piątek, 16 sierpnia 2019

Antidote Hebe 77 % Rose Salt + Lemon ciemna z Ekwadoru z solą i cytryną

Nigdy nie miałam za wielu różanych czekolad w swoich zbiorach... po prostu nie potrafię się oprzeć otwieraniu ich na bieżąco, niedługo po zakupie. Za bardzo kocham różane smaki. Gdy jakimś cudem uzbierałam trzy tabliczki, rozłożyłam je sobie w czasie tak, by dozować przyjemności. Po smacznej Hoja Verde Roses + Lemon przyszedł czas na, jak myślałam, bardziej kontrowersyjną. Niestety marki, która jakoś nie zyskała mojej sympatii ani dzięki mlecznej, ani setce. Na tę tabliczkę jednak liczyłam. Poczułam, jakby walił mi się świat, jakby cały wszechświat był przeciwko mnie, gdy odkryłam prawdę. To nie czekolada różana / z  różą! To czekolada... z solą. Z solą różaną. Gdy to odkryłam, w głowie miałam tylko: "to się je?!" i od razu myśli pomknęły ku półkom sklepowym z różaną solą do kąpieli... Nigdy tego nie używałam, a coś takiego spożywczo też jakoś mnie nie kusiło. No cóż, znów się wrąbałam.
Jakoś tak się ułożyło, że w okolicach dnia pisania tego wstępu jadłam Libeert Organic 70%, przez co pomyślałam, że dziś prezentowanej pewnie będzie o wiele bliżej do Libeert Lemon & Ginger.
A tak w ogóle, bóstwem tej tabliczki jest Hebe, czyli grecka bogini młodości. Czekolada ta ma być jej lekarstwem na wszelkie nudne chwile czy powtarzalność dni.

Antidote Hebe 77 % Rose Salt + Lemon to ciemna czekolada o zawartości 77 % kakao arriba z Ekwadoru z regionu Manabi z różaną solą i skórką cytryny.
Kakao, z którego zrobiono tę tabliczkę było wolno prażone.

Po otwarciu i zbliżeniu się do spodu z dodatkiem poczułam łagodny, acz wyrazisty zapach soczyście-goryczkowatej cytryny, odrobinkę podsyconej kwaskowatą solą. Całość miała delikatny wydźwięk, kojarzący się z orzechami laskowymi, masłem... ale nie z nugatem czy czymś, bo zbyt słodko nie było. Tego już pilnowała lekka, soczyście ziemista nuta oraz kwiatowa lekkość. Z zaskoczeniem wyłapałam nieśmiałe róże.

W dotyku tabliczka dała się poznać jako tłustawo-zbita. Przy łamaniu trzaskała, sprawiając wrażenie masywnej, może już nie tak tłustej, a lekko suchawej.
Dodatki były wtopione jako dobrze trzymająca się posypka o mikroskopijnym rozmiarze.
Gdy kawałek wylądował w ustach, okazało się, że w istocie był tłusto-zbity, gładki i niespecjalnie mięknący. Centrum jakby pozostawało zupełnie zwarte, a tylko opływało wodnistymi, acz nieco zalepiającymi falami. Skojarzyło mi się to z grubymi płatkami czy gładkimi liśćmi kwiatów, po których spływają krople ulewy. To jakby... nie "czekoladowe bagienko", a "czekoladowy muł na dnie jeziora".
Sól rozpuszczała się spójnie z czekoladą do tego stopnia, że nie powiedziałabym, że to posypka. Miniskórki z kolei po pewnym czasie odłączały się od kawałka, miękły; wydawały się dość świeże, ale trudno coś o nich powiedzieć z racji mikroskopijnego rozmiaru. Nawet o gryzieniu nie ma mowy.
Niezbyt podobała mi się na struktura.

Jako pierwsze w smaku rozeszły się lekko pieczone orzechy laskowe. Trochę wątłe, idące po chwili w coraz bardziej maślanym kierunku. Równocześnie pieczoność jakby oddzieliła się od nich i skierowała ku gorzkości.
Początek był łagodny i niemal neutralny, na myśl przyszło mi masło z solą, bo i ją raz czy drugi lekko poczułam.

Gorzkość jednak nagle wzrosła. Poprzez pieczony klimat podrzuciła dym, który po chwili zgęstniał do postaci węgla. Węgiel... taki rozmoczony deszczem? Dym i węgiel wyszły na pierwszy plan, a docierająca do nich słonawość zasugerowała coś wędzonego. Narastająca wilgoć, wzbogacona o szczyptę soli, z kolei coraz wyraźniej rysowała kwaskawą ziemistość. Mokra, czarna ziemia... Napłynęło trochę soczystości.

Soczystość obracała się w kwaskawo-gorzkawej strefie. Wyłoniła się cytryna, ze wskazaniem na goryczkowatą skórkę. Wmieszała się w ziemisty smak czekolady, nie wywyższając się. Dochodząca z oddali maślaność robiła aluzje do oleju... oleju kokosowego? Przez wędzony motyw do głowy przyszła mi nawet pewna mięsistość. Oleistego nugatu? Poczułam, że słodycz zbiera się w sobie.

Maślaność z początku i lekki orzech nagle wskoczyły na karmelizowano-słonawy tor. Nieśmiało plącząca się, odległa mniej więcej od połowy zaczęła przybierać na znaczeniu. Słodki, szlachetnie palony i nieco posolony karmel otworzył drogę smakowi kwiatów. Poczułam różany motyw, który wraz z cytrynową nutką poszedł w nieco żywszym kierunku. Słodycz zrobiła się delikatnie daktylowa, przy czym ogromną rolę odgrywały kwiaty. Zawładnęły dymem.
To zaraz po tym rozwinięciu się słodyczy wyraźniej odezwały się dodatki, odchodzące od czekolady i spoczywające na języku. Przez krótką chwilę sól odzywała się jako subtelny smak, ale nie było tego dużo. Cytryna też nie miała jakiegoś wyrazistego, jednego debiutu.

Mimo że słodycz wciąż trwała, nie odeszła, dodatki skierowały uwagę na maślaność, oleistość, dym i orzechy. Goryczkowaty posmak cytrusów, delikatna słonawość zamknęły je w zadymionym oleju kokosowym, który wdeptano w ziemię.

Bliżej końca między ciężkimi kwiatami, palonością dymu i daktylami, pojawiła się pikanteria pieprzu. Powiązana była ze smaczkiem oleju kokosowego a'la zimne ognie. Czułam się jednak, jakby słodycz próbowała mnie od tego "uchronić". Karmelowo-różany smak wciąż to maślaność podkreślał. Kwiaty-róże i szlachetny karmel były niczym... taśma policyjna na miejscu zbrodni (w sumie wszystko widać, tylko że podejść nie można).

Po zjedzeniu w ustach pozostało poczucie tłustości, takiej orzechowej... coś dziwnie słonawo-podwędzonego, dymnego. Wyraźnie czułam goryczkowatą kwaśność cytryny, jej skórki, ale wymieszaną z palonością i "ulotnymi smakami" (te wszystkie dymy, kwiaty, wilgoć). Było gorzkawo-neutralnie, raczej cierpko niż kwaśno i słodkawo w przymglony sposób.

Coś mi w tej czekoladzie nie grało. Na pewno za tłusta (pod względem konsystencji i smaku). Dymno-różane, ziemisto-cytrusowe nuty charakterystyczne dla Ekwadoru zyskały dziwny wydźwięk - obstawiam, że przez dodatki. Czuję, że efekt zamierzony, bo wydają się niezwykle przemyślane, ale po prostu mi to nie odpowiadało. Maślaność i oleistość przełożyły się na dziwną neutralność. Przez nie było dość wytrawnie, a nie mocno gorzko. Dym i ta słonawość... jakoś mi tu nie pasowała. Różane nuty czekolady przy tym... wyszły dziwnie. Może właśnie przydałby się jeszcze jakiś różany dodatek, by je podkreślić? Cytrusowo-ziemista nuta podkręcona odrobinką cytryny z kolei wyszła jak najbardziej pozytywnie! Tak samo jak karmel, który przez to wszystko odbił we wręcz daktylowym kierunku... Tu jednak znów wracamy do soli. O ile solony karmel to smakowita nuta, tak słodycz kwiatów, karmelu i daktyli z solą już mi nie odpowiadała, mimo że była niska. W ogóle po zjedzeniu tabliczki doszłam do wniosku, że najlepiej było, jak trafiła się albo sama sól, albo prawie sama cytryna. Czekoladowe nuty kakao były wtedy wyrazistsze.
Rzeczywiście subtelna i delikatna, w każdym aspekcie. Nie miała w sumie większych wad, tak obiektywnie. W ogóle miłym zaskoczeniem okazały się nuty różane naturalnie płynące z kakao (w rozpaczy, że to nie czekolada z różą zapomniałam, że Ekwador przecież ma takie).


ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 16,59 zł (za 65 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność:  584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, pełny cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, różana sól z And, cytryna, lecytyna słonecznikowa

4 komentarze:

  1. Dla mnie sól w każdej czekoladzie czy słodyczy brzmi dobrze, więc iw fornir tej tabliczki bym zjadła. Szczyptę soli zawsze warto dodać do słodkości, bo wydobywa smak :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zgadzam się z tą szczyptą soli. W jakiś tam produktach spoko, jak już jest, ale nie wyobrażam sobie, bym sama miała ją do czegoś dodać.
      Za nic nie posoliłabym nawet np. ogórka. Małosolnego jednak mogłabym odświęśtnie zjeść.

      Usuń
  2. "Od razu myśli pomknęły ku półkom sklepowym z różaną solą do kąpieli" + Hebe (nazwa popularnych drogerii)? Hłe, hłe.

    Wodniste topnienie, "czekoladowy muł na dnie jeziora", sól, ziemia (i nuty wdeptane w ziemię?!), oleistość w ciemnej czeko... Bez szans na dobrą ocenę u mnie. Nie podołałabym nawet kostce. W ogóle obecnie chyba oddałabym taką czekoladę mamie (która męczyłaby się przeokrutnie, ale by zjadła, żeby jedzenie się nie zmarnowało). Pozostaję sercem przy bąbelkowej Chateau.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic by Ci tu nie smakowało, jestem pewna. Nuty wdeptane jednak są o tyle lepsze dla takich jak Ty, że dzięki temu nie jest to czysta ziemia.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.