad sreberkiem posiedziałam nieco dłużej, ale też w końcu odpuściło.
Moim oczom ukazała się... (kompletnie zgnieciona) 80-gramowa biała czekolada, najeżona całą masą kawałków migdałów. A zapach? Cóż to był za zapach... Czysty orient. Bardzo silny, co trochę budzi podejrzliwość. Czyżby same aromaty?

Wyłuskałam wreszcie większą (prawie całą) kostkę i spróbowałam. Śmietankowo-mleczna biała czekolada. Rozpuszczała się delikatnie i gładko, odsłaniając liczne odrobinki, niczym fale morskie odsłaniają co mniejsze skały podczas odpływu. Kawałki były różnej wielkości, rozmieszczone, niczym ludzie w Tokio, czyli bardzo gęsto. Cień wanilii towarzyszył temu wszystkiemu, ale jakby przyglądając się z daleka. Nie wiem, czy większa jej ilość miała by jakiś konkretniejszy wpływ na odbiór czekolady, ale jej (prawie) brak nie przeszkadzał mi szczególnie. Dlaczego? Słodka śmietankowość była podkreślona przez słodycz fig.

Czekolady nie można jednak pod żadnym pozorem nazwać przesłodzoną. Już od pierwszych chwil napotkałam ten rzadko spotykany smak w czekoladach. Drobniutkie pestki fig też były, tylko napędzając smak owoców. Byłabym heretyczką, gdybym nie wspomniała o mandarynkach. Te co jakiś czas podkręcają cytrusową kwaskowatość, niczym nagłe zjazdy w dół na rollercoaster. A kawałki migdałów? Chrupiące, ale ani trochę nie twarde, czy ostre. Doskonałe, po prostu czyste migdały.

Całość jest naprawdę cudowna, jednak lepiej by było, gdyby trochę zrezygnować z tych aromatów, a dołożyć samych fig i mandarynek. Tych mogłoby być więcej, chociaż takich pysznych dodatków dla mnie zawsze będzie za mało.


ocena: 9/10
kupiłam: Piotr i Paweł
cena: 7.99 zł
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy znów kupię: jeśli kiedyś ta edycja znów się pojawi, to tak

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, migdały 8%, odtłuszczone mleko w proszku, figi [1,7%(sacharoza, figi 25%)], mandarynki [1,7% (sacharoza, mandarynki 10%, fruktoza, kwas cytrynowy, naturalny aromat owoców cytrusowych)], lecytyna sojowa, naturalny ekstrakt z wanilii i fig

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Mullermilch fistaszki w czekoladzie

Kiedy byłam mała, nie cierpiałam mleka. Co dziwniejsze, jadłam owsianki, kasze itp. bez problemu, ale mleka samego w sobie po prostu nie mogłam przełknąć. Odkrycie mlek smakowych otworzyło mi jednak bramę do przepysznego, mlecznego świata, w którym pozostałam aż do teraz i bez mleka, czy to zwykłego, sojowego, migdałowego, czy jakiegokolwiek innego nie wyobrażam sobie życia. Samego w sobie może nie piję za często, ale czasem, gdy naleję sobie szklankę, by popijać nią ciasteczka lub sękacze, po prostu odpływam... Co do kolorowych, smakowych mlek... tu się trochę zmieniłam. Owszem, dalej je lubię, ale spożywam bardzo rzadko. Większość jest jakaś albo bez smaku, albo za słodka, albo coś innego mi w nich nie pasuje. Do Mullera ogólnie mam słabość, więc jak się pewnie domyślacie, obok nowego smaku Mullermilch'a mimo wszystko przejść obojętnie nie mogłam. Tym bardziej, że smak ten to fistaszki w czekoladzie.

Otworzyłam, powąchałam (też zawsze zanim coś zjecie, to wąchacie?) i stwierdziłam, że pachnie smakowicie. Czuć i orzeszki, i czekoladę. To drugie chyba jednak bardziej. 
Nalałam sobie do szklanki... hm, kolor, jak to w mullermilch'ach blady, jakby wyblakły i oczywiście brązowy. Czy ze smakiem będzie to samo? Czy jednak pójdzie w kierunku zapachu? 
Pierwszy łyk... czuję słodycz i smak mleka czekoladowego (całe szczęście, że mleka, bo za jogurtami pitnymi jakoś nie przepadam). Czekolada oczywiście jest dość silnie wyczuwalna. Znaczy, ciężko to nazwać czekoladą, a raczej jej smakiem. Wiadomo, w takim produkcie nie wyczuje się żadnej przyjemnej goryczki, ani nic. Smak idzie w kierunku tego słodzonego kakao dla dzieci. Zaraz, zaraz... orzeszki ziemne również czuć. Słabiej, bo słabiej, ale czuć. 
Tak jak się obawiałam, smak jest nieco mdły. Znaczy... smak czekolada&orzeszki jest mdły, bo cukier to czuć aż za bardzo, przez co nie dałam rady wypić tego na raz, i... szukałam innego zastosowania. Wyszło desperacko, bo zainspirowana zdjęciami z internetu spróbowałam zrobić z tym owsiankę na słodko (bo normalnie jem czystą: płatki + mleko). Jakoś poszło.


ocena: 7/10
kupiłam: Kaufland
cena: 3 zł z kawałkiem
kaloryczność: 80 kcal / 100 g
czy kupię znów: wątpię, ale nie mówię "nie"

(zmieszałam z odrobiną zwykłego mleka i zrobiłam owsiankę z orzeszkami i KitKat Pop Choc - wyszło tematycznie, pasowało, muszę przyznać - ale dla mnie nie do powtórki) 

niedziela, 12 kwietnia 2015

Milka Oreo 300 g mleczna z kakaowym ciastkiem i kremem mlecznym

Wiecie co dziś za dzień? Dzień Czekolady! :D

Jakiś czas temu na blogu pojawiła się recenzja 100-gramowej wersji Milki Oreo, więc przyszła pora również na jej większą koleżankę. Jak może już pisałam, czasem nachodzi mnie na coś przeraźliwie słodkiego i wtedy właśnie sięgam po Milkę. Mam do tej marki sentyment i nie ukrywam, że czekolady spod znaku fioletowego bydła lubię, chociaż do wykwintności im daleko. 

Nie lubię dużych tabliczek. Małe i tak sobie dzielę, a duże? Duże jem przez bardzo długi czas, po drodze czasem tracąc na nie ochotę. Dlatego mam za złe producentom, że niektóre czekolady są dostępne tylko w wersji dużej. Milka Oreo 300 g różni się od 100-gramowej i to nie jakimś tam szczególikiem. Całe jej wnętrze jest inne. Tutaj to czekolada mleczna z nadzieniem mlecznym o smaku waniliowym (38%) i herbatnikami kakaowymi Oreo (16%).


No właśnie. Pokryte czekoladą. Jest ona dość cienka, tak, że struktura czekolady bardziej przypomina mi batona. Naprawdę nie byłabym zła, gdyby wydano ją w wersji batonikowej, bo każdy rządzik taki właśnie baton przypomina. Łamie się to niewygodnie (to ciastko w środku - czasem zostanie go więcej, czasem prawie wcale, bo zostało przy wcześniejszym rządziku), a w dodatku, przez ilość tłuszczu, szybko się rozpuszcza i błyszczy się jak psu...nos. 
Jak na tak grubą tabliczkę, kostki według mnie są za małe. 

Na szczęście smak prezentuje się już nieco lepiej. Czekolada, jak to Milka, straszliwie słodka, jednak nie jest jej aż tak strasznie dużo, żeby miała zaraz drapać w gardle. Krem mleczny jest jeszcze słodszy i, tak jak już pisałam, po prostu mleczny. Według producenta smak ma być waniliowy. Pojęcia nie mam, gdzie tu niby ta wanilia. Jest jej tyle, ile goryczki kakao w samej Milce. 
Gdyby na tym zakończyć, czekoladę oceniłabym raczej nisko, ale to, co najlepsze w tej czekoladzie, dopiero przed nami.
W samym środku znajduje się ciastko Oreo. Kakaowe i kruche. Właśnie ono nadaje czekoladzie smak o wiele bardziej zrównoważony od pozostałych warstw. Kakaowe, czyli lekko gorzkie, powiedziałabym, że raczej dobrze wypieczone i, co chyba najlepsze, leciutko, minimalnie słone. Tak odrobinkę, ale jednak.

Tabliczkę przyjemnie je się na dwa sposoby: chrupiąc i gryząc (ciastko w końcu nie jest ani twarde, ani miękkie, tylko po prostu ciasteczkowo kruche) lub pozwolić kostce się rozpuszczać, bo owe ciasteczko również się w końcu rozpuści. W tym drugim sposobie jednak najpierw uderza nas słodycz, a herbatnik robi swoje dopiero pod koniec. 

Ta czekolada o wiele lepiej by się sprawdziła, gdyby wydano ją w formie batonika. Albo przynajmniej w wersji 100 g (mogłaby być przecież kwadratowa jak Ritter Sport, bo wiem, że kostki swoje ważą), wtedy byłaby może w ilości odpowiedniej do zjedzenia.
Osobiście wolę wersję 100-gramową, z pokruszonymi ciasteczkami.

Aktualizacja z 14.07.2015: Najpierw wystawiłam 9/10, ale kiedy spróbowałam Bellarom z ciasteczkami, postanowiłam obniżyć Milce ocenę.


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 6.99 zł (promocja)
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcze roślinne (olej palmowy, olej z ziaren palmowych), mąka pszenna, tłuszcz kakaowy, serwatka w proszku (z mleka), odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, śmietanka w proszku (2%), kakao o obniżonej zawartości tłuszczu (1%), skrobia pszenna, syrop glukozowy, emulgatory (lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa), pasta z orzechów laskowych, substancje spulchniające (węglany potasu, węglany amonu, węglany sodu), sól, aromaty

sobota, 11 kwietnia 2015

Twix White

Nie wiem od czego zacząć, więc może od samego początku. Kiedyś lubiłam wszelkie bardzo słodkie batony, a Twix był w mojej czołówce. Na chwilę obecną nie pamiętam nawet, kiedy ostatnio jadłam jakikolwiek z nich, ale gdy zobaczyłam wersję białą, nasunęła mi się myśl, że może warto by tak kupić coś starego (w sensie... oklepanego, znanego) z powiewem świeżości (niczym powiew chłodnego wiatru, targającego liści drzew... i wiejącego od ruchliwej autostrady). Tak, Twix White nie różni się niczym innym od klasyka, niż czekoladą, którą został oblany. Czekoladę mleczną wyparła biała czekolada. W Twixie to niby nowość (która weszła już dawno temu), w innych batonach również zastosowana, czyli w sumie nic innowacyjnego.                                        


Ja jednak cieszę się, że chociaż trochę ta różnorodność na rynku jest wprowadzana, gdyż każdy znajdzie coś dla siebie. Czy ten batonik to coś, czego szukałam?

Kiedy już go otworzyłam, poczułam słodki zapach, taki jak w białych czekoladach, dość smakowity, więc nie czekając długo, spróbowałam. Sama czekolada jest bardzo śmietankowa z lekkim posmakiem wanilii i oczywiście, ogromnie słodka. To ostatnie na szczęście wcale nie sprawia, że batonika nie da się zjeść. Nie jest to czekolada marzeń, to po prostu produkt średni, a nie jakieś nie wiadomo co z margarynowym posmakiem. Warstwa jest na tyle cienka, że wyraźnie czuć białą czekoladę (średniej klasy), lecz nie mdli, jak to potrafi bardzo słodka biała tabliczka. Karmel jest zbity, gęsty. Nie ciągnie się, więc przynajmniej nie obkleja wszystkiego dookoła, jednak jak już trochę się w ustach rozpuści, zaczyna sklejać zęby i w tym właśnie to momencie wydobywa się spotęgowana słodycz, której w pierwszym momencie nie czuć. Wyczułam nawet jakby minimalny słonawy posmak (albo to moje urojenia). Na szczęście, na ratunek od tej całej słodkości, przybywa nam ciasteczko, które jest suche, kruche, dość twarde i dobrze wypieczone. Dodaje ono batonikowi równowagi, ze względu na to, że prawie w ogóle nie jest słodkie. Pasuje do całości i chyba podbija ocenę rasistowskiej wersji Twixa.

Całkiem smaczny wyrób na spróbowanie, na raz. Od klasyka różni się tylko (i aż) czekoladą, co czuć dość wyraźnie, a także odrobiną wanilii, lecz ogólnej opinii o batonie raczej nie zmienia.


ocena: 7/10
kupiłam: jakiś sklep osiedlowy 
cena: nie pamiętam, ale dość niska, coś koło 1-2 zł 
kaloryczność: 498 kcal / 100 g 
czy znów kupię: nie 

piątek, 10 kwietnia 2015

Zotter Cheese-Walnut-Grapes ciemna mleczna z serem, orzechami włoskimi i rodzynkami

Przemierzając internet (a konkretniej bloga Basi), pewnego dnia natrafiłam na czekoladę mleczną z 60 % kakao Zottera Cheese-Walnut-Grapes, czyli z serem, orzechami włoskimi i rodzynkami, z dodatkiem octu jabłkowego balsamicznego. Nie wiem jak Wam, ale mi brzmi to na sernik. Zakochałam się platonicznie w tym smaku, gdy tylko znalazł się w zasięgu mojego wzroku, miłość od pierwszego wejrzenia. Sernikowa czekolada? Pomyślałam, że zapłaciłabym każdą cenę za możliwość zaopatrzenia się w tę tabliczkę. Niestety, nie znalazłam jej w żadnym internetowym sklepie (jeszcze nie wiedziałam, że można ją zamówić w Galerii Słodyczy, mimo, że nie ma jej w sprzedaży). Ból i rozczarowanie były ogromne, ale powiedziałam sobie, że trzeba żyć dalej. 
Kilka dni temu, przejeżdżając przez Białystok, postanowiłam zajrzeć do sklepu ze zdrową żywnością. Może by tak zaopatrzyć się w masło z nerkowców? Może przy okazji jakiś Zotterek? 
Moje plany szybko runęły, gdy zobaczyłam, jakie smaki czekolad oferuje sklep. 
Nie wierząc własnym oczom, drżącymi rękoma sięgnęłam po Cheese-Walnut-Grapes, o której właśnie jest dzisiejszy wpis.


Moja miłość zostanie podtrzymana, czy czeka mnie brutalne rozstanie ze złudzeniami? 

Już wydobywając czekoladę z papierka z prostą grafiką, a potem powoli rozkładając drugi, pozłacany, poczułam intensywny, czekoladowy zapach. Taki, dzięki któremu wiemy, że mamy do czynienia z naprawdę porządnym wyrobem z dużą ilością kakao.


Moim oczom ukazała się w końcu gruba, solidna tabliczka o kolorze ciemnawego brązu. Nie była to żadna czerń, ale i nie cieplutki, jaśniutki kolorek. 
Rozłamałam na pół. Warstwa czekolady jest bardzo gruba na dole i nieco cieńsza na górze. Wewnątrz znajduje się masa koloru mlecznego karmelu.

Zrobienie zdjęć przed spróbowaniem było prawdziwym wyzwaniem.
Najpierw, uderzyła mnie słodycz. Mleczna, bardzo słodka jak na 60 % kakao, czekolada rozpuszcza się gładko i umiarkowanie, jest lekko tłustawa. Kakao stanowi tutaj mocny akcent, jednak spodziewałam się, że będzie jeszcze wyrazistsze. 
Kiedy czekolada zaczynała odsłaniać nadzienie, wiedziałam, że mam do czynienia z istnym sernikiem, w wersji mini. Ser jest kwaskowaty, jednak wciąż słodki. Nie muląco, ale delikatnie, niczym letni, muskający twarz wietrzyk. Twarogowy smak, z jogurtowym posmakiem.
Na pewno wiecie, że ser do sernika może być bardziej, lub mniej przemielony. Mi jest wszystko jedno, kocham serniki w każdej postaci. Tutaj mamy ser lekko przemielony, ale nie jest to idealnie gładka masa, ku uciesze obu stron. Balsamiczny ocet jabłkowy daje o sobie znać, nie wpływając bardziej na ogólny smak. Sprawia on w dziwny sposób, że od razu przed oczami mam lekko owocowy, domowy sernik babci. 
To na szczęście nie koniec.

Jako dziecko, nie lubiłam serników z rodzynkami. W ogóle nie lubiłam rodzynek w czymkolwiek, teraz jednak drobny ich dodatek docenić potrafię (ale serniki dalej wolę w wersji czystej). W czekoladzie Zottera rodzynki są drobne i soczyste, tak, jak tylko rodzynki potrafią być soczyste. W tabliczce znalazłam ich dosłownie kilka, więc były po prostu przyjemnym dodatkiem, tak jak ocet, nie ingerującym zbytnio w smak całości. 
Jeszcze jeden dodatek to kawałki orzechów włoskich. Czynią one czekoladę odrobinę orzechową. Pozostając na języku dają mocnego, smakowego kopa. W końcu to orzechy o dość intensywnym i charakterystycznym smaku. Kiedy czekolada się rozpuszcza, czuć tylko ich nutkę, ale potem... cudnie grają swoją rolę. 
Mogę podsumować całą tę długą recenzję dwoma słowami: czekolada doskonała, bo taka właśnie jest. Nic dodać, nic ująć. 
Jedząc, nie mogłam się od niej oderwać. Wszystko współgrało doskonale, było wyważone. 


ocena: 10/10
kupiłam: Zdrowa Spiżarnia
cena: 16.50 zł
kaloryczność: 514 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak (jak nadarzy się jakaś specyficzna okazja)

Skład: surowy cukier trzcinowy, masa kakaowa, masło kakaowe, pełne mleko w proszku, orzechy włoskie (8%), mleko, ser (5%), syrop fruktozowo-glukozowy, rodzynki (2%), jogurt z odtłuszczonego mleka w proszku, jabłkowy ocet balsamiczny, odtłuszczone mleko w proszku, słodka serwatka w proszku, rodzynki, koncentrat cytrynowy, pełny cukier trzcinowy, soja w proszku (soja, maltodestryna, syrop kukurydziany), sól, lecytyna sojowa, wanilia, cytryna w proszku (cytryna, skrobia kukurydziana), cynamon, chilli "Bird's eye", anyż

czwartek, 9 kwietnia 2015

KitKat Pop Choc

Lubię od czasu do czasu obejrzeć sobie jakiś dobry film i pochrupać coś do niego. Nie łapczywie, powoli, ale też nie delektując się zbytnio i nie rozkładając przekąski na czynniki pierwsze. Nie znoszę jednak popcornu (który w końcu został stworzony, żeby go jeść właśnie do filmów), więc muszę sobie szukać innych zamienników, a słodyczowy rynek ma naprawdę wiele do zaoferowania.
KitKat'y? Lubię. Smaczne batony/wafelki, do których teraz nie pałam jakąś wielką miłością, ale uważam, że są ok. Nie kupuję tych klasycznych jednak już od wielu lat. Głównie ze względu na to, że uważam, że są ciekawsze produkty.

Dlatego, gdy tylko po raz pierwszy zobaczyłam KitKat Pop Choc, uznałam, że może warto spróbować. Ostatnio, moje przypominanie sobie klasyków skierowało mnie właśnie ku tym wafelkowym kulkom w czekoladzie.

Paczka jest dość spora i kryje całą masę kulek, o całkiem dużym rozmiarze, co już na początku pozytywnie mnie zaskoczyło.
Każda sztuka jest chrupiąca i ani zbyt twarda, ani zbyt miękka. Łatwo je podzielić na warstwy, ale niestety zgryzienie czekolady (jak lubiłam robić w przypadku Chunky) jest prawie niemożliwe. Wafelki są jak najbardziej w porządku, dobrze wypieczone i wydaje mi się, że dodają lekkiego, łatwego do przeoczenia (ale jednak!) słonawego posmaku, co wychodzi bardzo na plus. Jak na takie maleństwa, skrywają solidną ilość czekoladowego, za słodkiego kremu, w którym przesadniej tłustości, ani margarynowego posmaku się nie doszukałam.

Kulki są pokryte cienką warstwą czekolady, która nie jest niczym wykwintnym, jak to w takich produktach. Mocno słodka, mleczna i tłusta, jednak to wszystko nie przeszkadza, ze względu na jej ilość. Trzyma się solidnie, nie odpada na wszystkie strony. Można to uznać za plus, jak i za minus.

Ogółem przyjemna przekąska, jaką można sobie zjeść "do filmu" lub jako chrupiący dodatek do owsianki, jeśli lubi się takie różności dodawać (np. do kakaowej z fistaszkami, np. na czekoladowo-fistaszkowym mleku Mullera), ale nie dla mnie. Nie moja forma, jednak... jednocześnie wydaje się to zrobione bardzo dobrze i pomysłowe.


ocena: 9/10 (obiektywnie, bo wszystko, jak trzeba)
kupiłam: Kaufland
cena: 3.99 zł (chyba, bo jakaś promocja była) 
kaloryczność: 521 kcal / 100 g
czy kupię znów: może

Skład: cukier, mąka pszenna, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz palmowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromaty, sól, substancja spulchniająca (węglany sodu), substancje glazurujące (guma arabska, szelak), olej kokosowy z ziaren palmowych, syrop glukozowy

----------------------
Aktualizacja z dnia: 17.11.2017
Mama jest z tych, co to lubią sobie pochrupać wszelkie draże i ciastka, więc KitKat Pop Choc, czyli "chrupiące wafelki w czekoladzie mlecznej (57,8%)" przekładane kremem kakaowym od Nestle, znowu pojawiły się w moim domu. Nie planowałam do nich powrotu, bo mimo że dobre, okazały się nie w moim stylu. Jako że ogólnie postanowiłam zmierzyć się z różnymi Kit Katami, także te chciałam sobie przypomnieć, jak się mają do zwykłych Chunky i paluszków. Ku mojemu zaskoczeniu, zdążył się też zmienić skład.

Po otwarciu pachniały cukrowo-mleczną mieszanką. Intensywnie i trochę sztucznie.

Gruba warstwa czekolady była tłusta i kojarzyła się z plastikową polewą. Oddzielenie jej było dość trudne. Smakowała głównie cukrem i mlekiem, a jej czekoladowość wyszła jakoś tanio. Czułam w niej... jakiś plastik dosłownie, "cukrową sztuczność" (?).
Podobnie tanio smakował tłusty, oleisty krem. Tym razem wydał mi się bardziej nijaki i cukrowo-tłuszczowy.
Jedynie chrupkie wafle wciąż były w porządku.
Całość z racji na formę i wielkość wyszła zjadliwie, ale... strasznie słodko i tandetnie.

Może i można pochrupać, ale brak w nich czegoś, dla czego chciałoby się je chrupać. Taka sama nuda, co i paluszki. Przy tym rozmiarze jednak nie czuć tego, co przy Chunky, a mianowicie tego, jak zepsuli niegdyś dobrego KitKata.


ocena: 4/10
kupiłam: Kaufland (Mama kupiła)
cena: -
kaloryczność: 526 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz palmowy, mąka pszenna, miazga kakaowa, laktoza i białka z serwatki, serwatka w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz mleczny, lecytyna słonecznikowa, substancje glazurujące (guma arabska, szelak), syrop glukozowy, olej (kokosowy, z nasion palmowych), aromaty, sól, substancja spulchniająca (węglany sodu)

środa, 8 kwietnia 2015

Milka Toffee Wholenut mleczna z toffi i orzechami laskowymi

Im więcej, tym lepiej? No właśnie, oto jest pytanie. Szczególnie, jeśli o czekoladach mowa.
Mam na myśli kwestię tabliczek 300 g. Czy mają one jakiś sens? Większa gramatura = więcej szczęścia? Uwielbiam kosztować najróżniejsze czekolady, od bardzo gorzkich po te najsłodsze na rynku. Jednak ja stawiam na delektowanie się każdą kostką i irytuje mnie, jeśli otwartą czekoladę muszę jeść przez kilka dni. Jest wtedy taki swego rodzaju przymus i od razu mam na nią mniejszą ochotę. A jeśli czekolada okazuje się niezjadliwa, to już w ogóle...

Tej oto Milki Toffee Wholenut (czyli czekolady z toffi i całymi orzechemi) nigdy bym nie kupiła. Miałam przeczucie, że jest to rzecz tak słodka, że aż niemożliwa do zjedzenia. Jakie było moje zdziwienie, kiedy spróbowałam jej po raz pierwszy (w akompaniamencie mocnej kawy). Smakowała mi. Bez rozdrabniania się, po prostu była dobra, ładnie podziękowałam mojemu darczyńcy i jakoś o tej czekoladzie zapomniałam.


Nawet się nie domyślacie, jak bardzo znów zostałam zaskoczona, gdy parę tygodni temu ponownie dostałam Toffee Wholenut. Przyznam, że tym razem szczerze bardzo się ucieszyłam (ostatnio byłam po prostu zdziwiona). W końcu mogę zrecenzować całkiem przyjemną (nie umiem budować napięcia i tajemniczego klimatu) czekoladę, której sama za nic bym nie kupiła.

Kiedy fioletowe opakowanie odsłoniło przede mną swoje wnętrze, poczułam taki typowy dla Milki zapaszek słodkiej, mlecznej czekolady, a moim oczom ukazała się złamana w dwóch miejscach tabliczka. Jak ja tego nie lubię. Niby nie ma to wpływu na smak, ale drażni moje poczucie piękna, całości i harmonii. Ułamałam sobie pasek czekolady, czyli cztery kostki, z wypukłą kulką każda.
Czekolada, jak to Milka, bardzo słodka, tłustawa i kompletnie pozbawiona smaku kakao. Jest jej sporo, jak przystało na czekoladę tego rozmiaru. Dolna część kostki wypełniona jest zbitym nadzieniem o smaku śmietankowego toffi. Masa ta jest chyba jeszcze słodsza od samej czekolady.
W wypukłej części znajdziemy krem toffi w wersji prawie płynnej, a już na pewno ciągnącej i klejącej. Tak, zgadliście. Ta część również jest strasznie słodka. Nie zmienia to jednak faktu, że oprócz cukru, czujemy tu właśnie toffi (a niechby spróbowało być inaczej), które o dziwo mimo wszystko, jest bardzo intensywne.
Na koniec zostawiłam sobie ostatni element, jakim jest orzech, w każdej kostce jeden, osamotniony i zatopiony w bezgraniczną słodycz toffi. Ratuje on tę czekoladę od nazwania jej "słodkim ulepkiem" (naprawdę nienawidzę tego zwrotu) i dodaje orzechową nutę. Niektóre orzechy są większe, inne mniejsze, ale są i to się liczy.


Jest to czekolada, której po prostu nie da się dużo zjeść (da się, ale nie na raz, w moim przypadku), jednak nie rozbierając jej na czynniki pierwsze, śmiało można powiedzieć, że jest smaczna. Rozpuszcza się szybko, zasładzając człowieka w prędkości światła. Mimo, że mój opis nie wskazuje na to, że czekolada jest dobra, to jednak jest w niej coś, co mi w sumie odpowiada. Oczywiście na chwile, w których szukam czegoś, co po prostu mnie zasłodzi. Osobom lubiącym bardzo słodkie czekolady na pewno posmakuje jeszcze bardziej.

(troszeczkę chamstwo z tą wielkością orzechów, nie?)

ocena: 7/10
kupiłam: dostałam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, olej palmowy, tłuszcz kakaowy, orzechy laskowe, serwatka w proszku (z mleka), odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, syrop glukozowy, tłuszcz mleczny, śmietanka w proszku (1,5%), odtłuszczone mleko zagęszczone słodzone, pasta z orzechów laskowych, substancja utrzymująca wilgoć (glicerol), emulgatory (lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa), syrop cukru inwertowanego, syrop cukru skarmelizowanego (0,4%), aromaty, sól

wtorek, 7 kwietnia 2015

McEnnedy Crunchy Peanut Butter

Są takie produkty, których przedstawiać nie trzeba. Każdy, kto kiedykolwiek miał styczność z blogami o jedzeniu / instagramem itp. wie, że to niepozorne masło orzechowe jest naprawdę popularne. Zawsze zadawałam sobie pytanie: "dlaczego?", aż z odpowiedzią przyszedł mi tydzień amerykański w Lidlu. 
Słoik otworzyłabym już dużo wcześniej, gdyby nie to, że chciałam wykończyć inne masło orzechowe, a dopiero potem brać się za kolejne. Tak, masło orzechowe to coś, czego u mnie nigdy nie może zabraknąć. Dlatego właśnie zapas poczyniony, wersja creamy też kupiona, ale na razie czeka na swoją kolej. 

Wreszcie przechodzimy do kontaktu piątego stopnia z tym oto cudem - Crunchy Peanut Butter od McEnnedy. Masło orzechowe z kawałkami orzechów. Czegóż chcieć więcej? Ano, dobrego składu. Jest? Jest! Aż 95 % orzechów, brązowy cukier - bardzo ładnie. To rzadkość w marketach. 

(orzeszki zlały się z masłem
i nie widać ich za bardzo, ale tam są!)
Od razu widać, że krem ma kolor zupełnie, jak fistaszki, co bardzo zachęca.
Kiedy wreszcie zerwałam z nakrętki dziewiczą folię, odkręciłam... uderzył mnie zapach orzeszków ziemnych. Taki zwyczajny, smakowity, bez żadnej chemii. Czyste orzeszki. 
Gdy nabrałam odrobinę masła na łyżeczkę, od razu zauważyłam, że słowa "kawałki orzechów" są tu jak najbardziej adekwatne. Często spotykam się z dosłownie drobinkami, z których smak nie jest w stanie należycie się wydobyć, bo są po prostu za małe. Nie tutaj. Byłam szczerze zdziwiona, gdy odkryłam prawie połówki fistaszków!

Nie mogłam dłużej zwlekać, łyżka powędrowała do ust... I co? Niebo! Trzymajcie mnie, bo już czuję, jak moja skóra na plecach jest rozrywana, a spod niej wyrastają skrzydła i unoszą mnie do nieba. Dobra, przesadziłam. Nie zmienia to jednak faktu, że smak jest na bardzo wysokim poziomie. Tak orzechowe masło orzechowe (jakkolwiek dziwnie to brzmi) trafia się naprawdę nieczęsto. Czuć, co się je, a ile do pochrupania (kawałków orzechów jest strasznie dużo, a nie np. jeden na pół słoika)... Nie muszę chyba opisywać? To tak, jakbym próbowała zrecenzować orzeszki ziemne, czyli trochę bez sensu. Jedyne, co bym tutaj zmieniła, to ten dodatek cukru. Masło wyszło odrobinę za słodkie, ja wolę bardziej słone smarowidła (żeby nie było, jest słone, ale słodycz mogłaby być mniejsza), ale nie czepiam się szczegółów. 
Jest to jedno z najlepszych maseł orzechowych jakie ostatnio jadłam! 


ocena: 10/10
kupiłam: Lidl, tydzień amerykański
cena: 8.88 zł 
kaloryczność: 620 kcal / 100 g 
czy znów kupię: tak

-----------
Aktualizacja z dnia: 13.07.2021
Do końca nie wiedziałam, czy zrobić aktualizację, czy jednak nowy post, ale... uznałam, że zmiany produktu były na tyle niewielkie, że wystarczy aktualizacja. Zmieniło się moje postrzeganie tego masła orzechowego i... zdjęcia ładniejsze zrobiłam, więc powielanie recenzji-wpisów mija się z celem.
Wydanie może i trochę uległo zmianie (w recenzowanym słoiku nie było folii, a taśma zabezpieczająca nakrętkę); trochę wartości, cena, ot.

McEnnedy American Way Peanut Butter Crunchy to "pasta z orzeszków ziemnych z kawałkami orzeszków ziemnych, solona", produkowana dla Lidla.

Po odkręceniu i tym razem było bardzo, bardzo dobrze. Naturalne i wyraziste uderzenie fistaszków jako maksymalnie fistaszkowe masło orzechowe z lekko słonawym echem. 

Olej nie wydzielił się ani odrobinę. Konsystencja była gęsta, zbita, zwarta. Bazowo smarowidło dało się poznać jako kremowawe, ale z drobineczkami orzeszków. Wydało mi się też lekko "miazgowate", tłuste w sposób charakterystyczny dla masła orzechowego. Przybrało jednak, tak ogółem, formę zbitki-zlepka kawałków i kawałów arachidów. Tych było mnóstwo: połówek, ćwiartek, kawałków i drobinek. Wszystko o idealnie chrupiącej strukturze. Tylko że... przez tę ilość to utraciło aż MASŁOorzechowość. W zasadzie ciągle miałam, co gryźć, gryźć i gryźć, a ja lubię, jak mi się masła orzechowe w ustach trochę rozpływają, pozalepiają... Taka mnogość orzeszków stała temu na przeszkodzie. Warto mieć to na uwadze przy wyborze. Jako jednak, że są dwie wersje, nie krytykuję, a stwierdzam fakt. Wydaje mi się jednak, że w dawnej wersji orzechów mimo wszystko było nieco mniej. (Podobnie z wersją Creamy, którą od 2018 wzbogacono o drobineczki w 2020).
Na chlebie też było dość dziwnie, bo nawet do moich żytnich razowców z ziarnami... ciągłe gryzienie orzeszków twardszych niż właśnie ziarna z chleba dziwnie rozpraszało moją uwagę. Ot, to subiektywne odczucia. 

W smaku masło orzechowe okazało się dokładnie tym, czym powinno być. Wyrazistym, w pełni naturalnym kremem z fistaszków w amerykańskim stylu. Czuć pełnię ich smaku, podkreśloną lekko prażoną nutką, rozchodzącą się od kawałków. Nieznacznie słodkie, wyraźnie słone, ale też nie mocno. Wszystko to uczyniło kompozycję iście "peanut butterową". Kawałki orzeszków również zachowały w pełni swój lekko podprażony smak. Nie trafiłam na żadne nieprzyjemnie sztuki. Podkręcały fistaszkowość całości.

Po zjedzeniu został posmak fistaszków w masłoorzechowym, słonawym wydaniu. Żadnych nieprzyjemnych akcentów, żadnej zbędnej tłustości.

Wciąż uważam to masło orzechowe za jedno z najlepszych na rynku. Nie jest to czysta pasta arachidowa - i dobrze, bo nie ma nią być. To cudowny przedstawiciel masła amerykańskiego - wymysłu amerykańskiego w najlepszym tych słów znaczeniu. Słodkawe subtelnie, słonawe odpowiednio i chrupiące. Obecnie jednak uważam je za nieco zbyt najeżone, ale to subiektywne (Mama np. nie kupuje wersji Crunchy, bojąc się o zęby i bo takie "ciągłe gryzienie" nie pasuje jej do pszennych tostów z serem i dżemem; woli Creamy jak i ja). Czuję potrzebę wyróżnienia boskiego Creamy, stąd różnicuję oceny.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (za 454g)
kaloryczność: 626 kcal / 100 g 
czy znów kupię: nie

Skład: 95% orzeszki ziemne, 1,7% olej z orzeszków ziemnych, olej palmowy, cukier trzcinowy, 1% sól

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Merci Coffee & Cream kawowo-śmietankowa

Zastanawiam się, czy jest ktoś, komu wszystkie czekoladki Merci bezwzględnie smakują? Osobiście lubię je, jednak uważam, że są przereklamowane. Najzwyklejsze na świecie czekoladki, chociaż smaczne, to żadna rewelacja. Nie jestem uprzedzona do produktów od Storck, jestem wręcz do nich pozytywnie nastawiona, jednak to nastawienie na pewno nie skłoniłoby mnie do zakupienia czekoladek (ani sobie, ani na prezent, bo uważam, że są znacznie lepsze rzeczy, żeby komuś podarować). Niektóre przesłodzone, inne - naprawdę warte uwagi. Zawsze faworyzowałam kawowo-śmietankową, więc możliwość zakupienia jej w formie tabliczki wydała mi się dość atrakcyjna. 


Kartonowe opakowanie wygląda bardzo elegancko. Czekolada jest podzielona na cztery małe tabliczki, oddzielnie pakowane. Wszystkie składają się z dwóch warstw: kawowo-śmietankowej i białej, gdzie oba rodzaje czekolad są w proporcjach mniej więcej równych. Według opisu tej pierwszej jest więcej, ale gołym okiem tego specjalnie nie widać. Nie pamiętam, czy w czekoladkach Merci zrobiono to w ten sposób, czy jak, ale tutaj to się bardzo dobrze spisuje. 


Zapach jest oszałamiający, kiedy rozwinęłam papierek, zamknęłam oczy i miałam wrażenie jakbym wąchała kawę z dużą ilością śmietanki i miała przed sobą waniliową białą, czekoladę do towarzystwa. W malutką tabliczkę wgryzłam się już w ciągu następnych sekund i dostałam to, na co liczyłam, czyli smak na poziomie równie wysokim, co zapach. Czekolada kawowo-śmietankowa minimalnie dominuje (jednak nie tak, jak Czarnoskórzy w biedniejszych dzielnicach Nowego Jorku, a o wiele bardziej wyrafinowanie), jest bardzo słodka, lecz delikatny, wielce delikatny, śmietankowy smak zdecydowanie zaznacza swoją obecność i chociaż za bardzo nie ingeruje w całość, po prostu jest. I to wystarczy. W połączeniu z kawą (chociaż bardzo słodką) tworzy doskonały duet, uzupełniając się wzajemnie. Kakao czaiło się w tle, jednak kawa i śmietanka chyba za bardzo je onieśmieliło i wstydziło się pokazać w pełnej okazałości. To w końcu mleczna czekolada, więc chyba Was nie zdziwi, że mleko jest bardziej pewne siebie.

Powyższe wątki łączyły się niczym w dobrze napisanej powieści, od której nie można się oderwać, z białą czekoladą. Śmietankową, lecz w ogóle nie kwaskowatą. Ta warstwa była jeszcze słodsza od górnej, jednak była to słodycz balansująca na cieniutkiej granicy. W tej dziedzinie strasznie łatwo jest zepsuć czekoladę, w przypadku Merci - nie ma mowy o jakimkolwiek błędzie. Wanilia, chociaż tylko muska nasze kubki smakowe, stanowi zwieńczenie tego wszystkiego. 

Po próbie oddzielenia (co było nie lada wyzwaniem), dalej jest smacznie, jednak zakrawa to o barbarzyństwo - tej czekoladzie trzeba po prostu dać się rozpuszczać po bożemu (nieważne według którego boga), czyli tak jak ją Storck stworzył - w połączeniu. 

Reasumując, czekolada kawowo-śmietankowa na warstwie białej czekolady jest naprawdę wyśmienita, jak nieskromnie napisał o niej producent. Nie mam do czego się przyczepić, chyba, że do za dużej ilości cukru, bo gdyby była mniej słodka, miałaby wyższą ocenę. Co prawda, zjadłam prawie dwie tabliczki (te malutkie oczywiście), więc w sumie nie dziwne, że doznałam takiego zasłodzenia. 


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 5.59 zł (promocja)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy znów kupię: jeśli dostanę, to na pewno się ucieszę, a czy kupię? nie wiem, za dużo jest czekolad, których nigdy jeszcze nie jadłam, a chcę przetestować

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, śmietanka w proszku (11,4%), pełne mleko w proszku (11%), miazga kakaowa, serwatka w proszku, laktoza, kawa, maślanka w proszku, lecytyna sojowa, sól, ekstrakt z wanilii

niedziela, 5 kwietnia 2015

lody McEnnedy / Gelatelli Master of Taste Cookie Dough

Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić (pewnie znany przez większość) produkt, któremu pozwoliłam trochę poleżeć w zamrażarce i poczekać na swoją kolej. Co prawda, nie zrobiłam tego umyślnie, po prostu a to zapominałam, a to nie miałam ochoty na otwieranie kolejnych lodów. 

Z lidlowymi lodami znam się bardzo słabo, bo jadłam może ze trzy ich propozycje i ani jedna mnie nie rozczarowała (chociaż od żadnej zbyt dużo nie oczekiwałam). Podczas tygodnia amerykańskiego w Lidlu, zakupiłam dwa smaki (ostatnio recenzowane - masło orzechowe) i Cookie Dough, czyli lody śmietankowe o smaku waniliowym z ciasteczkami i czekoladą z serii Master of Taste od McEnnedy

Kiedy uniosłam wieczko i zerwałam papierek, poczułam się urażona i trochę zdziwiona. Dlaczego? A no dlatego, że w pudełku jest przerwa jakby, co widać na zdjęciach, bo nie wiem nawet jak to nazwać. Niby nie ma to wpływu na smak, ale na ogólny odbiór już tak. Masa lodowa jest beżowa i jednolita z pojedynczymi czarnymi kropkami (czyżby to była wanilia?)
Lody mają przyjemny zapach, nasuwający na myśl włoskie lody z automatu (te z wanilią, a nie pseudo-włoskie podróbki, które są tłuste, śmietankowe i zupełnie inne). 
A co ze smakiem? Zostałam pozytywnie zaskoczona! Spodziewałam się czegoś pospolitego, śmietankowego z nutką wanilii (albo raczej aromatu), a tutaj trafiłam na smak, którego nie idzie pomylić z żadnym innym - intensywnie waniliowy. Lody są słodkie, to prawda, jednak na poziomie stonowanym. Oprócz tego doszukałam się tu lekko proszkowatego, sztucznego posmaku, nad czym trochę ubolewam.

Kiedy zniknęła górna warstwa, natknęłam się na całe mnóstwo ciasteczek - o dziwo dość kruchych, jednak nie raniących podniebienia, a jakby delikatnie wtopionych w masę. Są one słodkie i maślane. Co więcej, to nie jakieś tam malutkie drobinki, tylko porządne kawały ciastek. To lubię. Czuć tu chrzęszczące drobinki i to tyle.

Czekolada również jest i to w ilości takiej, co ciastka. W niej wyczujemy kakao, ale także słodycz, co akurat w czekoladzie w lodach lubię. Warto zauważyć, że to najprawdziwsza czekolada, przyjemnie rozpuszczająca się, a nie bezsmakowe grudki, które w mrożonych deserach zazwyczaj występują. 

Podsumowując, Cookie Dough są naprawdę warte spróbowania. Wszystko, co obiecał producent, w nich znajdziemy, ale niestety, czuć tu także sztuczność, co wielu osobom może przeszkadzać.


ocena: 8/10
kupiłam: Lidl, tydzień amerykański
cena: 7.99 zł
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: myślę, że tak

Aktualizacja: 10.04.2016

Ponownie zakupiłam ten smak w Lidlu, jednak zauważyłam, że parę rzeczy się zmieniło. Po pierwsze, to już nie McEnnedy, a Gelatelli i, przepisując z opakowania, są to: lody śmietankowe o smaku waniliowym z ciasteczkami z czekoladą i kawałkami czekolady (chociaż wg mnie to nie najlepszy opis). Po drugie, podano kaloryczność i podniesiono cenę. O co chodzi?

Uniosłam wieczko i spróbowałam. Lody okazały się niezwykle intensywnie waniliowe, a równocześnie nieprzesłodzone. Żadnego proszkowatego motywu. Po prostu kremowość śmietanki i boski waniliowy smak.
W całej masie lodowej jest ogromna ilość wielkich kawałków ciastek i kawałków czekolady. Zacznę od niej. Rozpuszczała się tak sobie, a w smaku była wyraźnie gorzkawa. Właściwie, jej dodatek według mnie jest zbędny, ale nie jest minusem.

Kawałki ciastek zawierają w sobie drobinki czekolady (której jest za mało, by coś o niej powiedzieć) i od razu po znalezieniu się w ustach stają się zlepioną grudką: miękką, ale wciąż zbitą. Chrzęści to od cukru, ale nie wali jego smakiem. Smakuje ciastem, oczywiście nieupieczonym. To najprawdziwszy na świecie zakalec!

Kawałki zakalca doskonale odnalazły się w waniliowej otoczce pysznych lodów. Gorzkawa czekolada pilnowała, żeby nie zrobiło się za słodko, chociaż z tym chyba i tak nie byłoby problemu.

Kojarzycie słynne Ben&Jerry's Cookie Dough? W nich czepiałam się, że smak wanilii pochodzi raczej z aromatu, a same ciasteczka wydały mi się po prostu cukrowe i niedopieczone. Podtrzymuję. Ciasteczka Gelatelli chrzęszczą od cukru jak właśnie masa na ciastka, ale posiadają także jej charakterystyczny smak, nie są kiepską, uładzoną kopią.
Te lody to mistrzostwo.


ocena: 10/10
kupiłam: Lidl, tydzień amerykański
cena: 9.99 zł (420 g)
kaloryczność: 279 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak