Nie mam nic do chrupiących dodatków w czekoladzie, dopóki nie przeszkadzają w odbiorze. Gdy jest ich tak dużo, że robi się jakiś zlepek, albo gdy są kamienne, albo gdy mają być, a prawie ich nie ma... brr. Niestety ostatnimi czasy dużo takich nieudanych chrupaczy mi się trafiło. Bałam się więc spoglądać ze zbyt dużą nadzieją na tę czekoladę. Miętowy chrupiący dodatek brzmi bowiem ryzykownie, mimo że ubóstwiam połączenie mięty i czekolady. Po prostu "mięta na chrupiąco" zdarza się rzadko. Co najdziwniejsze w tych rozważaniach to to, że Barona Luximo 70 % z granulatem miętowym wspominam właśnie bardzo miło, a z naturalniejszych to przecież Madecasse z miętą i nibsami (których nie cierpię!) dostała 9. Wszystko zapowiadało się więc ok, ale czekolady potrafią być przekorne, toteż nie chciałam się za bardzo napalić (by się nie rozczarować). Im więcej zaczynałam tak na to patrzeć, tym szybciej czekoladę wreszcie otworzyłam.
No, i to oznaczało wreszcie koniec z czekoladami ze sklepu, który... przestał istnieć.
No, i to oznaczało wreszcie koniec z czekoladami ze sklepu, który... przestał istnieć.
Chocolate and Love Mint 67 % Dark Chocolate & Mint Crunch to ciemna czekolada o zawartości 67 % z Peru i Republiki Dominikany z chrupiącymi kawałkami o smaku miętowym z naturalnym olejkiem.
Matowa i niezbyt ciemna tabliczka pachniała przede wszystkim miętą, ale jakby olejkiem z ziół. Było to słodkie, goryczkowate i... naturalne tylko do pewnego stopnia. Mięta prawie zupełnie zdominowała czekoladę, ale wszystko to było zwiewne i lekkie, takie jak kwiaty.
Przy łamaniu okazała się strasznie twarda, jej trzaskanie przypominało huk (wystrzał z armat może od razu, co Kimiko?). Czasem coś się z niej okruszyło, bo była wypełniona drobinkami i kryształkami cukru.
Już mi się to nie spodobało. A szkoda, bo wyglądała jak Idilio Origins, sreberko zaś miała takie samo jak Original Beans, więc w pierwszej chwili przypomniała mi jedne z ukochanych marek. Lśniące w przekroju zło zepsuło dobre wrażenie.
W ustach sama czekolada okazała się idealnie kremowo-gładka, tylko że... no właśnie, jakby po prostu wtopionym cukrem. On trzeszczał / chrupał / skrzypiał - coś pomiędzy, ale i rozpływał się. Nie gryzę czekolad, więc w moim przypadku oparło się to na tej drugiej właściwości. I niestety, dodało to tabliczce wodnistego efektu. Sama w sobie nie była tłusta, pozostawiała tylko gładkie smugi i soczystość, a ten cukier... przeszkadzał i tyle. Ona rozpływała się w średnim tempie, cukier jakby ją pospieszał. Drażnił język i podniebienie swoją obecnością. "Miętowy krokant"? Chyba raczej cukier o smaku mięty.
W smaku już od pierwszej chwili słodycz grała nadrzędną rolę, ale nie była taka silna, a po prostu płynąca z wielu nut.
Szybko ukazała maślany karmel, za którym trochę olejkowy smak mięty nadmienił o swojej obecności.
Maślaność zaprosiła do kompozycji czekoladowość. Ta była bardzo delikatna i leciutko orzechowo-maślana właśnie. Gorzkawość początkowo tak subtelna, że niemal nieuchwytna, wpisała się raczej w palony karmel i karmelowo-orzechowe tony. Kakao i mięta jakby wspierały się w swej delikatnej cierpkawości. W niej też ukryła się soczyście-rześka nuta czerwonych owoców.
Wraz z miętowym cukrem, a więc już po kilku sekundach, nasilał się smak mięty właśnie. Nie był napastliwy, a jak delikatny, hojnie posłodzony napar z mięty. Mięta wyszła tu więc słodko, wciąż do pewnego stopnia olejkowo. Karmelowo-maślany smak dyktował cukierkowość, ale kakao podkreśliło też cierpko-palono-ziołowy smak. Niosło to rześkość i delikatny chłodek, niewątpliwie osłabiające ogólne poczucie słodyczy.
Zza nich popłynęła w drugiej połowie kolejna, lekko owocowa sugestia. Z racji orzeźwienia i wodnistości, właśnie takie owoce to przypominało. Jakieś mdłe gruszki, być może lychee czy melony. Egzotyczne i wręcz mgliste, trochę roślinne. Kwiatowe?
Bliżej końca cierpkawość kakao i ziołowość mięty mieszały się ze sobą, rosnąć. Palony klimat rozpoczęty przez karmel w tym momencie znalazł się przy nich. Gdy trafiły na soczystość, wyłapałam, że owocowe nuty ułożyły się w mglistego grejpfruta.
Pod koniec, jakby obok, nasilała się słodycz miętowa: najbardziej to olejkowa, cierpkawa, ale i ziołowo-"kwiatowa", także cukrowo-miętówkowa. Była lekka, rześka i zestawiona z nagle ziemiście kakaową, soczystą bazą. Wydaje mi się, że to te czerwonawo-cytrusowe tony tak nagle paloność ku ziemistości popchnęły.
Pozostawiło to słodko-miętowy, rześki posmak. Owoce też gdzieś tam były, nie zabrakło i paloności (mieszanina orzechowo-maślanego kakao, karmelu i ziół). Nie było jednak gorzko, a już na pewno kwaśno. Czułam delikatną, chłodną słodycz zestawioną z ciepłymi nutami.
Całość wyszła bardzo delikatnie, nienachalnie. Smaki wyważone i pasujące do siebie, niczym kółka literacko-dyskusyjne (mogą być fani różnych gatunków, ale wszystkich łączy literatura). Łagodna czekolada, której maślaność, karmel, orzechy i paloność mieszały się ze zwiewną, niemal kwiatową (za słodko-przystępna na ziołowość; zakładam, że płynęła z kakao) miętą, której cukier nadał cukierkowych cech. Ta zwiewność i rześkość współgrały z niejednoznacznymi, rześko-lekkimi, wodnistymi owocami czy zawoalowanymi czerwonymi. Żadnego kwasku, gorzkawość uładzona, za to złożona słodycz. Mi tak ogólnie trochę za słodko było, ale nie mogę powiedzieć, by tabliczka była przesłodzona. Chodzi o to, że to było po prostu głównie słodkie - choć szlachetnie.
Czekolada mogłaby mnie zachwycić, gdyby nie to, że jedzenie jej nie było przyjemne. Od zacnego smaku uwagę odciągała struktura. To było tak subtelne, że potrzebowało większego skupienia się, a nie... Okropne było poczucie, że cukier po prostu nie rozpuścił się. Szorował język i irytował. Nie wiem, może producent uznał, że smak jest na tyle delikatny i nudny, że potrzeba urozmaicenia konsystencji. Ja tam wolałabym móc utonąć w takiej nudzie, pogrążyć się w letargu, niż czuć kryształki cukru na języku i podniebieniu.
Kostkę dałam Mamie, bo opowiadałam jej o tej czekoladzie i trochę nie mogła pojąć mojego problemu. Nienawidzi ciemnej czekolady, ale uległa mi. Posmakowała jej! Doceniła jej łagodny, niegorzki i niekwaśny, a słodki, nie za mocny smak, ale co? "No tak, ten cukier zupełnie niepotrzebny". Dokładnie! Ten "miętowy krokant" tylko wszystko popsuł. Gdyby nie on, na pewno dałabym 9 (kto wie, czy gdyby nie było tak słodko, a bardziej kakaowo, to i do 10 by to nie dobiło?), bo zaburzał i smak (odwracał uwagę od nut), i strukturę (sama czekolada wydaje się cudowna, tak między kryształkami), a do tego odbierał komfort jedzenia.
ocena: 7/10
Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, krokant miętowy 10% (cukier trzcinowy, naturalny olejek miętowy), pełny cukier trzcinowy, ziarna wanilii
Ja czasami lubie jak chrzęści cukier ale też mi czasem przeszkadza :p ale mięty z czekoladą nie znoszę więc i tak bym nie zjadla tej tabliczki... Bardzo podoba mi się porównanie do kółka literacko dyskusyjnego :D
OdpowiedzUsuńJak można lubić chrzęszczenie cukru? W czym na przykład?
UsuńW oreo :D
UsuńSame herbatniki Oreo uważam za smaczne, ale właśnie cukier w nich zawsze mi przeszkadzał.
UsuńPoczątkowo wszystko zajebiście. Smak i konsystencja czekolady, mmm. Nawet miętowe drobinki byłyby zacne, gdyby nie fakt, że to a la cukrowe dziadostwo. Zjadłabym maksymalnie rządek i byłabym wkurzona. Taki potencjał... yff.
OdpowiedzUsuńZmarnowany potencjał chyba boli najbardziej. Nie cierpię, jak np. coś ma piękny zapach i wydaje się boskie, porobię zdjęcia, nastawię się, przychodzi pora jedzenia i...
UsuńPróbowałem kiedyś (dawno, bardzo dawno temu) ich tabliczek, nie smakowały mi. Miętowa była fatalna i mięta jakaś strasznie sztuczna, ale nie było w niej takiego cukru. Wygląda na to, że zmienili skład, ale i ta nie mam zamiaru wracać do tej marki.
OdpowiedzUsuńWidać nikomu nie smakowała. Oj próbują, próbują, ale też bym nie wracała.
Usuń