piątek, 11 września 2015

lody Ben & Jerry's Peanut Butter Cup

Raczej lubię Reese's, mimo naprawdę beznadziejnej czekolady. Marzy mi się upolowanie ich masła orzechowego, ale to mimo wszystko nie jest czymś, co by mi spędzało sen z powiek. Skąd ta miłość do tego produktu? Ja po prostu straciłam głowę dla słonego masła orzechowego. Wszystko, co z jego dodatkiem, nie jest bezpieczne w moim otoczeniu.
To jest jeden z powodów, dla którego lecąc do Stanów, obiecałam sobie popróbować między innymi lody z tym dodatkiem. Najlepiej takie, których nie jadłam, gdy byłam tu ostatnio, kilka lat temu.

Będąc w sklepie, mogę sobie gadać, że wiem, po co idę itp., a tak naprawdę wychodzi ciągle to samo, czyli stoję przy tych półkach, czy zamrażarkach i nie wiem, co brać. Przygarnęłabym wszystko, ale wiadomo - nie mogę. Lody Ben&Jerry's Peanut Butter Cup Peanut Butter Ice Cream with Peanut Butter Cups, czyli lody o smaku masła orzechowego z babeczkami z masłem orzechowym w czekoladzie, były jedną z tych rzeczy, które zdecydowanie miały pierwszeństwo na kupienie ich i wypróbowanie.

Tak też, zaraz po tym, jak je kupiłam, zasiadłam na spokojnie w domu i otworzyłam pudełko, tak często oglądane w internecie. Uniósł się przyjemny zapach orzechów arachidowych.

Zanurzyłam, albo raczej wbiłam łyżkę, z lekkim oporem się spotkałam, ale i tak nie mogę powiedzieć, że były przesadnie twarde. Po prostu gęste i zbite. To dobrze wróży, tak jak fakt, że w składzie na pierwszym miejscu znalazła się śmietanka.

Było to czuć także wtedy, gdy zaczęłam jeść. Czuć tę, lekko tłustawą, gęstość śmietany kremówki. Oprócz tego można się tu doszukać swego rodzaju nie-gładkości, bo nie chcę powiedzieć ''proszkowatości'', ponieważ to nie było to.
To było powiązane ściśle ze smakiem. Niektóre masła orzechowe nie są do końca gładkie, a takie nieco chropowate. Myślę, że tak można powiedzieć.
Już od pierwszego kontaktu języka z tymi lodami, czuło się fistaszkowy smak. Nie był co prawda powalający swą siłą na kolana, ale dosadny i wyraźny. 
Czyste zmielone orzeszki, bez prażenia, czy czegoś tam. W pewnym momencie nawet odrobinkę soli wyłapałam.

Oprócz lekkiej słodyczy, która bądź co bądź, także cały czas była wyczuwalna, te lody miały smak masła orzechowego, ale niezbyt słodkiego. Całe szczęście, że nie były zbyt słodkie. W zasadzie... ogólnie były dość delikatne w smaku.

To, co niezaprzeczalnie nadawało im właściwego smaku, to babeczki z masła orzechowego w czekoladzie. Prawie całe malutkie babeczki. Dosłownie połówki. Strasznie przymrożone były, przez co najpierw odebrałam je jako za twarde i właściwie z przytłumionym smakiem. Jednak, gdy w miarę jedzenia trochę przystosowywały się do otoczenia, a ja specjalnie zostawiłam je w ustach trochę dłużej nie gryząc, dopiero poczułam ich prawdziwy smak.

Czekolada była straszliwie słodka, a przy tym dość mleczna. Trochę tłustawa, ale ogólnie smaczna. Bałam się, że będzie to reesesowaty plastik, ale nie. Przypominała mi raczej przesłodzone kakao, którego smak rozchodził się dość szybko. Warstwa czekolady jest naprawdę gruba, toteż trochę to trwało, zanim wyczułam smak masła orzechowego. Tak oto, babeczka zaczęła odsłaniać przede mną swoją słonawą orzechowość. Masło było tłustawe, a zarazem nieco proszkowe. Wnętrze było zbite, chociaż rozpuszczało się prawie tak samo, jak czekolada, może tylko bardziej zaklejająco. W smaku słonawe, a także bardzo fistaszkowe. Z zaskoczeniem odkryłam, że są lepsze od Reese's, bo mają po prostu przesłodzoną czekoladę, nie zaś przesłodzoną i plastikowo-obrzydliwą. Szkoda tylko, że wnętrze jest słonawe, a nie słone.

Babeczki, po zjedzeniu kilku, wydają się straszliwie przesłodzone, przez co ten słonawy smak gdzieś nieco ucieka. A warto zauważyć, że babeczek tych jest bardzo, ale to bardzo dużo.

W połączeniu z lodami wszystko smakuje po prostu jak lody fistaszkowe z tymi babeczkami. Całego pudełka na raz nawet ja nie dałabym rady zjeść ze względu na przesłodzenie babeczek. Trochę ponarzekałam, jednak całość jest naprawdę smaczna. Taka... głęboko fistaszkowa. Czuć ten charakterystyczny smak masła orzechowego, dodatek czekolady (w postaci wierzchniej warstwy babeczek) działa na plus, skład jest nawet w porządku.

Ogólnie, dobre lody, ale nie lepsze od tych lidlowych z masłem orzechowym. Myślę, że forma jest trochę niewygodna; ciężko jeść te wielkie, przesłodzone w dodatku, kawały babeczek z lodami. Jeśli każda babeczka miałaby czas dobrze się rozpuścić, lody już by się stopiły, a gdyby je szybko pogryźć, przez przemrożenie nie czuć smaku.


ocena: 8/10
kupiłam: Walgreens
cena: 3.99 $
kaloryczność: 324 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Składniki: śmietanka, chude mleko, syrop cukrowy (cukier, woda), woda, orzeszki ziemne, cukier, olej kokosowy, żółtka jaj, częściowo odtłuszczona mąka z orzechów ziemnych, olej z orzechów ziemnych, mleko, kakao alkalizowane, sól, naturalne aromaty, guma guar, kakao, lecytyna sojowa, karagen

czwartek, 10 września 2015

Lindt Cointreau mleczna z Cointreau

To, że alkoholowe nadzienia lubię, pewnie już pisałam. A czy pisałam już, że nie jestem fanką słodkich, pomarańczowych likierów? Nie? To właśnie piszę. Pomarańczowo-słodki alkohol zawsze kojarzy mi się ze sztuczno-pomarańczowymi galaretkami, których wręcz nienawidzę. 
Cointreau to likier z gorzkich pomarańczy - informacja dla niezorientowanych. To jednak nie zmienia faktu, że i tak kojarzy mi się z tymi nieszczęsnymi galaretkami. 

Nigdy bym nie pomyślała, że kupię czekoladę z takim dodatkiem, ale tak się stało, że weszłam w posiadanie Lindt Cointreau with a Cointreau liquid filling, czyli czekolady mlecznej z płynnymi nadzieniem Cointreau. W dużej mierze podziałało na mnie to, że tej czekolady nie spotyka się na co dzień (przynajmniej ja nie widziałam). Poza tym, wszystkie czekolady Lindt'a mi smakują. Mniej, lub bardziej; mam swoje ulubione, ale są też takie, które rozczarowują, jednak nie zdarzyło się jeszcze, bym jakąś wyjątkowo fatalnie wspominała. Postanowiłam raz jeszcze zaufać Lindt'owi.

Wreszcie otworzyłam pomarańczowe opakowanie, a kiedy zaczęłam rozrywać sreberko, poczułam czekoladowo-pomarańczowy zapach. Przyjemny, słodki z nutą... mechanicznej sztucznej pomarańczy. Może to skojarzenie przez nastawienie, może rzeczywiście tak to pachniało. Ku mojemu zdziwieniu, alkoholu jakoś nie wyczułam. 

Połamałam na kostki i zabrałam się za degustację. Pierwsza "kapsułka" wylądowała w ustach. Pyszna, mleczna czekolada zaczęła się rozpuszczać. Słodycz była bardzo silna, złączona z równie silnym smakiem mleka. Nutka kakao była tu niczym wisienka na torcie - coś wspaniałego!

Czekolada rozpuszczała się tak w umiarkowanym tempie, kremowo i odrobinę tylko tłustawo w sposób jak najbardziej pozytywny. Krótko mówiąc: mleczny Lindt, wzbogacony o... pomarańczową nutę. Wierzchnia warstwa nieco nią przesiąkła i powiem tak: nie było w tym nic sztucznego, ani, o dziwo, alkoholowego. Smacznie, jednak pomarańczę to wolę w duecie z ciemną czekoladą. Pomarańcza zdawała się przeplatać z minimalnie cierpką nutką kakao.

Gdy tak myślałam o tej pomarańczy, kostka pękła, a alkohol rozlał się (na szczęście w ustach), z silnym uderzeniem. Alkoholowy smaczek połączył się ze słodyczą, pozostawiając kakaową nutkę gdzieś daleko w tle. Pomarańcza przeszła na stronę alkoholu i słodyczy. Było w niej coś minimalnie gorzkawego, ale cukier wszystko dominował, dodatkowo wzmocniony przez skrystalizowany alkohol. 
W gardle rozeszło się przyjemne ciepło.

Czekolada dalej się rozpuszczała, i mimo, że słodycz nie zelżała, to przynajmniej powrócił mleczny motyw. Pomarańczowy likier, a właściwie już tylko jego posmak, cały czas pozostawał. 
Przy kolejnych kostkach nasunęła mi się refleksja, że alkohol jest tu po prostu za delikatny. Cointreau ogólnie kojarzy mi się z takimi "babskimi alkoholami". Do różnego rodzaju drinków może i dobry (jak ktoś lubi), ale z mleczną czekoladą na pewno nie powala na kolana. 

Czekolada ta wydała mi się o wiele słodsza od zwykłej lindt'owskiej czekolady, mniej alkoholowa od innych alkoholowych Lindt'ów i sztucznie-słodko pomarańczowa, jak jakieś galaretki. 

Może po prostu Cointreau nie jest na każde podniebienie? 


ocena: 6/10
kupiłam: firmowy sklep Lindt
cena: 12.49 zł (tak mi się wydaje)
kaloryczność: 467 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, Cointreau (8%), miazga kakaowa, laktoza, cukier inwertowany, odtłuszczone mleko w proszku, guma arabska, lecytyna sojowa, ekstrakt słodowy jęczmienny, wanilina

środa, 9 września 2015

lody na patyku Magnum Black Espresso

Jak komuś uda się jakieś smaczne lody, czy słodycze stworzyć, to wiadomo, że oprócz wersji klasycznej, zawsze, ale to zawsze pojawią się jakieś "dziwactwa". Ku uciesze części konsumentów, mającej fioła na punkcie testowania i eksperymentowania i ku rozpaczy tych, ceniących klasykę. 
Przez to, że prowadzę bloga, prezentując, czasem, dziwne i ryzykowne połączenia smakowe, możecie się łatwo domyślić, w której części konsumentów się znalazłam. 
Nie będę kłamać, że to mój pierwszy raz z Magnumami, bo większość jadłam już w tamtym roku (ciągle ubolewam nad zniknięciem mojego ulubionego Magnum Gold), ale są pewne wyjątki, po które sięgnęłam dopiero teraz. 

Jednym z tych wyjątków, jest Magnum Black Espresso, które kusiło już od dawna, a zawsze coś stało na przeszkodzie, by zaprosić tego Magnuma na bliższe poznanie się przy kawie na przykład. Kawę wręcz uwielbiam, nie wyobrażam sobie dnia bez niej, wiec lody o smaku waniliowym z sosem kawowym i polewą z gorzkiej czekolady wydają się stworzone specjalnie dla mnie... to przecież brzmi tak pięknie... A jakie dostojne, ekstrawaganckie opakowanie... Naprawdę podoba mi się ta czarno-srebrno-niebieska kolorystyka. Nic, tylko jeść!


Otworzyłam, a ogromny lód zapachniał mi wyraziście kakaowo. 
Pierwsze ugryzienie, a ciemna, prawie czarna (pierwsze zdjęcie jest dziwnie rozjaśnione, nie wiem dlaczego), czekolada już ułamała się z głośnym trzaskiem. Jak zwykle, magnumowa polewa jest bardzo gruba i pyszna. Rozpuszcza się w ustach powoli, statecznie. Goryczka kakao jest dość silna, kolor czekolady nie kłamał. Mleczności nie ma co w niej szukać - i dobrze, w gorzkich i deserowych nie ma dla mleka miejsca. Więcej pola do popisu dla kakao. Oprócz tego właśnie składnika, czuć także słodycz, jak w dobrych deserówkach. Czułam się, jakby jadła dobrą czekoladę, nie zaś lodową polewę. To było po prostu zjawiskowe.

Gdy wierzchnia, chrupiąca warstwa zniknęła, zabrałam się za samą, kompletnie białą masę. Ani jednej, malutkiej waniliowej kropeczki - nic! W składzie też... A w smaku? Jedno wielkie nic. To znaczy... jeśli o wanilię chodzi. Lód jest po prostu śmietankowy, czuję się oszukana przez producenta. Prawda, jest w porządku, kremowy, delikatny i gęsty zarazem, bardzo śmietankowy i tłustawy (ale chyba i tak minimalnie mniej niż klasyk)... Jak długo by jednak konsystencji nie chwalić, nic mnie nie przekona do niego. Miał być waniliowy. Co z tego, że to smaczny, lekko słodki, śmietankowy lód? Śmietankowe są pospolite i ciężko je zepsuć.

Na środku loda, utworzono kręgi z sosu kawowego z wielką plamą na środku. Są one nie tylko po bokach, a także właśnie w samym środku. O tyle, o ile te cienkie linie dodają ciekawego, lecz lekkiego, posmaku kawy, tak ta ciemna kropa w samym centrum... jest gorzka, bardzo, ale to bardzo gorzka. Podczas jedzenia goryczka przybrała postać średnio mocnej kawy, ale już z dodatkiem śmietanki. Tak, czy inaczej, takiej kawowej goryczy to jeszcze nie spotkałam w żadnych lodach. Po prostu mała czarna, zamknięta w lodowym pałacu.
Sosu kawowego był, jak dla mnie, trochę kiepsko rozmieszczony. Wolałabym, żeby te cienkie linie były o wiele grubsze.
Jakby nie patrzeć, ten sos był niczym kawowy prawy sierpowy. Mocny i wyrazisty. Zapadający w pamięć i pozostawiający po sobie ślad (w postaci myśli: "chcę więcej!").

Reasumując: czekolada jest przepyszna, lód w ogóle nie jest waniliowy (jak było na opakowaniu), a zwyczajnie śmietankowy, a sos kawowy kupił mnie totalnie.
Mam bardzo mieszane uczucia. Polewa i sos były po prostu spełnieniem moich marzeń. Z drugiej strony zawiodłam się: lód miał być przecież waniliowy... To jest czyste oszustwo, przez które jestem zmuszona bardzo ocenę obniżyć. Co nie znaczy, że nie będę często do niego wracać.


ocena: 9.5/10 (tak, to jest ocena obniżona za zakłamanie w nazewnictwie)
kupiłam: sklep osiedlowy
cena: 3.99 zł
kaloryczność: 300 kcal / 100 g, lód (100 ml / 82 g) - 240 kcal
czy znów kupię: tak

Skład: odtworzone odtłuszczone mleko, cukier, miazga kakaowa, preparat serwatkowy, tłuszcz roślinny, masło kakaowe, syrop glukozowo - fruktozowy, syrop glukozowy, tłuszcz mleczny, kawa (0,5%), emulgatory (E471, lecytyny sojowe, E476), stabilizatory (E410, E412, E407), kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, aromaty

wtorek, 8 września 2015

Chobani Greek Yogurt "flip" Salted Caramel Crunch karmelowy jogurt z solonymi preclami, czekolada i orzechami pekan

Będąc w USA pozwoliłam sobie całkiem sporo pochodzić po sklepach. Nie cierpię kupowania ubrań, nie obchodzą mnie, ale przy spożywce mogę plątać się pół dnia. Czasem lubię pogapić się na jogurty, słodycze, żeby wiedzieć, co jest ciekawego, ale nie zawsze muszę coś kupić. Zwłaszcza, jeśli chodzi o jogurty, których właściwie nie jadam. Od czasu do czasu tylko jakąś ''nowinkę'' spróbuję, ale i do lodówek, tak jak mówiłam, zaglądałam. To w końcu amerykańskie jogurty, trzeba zbadać teren, nie? Powiem Wam tylko, że kompletnie nic ciekawego. Leśne owoce (dobrze, że nie truskawka) i tyle. W końcu, skoro nic nie kupuję, postanowiłam przestać tam zaglądać. Ostatnie podejście...

I proszę bardzo! Znalazłam kilka smaków, które musiałam mieć.
Od którego zacząć? Długo myśleć nie musiałam. Wybrałam Chobani Greek Yogurt "flip" Salted Caramel Crunch, czyli niskotłuszczowy jogurt grecki karmelowy z solonymi preclami, czekoladą i praliną z orzechów pekan.



Gdy otworzyłam opakowanie, w mgnieniu oka dobiegł mnie zapach śmietankowo-karmelowy z nutą typową dla solonych precli. Rzuciłam się więc na suchy dodatek.

Zaczęłam oczywiście od solonych kawałków parceli. Smak był dokładnie taki, jaki powinien być: czysty, najprawdziwszy precel. Chrupiące kawałki były świetnie wypieczone i bardzo słone, w końcu z solą, w ilości w pełni wystarczającej.
O tak, w pojemnickzu znalazłam ich bardzo dużo, wszystkie w mniej więcej tym samym rozmiarze.

Zadowolona z pierwszego ''chrupacza'', sięgnęłam po kolejny: karmelizowane orzechy pekan, czyli ta część pralinowa, której właściwie nie umiem ani nazwać, ani opisać. Twardsze od precli, a i jeszcze bardziej chrupiące od nich. Palonego cukru na każdym znalazła się solidna, bursztynowa warstwa. Było w nim coś miodowego... nawet bardzo! Miodowy karmel? Mioodzio! Otoczka oczywiście słodka, z silnie palonymi nutami, a także: solą, ku mojej uciesze. Same orzechy też było czuć, ale ich smak nie był w tym wszystkim zbyt agresywny, a raczej dość... bierny, jednak ciągle obecny. Podobny do orzechów włoskich, ale trochę delikatniejszy.

Najmniej ciekawym dodatkiem były ''kropelki'' ciemnej czekolady, nie najwyższej jakości. Tłustawe to i bardzo słodkie, aczkolwiek z całkiem przyjemną gorzkawą nutą. Czekolada rozpuszcza się to szybko i tłustawo, chociaż pozostało po nich poczucie, że były proszkowate.

Z tej części byłam zadowolona. A sam jogurt?

Gęsty. Bardzo gęsty. Oprócz tego gładki, chociaż jako ''kremowy'' nie został przeze mnie odebrany. Konsystencja doskonała, chociaż trochę tłustawy.

Smak był słodki, czuło się maślaną i karmelową słodkość. Palonych nut tu nie było, ale dzięki bardzo delikatnemu jogurtowym posmaku, było dość znoście. Minimalnie tylko kwaśny, mógłby wydać się za słodki, gdyby nie słony dodatek.

W połączeniu nic niczego nie zakłóciło. Sól, słodycz, orzechy, precle... to po prostu tworzyło całość.
Tak cudownie było to chrupiące i słono-słodkie, że nawet nie zauważyłam, kiedy łyżeczką zaskrobałam o dno. To chyba najlepszy jogurt, jaki kiedykolwiek w ogóle jadłam. Chociaż wiecie... połączenie karmelu i soli, a do tego precle... To po prostu nie mogło być złe!


ocena: 10/10
kupiłam: Walmart
cena: 1.59 $
kaloryczność: 190 kcal / opakowanie (150 g)
czy znów kupię: tak (jak tylko będę miała okazję)

poniedziałek, 7 września 2015

Lindt Williams mleczna z gruszkową brandy

Nie mam pomysłu na wstęp, więc może trochę potrzebnej w życiu edukacji dla najmłodszych. Czym jest brandy? Osoba bezpośrednia, nie lubiąca wymyślnych nazw, ceniąca prosty przekaz odpowie, że wódką destylowaną z wina. Jeśli zdarzy się, że taka osoba ma nieco bardziej urozmaicone słownictwo doda, że to wytrawna wódka... Brandy może być z owocowego wina, np. z gruszkowego. Tyle na dziś wystarczy, ponieważ właśnie przy gruszkowej brandy pozostaniemy. 
Nie mamy tu bowiem do czynienia z żadnym "salonowym" trunkiem żadnego William'a, a już na pewno żadnego księcia William'a. "Williams" w nazwie opisywanego produktu odnosi się do gatunku gruszek. Czym się różnią od zwykłych? Mnie nie pytajcie, bo nie mam pojęcia.
Mam za to pewne pojęcie o czym innym... z czym pić brandy? Ze smakiem! albo... odpowiadając precyzyjniej: z czekoladą!
Nie o jakiejś tam przypadkowej czekoladzie jest to recenzja w końcu, a o firmie wręcz ubóstwianej przeze mnie. Lindt Williams with a Williams Brandy liquid filling, po polsku mówiąc - czekolada mleczna z płynnym nadzieniem z brandy z gruszek Williams. 

Gdy otworzyłam zielony kartonik i rozerwałam sreberko, dotarł do mnie zapach, jeszcze zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, mlecznej czekolady z akcentem świeżej gruszki. O dziwo nie czuć było alkoholu. 

Kostki są wypukłe i muszę przyznać, że nawet podoba mi się ta forma. Płynnego nadzienia nie lubię, ale w alkoholowej serii Lindt'a jakoś strasznie mi ono odpowiada. Nie umiem tego wyjaśnić. 
Jedna z takich właśnie uroczych, pigułkowych (no co? nie moja wina, że z pigułkami mi się kojarzą) kostek powędrowała do moich ust. Poczułam tak bardzo znajomy smak. Bardzo słodka i wyraźnie mleczna czekolada z silnym akcentem kakao. Lekko tłustawa w sposób kakaowy, jak to nazywam (za sprawą tłuszczu kakaowego). Gładka i kremowa, rozpuszczająca się powoli. To po prostu jakość Lindt'a, którą na blogu zachwycałam się już nie raz. 
Pod naciskiem kostka w końcu pękła, a odrobinka alkoholu rozlała się w ustach. Zanim przejdę do smaku, kilka słów o ilości - większość alkoholu jakby uległa scukrowaniu i osadziła się na kostce czekolady (od środka oczywiście) w postaci jakby szklanej powłoczki, tak, że płynnego nadzienia zostało jakoś mało. Jadłam tę czekoladę już raz i wcześniej płynu było więcej, a tej warstwy o wiele mniej, więc zakładam, że to przez sposób przechowywania (tabliczka jechała ze mną parę ładnych godzin samochodem). W każdym razie: i mniejsza, i większa ilość "szkiełka" mi odpowiadała, bo mam do niego słabość.

Smak, który rozlał się po ustach był słodko-alkoholowy i wyraźnie owocowy. Świeża, słodka i soczysta gruszka - to było silniejsze od samej brandy! Jednak w tym momencie to w gardle poczułam delikatne drapanie i rozgrzewającą moc alkoholu. 
Po tym w ustach znowu rozszedł się słodki, mleczny smak czekolady z kakao u boku, przy czym w gardle dalej było przyjemnie ciepło. 

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że ta gruszka jakoś mi nie pasowała. Stwierdzam to ze smutkiem, bo, jak widać, nie umiem docenić gruszkowej brandy, mimo, iż wszyscy ją sobie raczej cenią. Mocny smak alkoholu, na który liczyłam, nie był wcale taki mocny. 
Jak już pisałam, jadłam ją już kiedyś i wtedy wydała mi się lepsza, chociaż równie intensywnie gruszkowa. Jak widać, gust mi się trochę zmienił, a za 1 grosz, grzech nie wziąć, prawda? 


ocena: 7/10
kupiłam: firmowy sklep Lindt
cena: 0.1 zł (tak, bo była promocja, przy zakupie 2 tabliczek - jedna za grosz)
kaloryczność: 467 kcal / 100 g 
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, masło kakaowe, pełne mleko w proszku, brandy z gruszek Williams (8%), masa kakaowa, laktoza, cukier inwertowany, odtłuszczone mleko w proszku, guma arabska, lecytyna sojowa, ekstrakt słodowy jęczmienny, aromat waniliowy

niedziela, 6 września 2015

lody Haagen-Dazs rocky road

Przy tych lodach trochę się nastałam. Te, czy z masłem orzechowym? Jako, że wariant Peanut Butter kiedyś już jadłam, a lidlowe Pretty Peanut Butter też mi smakują (mimo, że nie aż tak), wybrałam dodatek, który jest dla mojej osoby dość kontrowersyjny.

Nie lubię amerykańskiego jedzenia. Fakt, są także rewelacyjne produkty, ale nie czarujmy się... typowa amerykańska kuchnia (hamburgery, cola, bekon, chleb pszenny) nie jest ani zdrowa, ani, przynajmniej dla mnie, smaczna. Marshmallow jest jedną z rzeczy, za którymi... nie przepadam. Co jest dziwne, bo ciekawi mnie ten dodatek w słodyczach, np. taki Snickers Rockin' nut Road nawet mi smakował. Oprócz tego, nie miałam ze zbyt wieloma tworami z tym kremem do czynienia, toteż małą kontrowersją to pozostaje.

Jako, że lubię Haagen-Dazs, lody tej firmy nigdy mnie nie zawiodły... zakodowałam sobie, że te lody muszą być dobre.

Haagen-Dazs rocky road to lody czekoladowe z marshmallow i migdałami. Ich opakowanie podoba mi się o wiele bardziej, niż tych dostępnych w Polsce. A czy ten smak posmakuje mi bardziej, niż znane już warianty?

Wyciągnęłam 414-mililitrowe pudełko i pozwoliłam mu nieco odtajać. Jednak wreszcie, po paru minutach, wytrzymałam oddech i otworzyłam. Zerwałam papierek i zobaczyłam ciemny brąz lodów, tak połyskujący, że na myśl od razu przyszła mi folia. Dotknęłam niepewnie... trafiłam na ciągnący marshmallow - znaczy się: złudzenie.

Zaczęłam męczyć się z wbijaniem łyżki w tę masę, ale nawet po tych paru minutach nie było to łatwe zadanie. Niby nie był to już lodowy kamień, ale naprawdę zbite, gęste lody.

Jak się po chwili przekonałam, a raczej stwierdziłam oczywisty dla mnie fakt, lody były odrobinę tłustawe, w najlepszy możliwy sposób: śmietankowy. Bazę ze śmietanki i mleka można było bez problemu zidentyfikować.
Kiedy coraz to kolejne pełne łyżeczki wędrowały do moich ust, nie mogłam z kolei przestać zachwycać się idealnie wyrazistym czekoladowym smakiem. Głębia kakao z haagenów już dawno rozkochała mnie w sobie. Czuć wręcz goryczkę, i to taką ''pełną'', rodem z deserówek wyjętą. Słodycz jest naprawdę delikatna. Śmietanka doskonale się z tym wszystkim łączy. Takie czekoladowe lody można by jeść i bez dodatków!

Jednak... tak się składa, że dodatków nie pożałowano. Już od samego wierzchu można zobaczyć białą ''wstążkę''. Gdy moja łyżka na nią natrafiła, trochę się zdziwiłam, bo spodziewałam się czegoś, co przypomina rzadki, gumowaty krem. Marshmallow okazał się jednak typowym amerykańskim marshmallow'em.
Czyli właściwie czym?
Masą ciągnącą, owszem, prawie jak guma, ale raczej przypominającą piankę, taką roztopioną, która zdążyła już ostygnąć.
W całym pudełku znalazłam raptem kilka, ale za to dość sporych ''skupisk'' i... tyle wystarczyło, ze względu na przeogromną słodycz, którą bez wyrzutów sumienia mogę nazwać cukrową - to w końcu sam cukier. W tej ilości, i w tym połączeniu (z kakaową cierpkością) nie przeszkadzało mi to, a wręcz... smakowało.

Gdyby na tym recenzja miała się skończyć, byłoby nieco nudno. Na szczęście, dodatkiem, którego ilość jest już znacznie większa, są migdały. Połówki i duże kawałki; chrupie się je przyjemnie, a do tego mają tak silny, zachowany w 100 %-ach, smak, że jedząc, można spokojnie pomrukiwać z zadowolenia. Ich smak nie został ani odrobinę naruszony przez zamrożenie, czy słodycze marshmallow'u. Wręcz przeciwnie! To migdały nieco stopowały przeraźliwie słodki smak cukru pianki.

Co tu dużo mówić? Migdały wkomponowane w goryczkowato-czekoladowe lody tworzą deser marzeń. Kiedy dochodzi do tego marshmallow, dodaje on lodom amerykańskiej słodkości. Nie zasładzają jednak zbyt szybko, bo tak jak już mówiłam, nie ma w nich aż tak dużo tego tworu.


ocena: 9/10
kupiłam: Walmart
cena: około 4 $
kaloryczność: 290 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie wiem

Skład: lody czekoladowe: śmietanka, chude mleko, cukier, kakao , żółtka jaj; marshmallow: syrop kukurydziany, cukier, woda, strączki kukurydzy, białka jaj, wodorowinian potasu, pekatyna, naturalny aromat' prażone migdały: migdały, olej słonecznikowy, sól

sobota, 5 września 2015

Goplana Pastylki miętowe w czekoladzie

Wydaje mi się, że grono wielbicieli połączenia mięty i czekolady nie jest zbyt duże, ale ja na pewno się do niego zaliczam. Co ciekawe, nigdy nie mogłam jednak pojąć fenomenu czekoladek After Eight - mi nie smakują. Nie lubię ich twardej czekolady i za miękkiego do niej nadzienia. Jestem wierną fanką naszych polskich odpowiedników miętowych czekoladek z nadzieniem, ale tu też mam swojego faworyta. To niepozorna, ale dobra firma - Goplana, której Wawel nie dorównuje. Nie lubię jego czekolady i już.

Goplana Pastylka miętowa w czekoladzie to czekoladka-cukierek typu, który chyba albo się uwielbia, albo nienawidzi.

Czekoladki pachną dość intensywnie, oczywiście ciemnoczekoladowo i miętowo, przy czym jest to zapach typowy dla takich produktów, a nie bardzo naturalny lub kojarzący się z pastą do zębów. Proste i smakowite.

Czekoladki wydają się twarde, jednak w ustach rozpływają się błogo kremowo i gładko, powoli zalepiając usta - najpierw czekoladową mazią, a potem gęstym, ale nie nazbyt zbitym, nadzieniem. Czekolada na wierzchu smakowała przystępnie: bardzo słodko, ale też wyraźnie kakaowo, z leciutką goryczką. Jej konsystencja przypominała jednak coś bardziej kremowo-polewowego (to nie zarzut, a fakt), co umożliwiło spójne przejście do wilgotnego wnętrza pastylki.

Ono bardziej rozchodziło się, niż po prostu rozpływało i porażało intensywnym smakiem mięty niosącym ochłodzenie. Dzięki temu efektowi silna słodycz nie wydaje mi się przesadzona lub po prostu za ciężka. Ani trochę nie kojarzy się to z pastą do zębów czy czymś. Czekoladki smakują po prostu słodką miętą, której charakteru i wytrawności nadaje ciemna czekolada.

Uważam, że to najlepsze czekoladki tego typu ogólnodostępne na rynku. Ważne jednak, by jeść je świeże, wtedy nadzienie ma cudnie kremowo-wilgotną konsystencję, a wiadomo, że kupując na wagę czasem nie wiadomo, czy na skamielinę nie trafimy.


ocena: 9/10
kupiłam: w sklepie osiedlowym
cena: 24 zł / kg
kaloryczność: 408 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie wiem

Skład: cukier, czekolada 20% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, tłuszcz roślinny, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, emulgatory: lecytyna sojowa i E 476, aromat), syrop glukozowy, woda, substancja utrzymująca wilgoć (sorbitol), olejek miętowy

piątek, 4 września 2015

Ghirardelli Dark Chocolate Raspberry ciemna z nadzieniem malinowym

Sama nie wiem, czy kiedyś jedzenie, zwłaszcza ze słodkiej kategorii, przestanie na mnie robić wrażenie. To znaczy, pilnuję swój limit mniej więcej, marketowym słodyczom już nie udaje się nawet przyciągnąć mojego wzroku... jednak gdy ktoś częstuje mnie czekoladą, a zwłaszcza, gdy jest to ilość większa, niż jednak kostka, nie mogę się oprzeć. Mało tego. Potrafię tabliczkę dosłownie wyrwać tej osobie z rąk, w celu urządzenia sesji zdjęciowej na bloga.

To jest skrótowy opis sytuacji, w której otrzymałam dwie, wielkie kostki Ghirardelli Dark Chocolate Raspberry, czyli ciemnej czekolady z płynnymi malinowym nadzieniem,  której sama sobie właściwie bym nie kupiła, ale którą bardzo chciałam spróbować. Może nie tyle że względu na sam smak, ale na markę czekolady, dotychczas mi nie znanej. Wiedziałam o niej tylko tyle, że to jakiś amerykański twór.

Gdy już trzymałam moje kostki, zaczęłam dokładnie się przyglądać i wąchać. Kakao czuć bardzo dobrze, co praktycznie wcale mnie nie zaskoczyło przez prawie czarny kolor. Owocowe nuty przebiegały gdzieś w oddali, ale na razie, w tym momencie, za to że to maliny, głowy bym nie dała.

W końcu delikatnie rozgryzłam jedną z kostek. Czekolada okazała się dość twarda, co potwierdziło całkiem przyjemne chrupnięcie. Może nie był to trzask, który słychać z odległości kilometra, ale taki dźwięk łamanej, cieniutkiej gałązki.

Już od pierwszych chwil, gdy kawałek zaczął się gładko, chociaż wcale nie tak szybko, rozpuszczać, uderzyła mnie słodycz. ''Czekolada gorzka'' to termin często zamiennie stosowany z ''czekolada ciemna'', co w tym momencie wydało się wręcz absurdalne. Czekolada była bowiem wręcz jakby śmietankowo słodka, mimo, że mleka w składzie nie ma.
Włożyłam resztę kostki od ust.
O tak, czekolada znów powitała mnie swoją słodyczą. Tym razem jednak już taka śmietankowa mi się nie wydała. To znaczy, ta nuta zrobiła się bardziej ulotna, bo przesłoniła ją chmura gorzkości.

Wreszcie! Gorzkość kakao wydała mi się naprawdę intensywna, ale nie natarczywa. Nie był to smak, znany z tabliczek o wyższej zawartości kakao, a o wiele od niego ładniejszy. Smaczna deserowa czekolada, chociaż jak na mój gust, mogłoby być w niej więcej głębi, ale do Lindt'a już blisko.

W końcu dosłownie wyssałam nadzienie ze środka. Było bardzo rzadkie, ale mimo to, przypominało dżem, aczkolwiek niezbyt gęsty. Kwaskowaty smak malin został w dużej mierze przytłoczony przez sztucznawą słodycz. W tym dżemiku trafiłam także na kilka pestek malin, co uwydatniło odrobinę naturalność całości. Nie ukrywam, że obeszłabym się bez tego, bo wchodzące między zęby drobinki nie należą do moich ulubionych.

Nadzienie szybko zniknęło, lecz zanim to się stało, wszystkie trzy smaki; gorzkość, słodycz i kwaskowatość, przyjemnie się połączyły, chociaż kwaskowatość została jakby wypchnięta. W końcu już nie powróciła, a ja zostałam tylko z resztą czekolady, której było dużo w stosunku do wnętrza.
Znów w moich ustach rozeszła się słodycz i lekka gorzkość. Dopiero teraz zauważyłam także, że jest nieco tłustawa, jak masło, ale w sposób naprawdę dobry w odbiorze.

Całość wyszła bardzo słodka i całkiem smaczna. Nie jestem fanką zwykłych nadziewańców, więc w zasadzie nie mam odniesienia do takiej czekolady idealnej. Powiem tyle, że jest to bezpieczna opcja dla osób lubiących mleczne czekolady, ale zarazem poszukujących większej ilości kakao. Dla mnie było nieco za słodko, szczególnie ta pokręcona słodycz nadzienia jakoś mi się nie spodobała, a i pestki (albo i niby-pestki) trochę mnie irytowały. Skład? Nie zachwyca.


ocena: 7/10
kupiłam: poczęstowałam się
cena: jak wyżej
kaloryczność: 447 kcal / 100 g 
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, syrop kukurydziany z wysoką zawartością fruktozy, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, tłuszcz mleczny, liofilizowane maliny w proszku, syrop kukurydziany, woda, lecytyna sojowa, sok owocowo-warzywny, wanilia, sorbinian potasu, kwasek cytrynowy, E319, żelatyna

czwartek, 3 września 2015

Milka Choco Jaffa toffee flavoured mousse

Na pewno każdy z Was kojarzy delicje, biszkopty z galaretką, oblane czekoladą. Delicjami, przynajmniej w moich stronach, wszyscy nazywali ciastka różnych firm, tak, że "delicje" stały się wręcz nazwą pospolitą. Obecnie modne jest nazywanie ich "jaffa cakes", bo wiadomo, im mniej po polsku coś brzmi, tym na pewno jest lepsze. Lepsze, a co za tym idzie - popularne, komercyjne firmy za takowe je uznały i pozaczynały produkcję, żeby ten biedny konsument wpadł w ich sidła i stał się fanem jaffa cakes, nie zaś nudnych delicji, często nawet nie firmowych. 

Znowu jednak zboczyłam na nieco ironiczny ton, bo mnie czasami anglicyzmy wręcz denerwują, a już na pewno po prostu śmieszą. 
Wracając jednak do tematu tych biszkoptów z galaretką, jakby ich nie nazywać. Pamiętam, gościły w moim domu, ale specjalnie za nimi nie przepadałam. Zawsze, jako dzieciak, obgryzałam biszkopt z czekoladą dookoła, a potem odrywałam resztę biszkopcika i zjadałam ją oczywiście. Galaretkę z czekoladą na wierzchu z obrzydzeniem zawsze oddawałam rodzicom. Po prostu nienawidziłam tych galaretek, w jakim by one smaku nie były. To mi w zasadzie zostało do dziś, więc jasne chyba jest, że ciastek tego typu nie kupuję. 


Producent Milki nie przegapi jednak żadnej okazji, by zarobić jeszcze więcej i jakiś czas temu pojawiły się ChocoJaffa, czyli właśnie takie "delicje", w czterech smakach: z galaretką malinową, pomarańczową oraz mousse'em, czy też pianką czekoladową i toffi. Jak się domyślacie, te z galaretkami nie są dla mnie, czekoladowy mousse w wykonaniu Milki nie kusi, a toffi... 

No, toffi postanowiłam spróbować, żeby chociaż wiedzieć, co jeszcze ta fioletowa krowa wymyśla. Tym bardziej, że u mnie w mieście nigdzie tego nie widziałam, a będąc raz na parę miesięcy w Carrefourze i widząc całą półkę Milka ChocoJaffa toffee flavoured mousse, czyli ciastek z mousse'em o smaku toffi, postanowiłam spróbować.

Biszkopty przeleżały jednak bardzo długi czas w mojej szufladzie i nie cieszyły się moim zainteresowaniem. W końcu jednak, przez zbliżający się termin, postanowiłam wygrzebać paczkę ciastek z dna szuflady i wreszcie otworzyć. 

Skoro już o otwieraniu, to muszę przyznać, że naprawdę ciekawe rozwiązanie zastosowano w tych ciastkach. Można je spokojnie zostawić na potem i nie bać się, że skamienieją, czy coś. 
Gdy tak w odpowiednim miejscu pociągnęłam i zobaczyłam ściśnięte biszkopty, dobiegł mnie bardzo słodki zapach. Była to mleczna czekolada i cukierki typu krówka. 
Wyjęłam kilka ciastek i zaczęłam się zastanawiać, jak je zjeść. Zaczęłam tradycyjnie, sposobem z dzieciństwa. ;) 
Już od razu dopadła mnie słodycz czekolady. Bardzo słodka, mleczna czekolada, taka typowa Milka. W zasadzie, nie było jej zbyt wiele, czekoladowa warstwa jest raczej cienka, więc negatywy (czy też ewentualnie pozytywy) ciężko wyłapać. Jest po prostu słodko. 
Biszkopt z kolei jest już mniej słodki, chociaż wydał mi się słodszy od zwykłych biszkoptów. Był dość dobrze wypieczony, ale zarazem mięciutki jak kaczuszka. Nie rozlatywał się, nie wydał mi się obleśnie mokry, tylko suchy z odrobiną wilgoci, całkiem przyjemnej. Jak współgrał z czekoladą? Bardzo dobrze, ze względu na to, że równoważył jej słodycz. 

Ostatnie, co mi zostało, to mousse o smaku toffi. Tak jak myślałam, okazał się bardzo słodki, chyba nawet słodszy od czekolady, a także zdecydowanie tłustszy od niej. Był lekki, napowietrzony, ale sprawiał wrażenie galaretowato zbitego. W smaku... odrobinę maślano-śmietankowy, jeśli szukać czegoś, oprócz cukru. W zasadzie, takie typowe toffi z nutką... z nutką czegoś sztucznego. Nie potrafię sprecyzować, ale pianka miała lekko chemiczny posmak, który w połączeniu z cukrem tworzył coś trącającego o obrzydliwość.

Mimo tego, co przed chwilą napisałam, ciastka nie były niesmaczne. Trącały o obrzydliwość, ale obrzydliwe nie były. Połączenie słodkiej czekolady i jeszcze słodszej pianki dało naprawdę ogromną słodycz, której lekko słodki biszkopt nie dał rady przezwyciężyć. 
Przez cukier, ciastka bardzo szybko mnie zasłodziły, a przez biszkopty poczułam się totalnie nimi zapchana. 
Zjadłam kilka, zrobiłam sobie bardzo mocną kawę, zapiłam. Stwierdziłam, że było całkiem smacznie, ale... nic więcej nie potrafiłam powiedzieć.
Można zjeść, ale te ciastka należą do kategorii słodyczy, które raz się zje i zaraz zapomina, jak właściwie smakowały, a ich zniknięcia ze sklepowej półki pewnie bym nie zauważyła (gdyby na tych półkach u mnie w mieście były). Większość opakowania powędrowało do mojej mamy, która wręcz zachwycała się ich smakiem.


ocena: 6.5/10
kupiłam: Carrefour
cena: 3.69 zł
kaloryczność: 547 kcal / 100 g (opakowanie, czyli 2 szt. - 230 kcal)
czy znów kupię: nie

środa, 2 września 2015

lody Haagen-Dazs Artisan Collection Ginger Molasses Cookie

Jadąc do Stanów trochę planowałam, jakie lody i czekolady tu kupować. Nie chciałam marnować czasu na godzinne stanie przed półkami, nie mogąc się zdecydować, co wybrać. Postanowiłam sobie, że nie opuszczę smaku masła orzechowego, solonego karmelu itp.
Założenie było dobre, ale tak się składa, że w sklepach, w których byłam w ciągu pierwszych dni nie było większości smaków, które miałam nadzieję znaleźć.

Były za to inne, takie, których w internecie nawet nie widziałam, a wszystkie tak ciekawe, że najchętniej kupiłabym wszystkie smaki, jakie w sklepowej zamrażarce były.
Musiałam dokonać selekcji, czego nie mogę przegapić, co ewentualnie mogłabym sobie odpuścić, a co w gruncie rzeczy może mnie nie zachwycić aż na 10/10.

Nie wiedziałam, co robić, jednak kiedy zauważyłam Haagen-Dazs Artisian Ginger Collection Ginger Molasses Cookie Ice Cream, wiedziałam, że to jest to. Przy nich nawet lody z masłem orzechowym nie wydawały mi się aż tak atrakcyjne. Lody waniliowo-cynamonowe z imbirowymi ciasteczkami słodzonymi melasą - toż to brzmi po prostu niebiańsko!


W domu ciężko mi było nie rzucić się na nie od razu. Wiecie, jak trudno było porobić wszystkie potrzebne zdjęcia, nie podjadając? Kiedy uniosłam wieczko i zerwałam folię, poczułam cynamonowy zapach, ugłaskany przez wanilię, a podjudzany przez imbir.
Beżowa masa lodowa, spod której wyglądały rudawo-brązowe ciastka, naprawdę spore sztuki. Mało nie utopiłam się we własnej ślinie

Czym prędzej chwyciłam łyżkę i wbiłam ją w lody. Zdziwiłam się, kiedy udało mi się jej nie wygiąć. Nie były po prostu aż tak twarde, jak myślałam, że będą. Owszem, gęste i zbite, ale w wersji w pełni do poradzenia sobie z taką konsystencją.

Sama lodowa masa jest wyraziście śmietankowa. Odrobinę tylko tłustawa, za to w 100 %-ach naturalnie. Nie ma tu miejsca na żadne rozwodnienie, czy smak mleka w proszku.
Słodycz stoi na dość wysokim poziomie, ale nie zamula. Wzmacnia ją całkiem silny akcent wanilii, co rewelacyjnie przekłada się na smak. Lody są bowiem z niezaprzeczalną waniliową nutą, jednak to tylko kropla w morzu smaków. Wanilia, wyrazista i silna w końcu, w dużej ilości mogłaby skutecznie zasłodzić te lody i chociaż wolę wanilię, niż ekstrakt z niej (to chyba oczywiste), to w tym przypadku wszystko pasuje mi tak, jak jest.

Pewnie dlatego, że nie są to zwykle waniliowe lody. Już od pierwszej chwili czuje się cynamon. Jest go niewiele, więc nie czuć tu jego pikanterii, jednak nadaje lodom niepowtarzalnego smaku. Kocham cynamon i nawet jego znikoma ilość mnie cieszy. W tych lodach nawet dało się go zauważyć, chociaż próbując samej masy, stwierdziłam, że mogłoby być więcej tej przyprawy.

Moje zdanie zmieniło się jednak dość szybko, kiedy zgarnęłam łyżeczką ciasteczka. Kiedy już spoczęły na języku, doszła do mnie ich słodycz, całkiem silna, jak na ciastka. Po chwili doszedł do tego oczywisty ''pieczony'' smak, na co zareagowałam entuzjazmem, bo były to ciasteczka bardzo dobrze wypieczone. Gorzkawość, ale naprawdę minimalna, wyłoniła się na moment, po czym zniknęła w smaku imbiru. Z początku szedł w parze z cynamonem, jednak po chwili w gardle poczułam jego ostrość i oto miał miejsce debiut samego imbiru. Pokazał mi, co potrafi i to było... głębokie i charakterne! Rozgrzewająca moc przypraw korzennych znów zachwyciła mnie całkiem na nowo, bo w Haagen-Dazs jeszcze czegoś takiego nie czułam. Przy zajadaniu się tymi ciasteczkami w końcu nadchodził moment, kiedy łagodniały. Znów nadciągała słodycz, teraz jednak słabsza. Może minimalnie palona. Goździki powitalny mnie bardzo ciepło i przyjemnie.

Każdą z tych przypraw mogłam bez problemu zidentyfikować i każda miała czas, na odsłonięcie sowich walorów. Korzenne dodatki wykorzystały ten czas maksymalnie.
Smakiem mogłabym zachwycać się godzinami, jednak konsystencja też jest warta uwagi. Ciastka, dość spore kawałki, są chrupiące i odrobinę suche, ale trafiłam też na kilka lekko wilgotnych i przyjemnie miękkich.

Połączenie lekko cynamonowych, odrobinę waniliowych lodów, z tymi chrupiącymi i wyrazistymi ciastkami było przewspaniałe. Pikanteria poszczególnych przypraw nadawała lodom właściwy kierunek, więc doceniłam ich z pozoru za delikatny smak. Jest dość słodko, a równocześnie imbirowo.

Uwielbiam takie kombinacje i te lody zdecydowanie i bezsprzecznie trafiają na listę moich ulubionych. Oh, będzie mi ich w Polsce strasznie brakowało!


ocena: 10/10
kupiłam: 4.19 $ (chyba)
cena: Graul's
kaloryczność: 274 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak, jak tylko będę miała okazję

Skład: waniliowo-cynamonowe lody (śmietanka, odtłuszczone mleko, cukier, żółtka jaj, cynamon, ekstrakt z wanilii), kawałki imbirowych ciasteczek z melasą (cukier, mąka pszenna, olej kokosowy, masło: śmietana, sól; melasa, cukier brązowy, imbir, jaja, soda do pieczenia, cynamon, goździki, sól, naturalny aromat, gałka muszkatołowa

wtorek, 1 września 2015

Vivani Cappuccino mleczna kawowo-śmietankowa

Vivani Organic Chocolate to niemiecka marka, produkująca organiczne czekolady z naturalnych składników. Oprócz tego, że można ją zakupić w sklepach ze zdrową żywnością i może jeszcze faktu (subiektywnie patrząc), że charakteryzuje się ładnymi, wręcz artystycznymi i prostymi grafikami na opakowaniach, nie wiem o niej w zasadzie nic. Nie zmienia to jednak tego, że przykuła ostatnio moją uwagę bardzo skutecznie. Kupiłam cztery czekolady, z zamiarem recenzowania każdej jako przerywnik od Zotterów i Lindtów, jednak po ostatnim zachwycie, jaki wywołała biała z wanilią, stwierdziłam, że kolejna degustacja nastąpi znacznie szybciej, niż myślałam. 

Pewnego dnia po prostu obudziłam się z przekonaniem, że muszę zjeść tę właśnie konkretną czekoladę. Kiedy przyszedł moment prywatnej degustacji, wiedziałam dokładnie, że sięgnę po Vivani Cappuccino, czyli po czekoladę, na której skład nawet nie zerknęłam. Po prostu, zobaczyłam słowo "cappuccino" i kupiłam. Trzymając, już w domu przy moim degustacyjnym stoliku, ją w rękach dowiedziałam się, że czekolada mleczna cappuccino stanowi 80 % tabliczki, a pozostałe 20 % - to czekolada biała. Masa kakaowa w czekoladzie mlecznej to 42 %, a kawa to całe 3 %. 
Swoją drogą, mamy czekoladę podobną do kawowo-śmietankowej Merci, opisywanej parę miesięcy temu.
Skoro liczby mamy już omówione (dokładniejszy skład wklejam na dole), przejdźmy do samej czekolady. 

Rozerwałam papierek i wzięłam się za sreberko. Zapach był nieziemski. Dotarł do mnie, jeszcze zanim sreberko odsłoniło czekoladę. Kawa - w pełnej okazałości. Wtedy też dostrzegłam czekoladę. Wydała mi się ładna, jednak wcale nie przypominała czekolad, kojarzących się od razu z ekskluzywnością. Ona była po prostu... skromna. Jednak zapach uczynił ją, podzieloną na prążkowane kostki, nieziemską. Zamknęłam oczy i pozwoliłam aromatowi przenieść się do drogiej kawiarni, gdzie na stoliku przede mną stała kawa ze śmietanką w towarzystwie kosteczki, może nawet dwóch, czekolady. Zewsząd aromat mielonych ziaren kawy... 

W końcu otworzyłam oczy i zaczęłam łamać czekoladę. Przyjemny, całkiem głośny trzask umilał mi to zajęcie. Znacie zasadę "nie baw się jedzeniem"? Ja też, ale zdecydowanie wolę "zasady są po to, żeby je łamać". Zaczęłam więc skrupulatnie oddzielać część białą od mlecznej. Graniczyło to z cudem. Moja pomysłowość nie zna granic, więc zaczęłam po prostu obgryzać brązowe brzegi, a potem resztę dołu. 
Czekolada mleczna od początku wydała mi się przyjemnie słodka. Od samego początku rozchodził się przy tym coraz silniejszy smak kawy. Wyraźnie czułam jej goryczkę, spotęgowaną przez lekką cierpkość kakao. 
Była słodka w kategorii... leciutko karmelowej słodyczy. Mleko zajęło odpowiednie miejsce w szeregu i podkreślało resztę, dodając swojej naturalnej tłustawości. Ta czekolada miała wszystko, czego szukam w mlecznych czekoladach - smak świeżego mleka, goryczka kakao, nie za silna słodycz. A w dodatku kawa! Ona przewyższała wszystko inne, ale nie zabiła żadnego z poszczególnych składników. 

Przyszedł czas na odkrycie tego, co ma do zaoferowania czekolada biała. Włożyłam kawałeczek białej części do ust. Już od pierwszego momentu wyczułam, że jest ona słodsza od mlecznego dołu, ale również nieprzesłodzona. Jej słodycz wydała mi się dość głęboka, w dużej mierze waniliowa. 
Jest o wiele bardziej śmietankowo-maślana, niż mleczna. Przypomina mi wiejską śmietankę, z dawką przyjemnego tłuszczyku, który wcale nie jest za silny. Ta część także nie była idealnie gładka. 

W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment umieszczenia w ustach całej kostki. Najpierw to czekolada mleczna zaczęła się rozpuszczać. Była gładka, ale minimalna pylistość się uchowała. Odebrałam ją jako nieco wilgotną, kiedy rozpływała się w ustach w trochę zaklejający sposób. Kawa od samego początku dawała o sobie znać - to się nie zmieniło, jednak teraz była to znacznie słodsza kawa. Efekt był taki, że czułam wyraźnie goryczkę zarówno kawy, jak i kakao, ale w akompaniamencie słodziutkiej, tłuściutkiej śmietanki. Słodycz była wyrazistym muśnięciem, jednak nie przypominała tej, znanej z większości czekolad. Tu była jakby lekko przyćmiona, albo raczej po części poskromiona, jak dzikie zwierzę w zoo, które nigdy nie stanie się domowym pupilkiem. Niczym tygrys, ale najedzony i ospały. Ewidentnie czuć, że to cukier trzcinowy nierafinowany, który wynosi czekolady na nowy poziom surowej słodkości. 

Biała część znika o wiele szybciej (trzeba brać pod uwagę to, że jest jej znacznie mniej), więc po chwili od włożenia kostki do ust, słodycz słabnie. Kierownictwo przejmuje kawa i kakao, a ich walory są w pełni odsłonięte i wydobyte przez śmietankę, po której zostało tylko wspomnienie. 
Na końcu, przez moment, to kawa jest najbardziej wyczuwalnym elementem. W ustach pozostaje po niej przyjemny posmak.

Mimo, iż poszczególne warstwy są dobre osobno, to resztę tabliczki zjadłam oczywiście nie bawiąc się w rozdzielanie. Biała i brązowa część każdej kostki tworzą wybitne połączenie, w którym wszystko ma swoje miejsce i jest doskonale wyważone. Nie ma tu ani jednej nutki, która umiejscowiłaby się nie tam, gdzie trzeba. 
Powiem tak: jest to najlepsza czekolada kawowo-śmietankowa, jaką jadłam. Kawa jest bardzo dobrze wyczuwalna, w mlecznej części czuć także kakao, a mimo, że całość jest słodka - to do przesłodzenia daleko. 
Coś czuję, że właśnie odkryłam nową firmę, która wywalczyła sobie miejsce na liście czekoladowych ulubieńców.


ocena: 10/10
kupiłam: Zdrowa Spiżarnia
cena: 11.60 zł
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: z chęcią

Skład: czekolada mleczna cappuccino 80 %: cukier trzcinowy nierafinowany, tłuszcz kakaowy, masa kakaowa, mleko w proszku pełne, kawa (3%); biała czekolada 20 %: cukier trzcinowy nierafinowany, tłuszcz kakaowy, śmietana w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, serwatka w proszku, ekstrakt z wanilii bourbon
Masa kakaowa min. 42 %