czwartek, 18 kwietnia 2024

Tesoro Amazónico Dark 73% Origen Utcubamba Amazonas - Peru ciemna

Aż się nadziwić nie mogę, ile ostatnio u mnie nieznanych mi dotąd marek. Oto kolejna, Tesoro Amazónico. Ich fabryka położna jest w środku amazonskiej dżungli w Peru, San Maritn, i podobno, jak to sami piszą: "żaden las nie stanie im na drodze do odkrycia skarbów" - jak rozumiem, kakaowych. Ponoć łączą innowacje, a więc technologię z Włoch, i tradycję gdy chodzi o ziarna kakao, na jakich pracują. Dbają o wszystkie detale przy produkcji swoich czekolad, które - jak zapewniają - są ich pasją. Miałam nadzieję poczuć to w tabliczce, która mnie czekała. 

Tesoro Amazónico Dark 73% Origen Utcubamba Amazonas - Peru to ciemna czekolada o zawartości 73% kakao z Peru, z prowincji Utcubamba, z regionu Amazonas.

Po otwarciu rozbrzmiał zapach kwaśnego, jakby nieco skwaśniałego czerwonego wina wytrawnego, jogurtu i ananasa. Ananas wydawał się też zatopiony, może duszony w alkoholu. Dołączyła cytryna w alkoholu - duszona lub nasączona nim. A te owocowo-alkoholowe nuty przejawiały też słodycz. Mimo soczystości, wydawała się ciężka. Zadecydowały o tym żywe, jakby wilgotne kwiaty - wyobraziłam sobie takie ze środka kolorowej tropikalnej dżungli. Czułam też słodkie figi - miks świeżych, soczystych i suszonych. Te drugie podsunęły myśli o cukrze trzcinowym i samej trzcinie cukrowej. Wyobraziłam sobie suszącą się trzcinę, sok wytwarzany z trzciny i... migdały? Kryły się w niej, acz z czasem migdały i marcepan wyszły odważniej. Towarzyszyły im drzewa, palmy i więcej kwiatów.

Wyglądająca na kremową tabliczka, w dłoniach dała się poznać jako masywnie twarda. Trzaskała głośno, w pełno-chrupki sposób. 
W ustach rozpływała się powoli i kremowo. Lekko zalepiała, wykazując wysoką gęstość. Była gibka, zbito-zwięzła i tłusto maślana. Cechowała ją aksamitna gładkość, mimo kryształków połyskujących trochę w przekroju. Z czasem ujawniała sporo soczystości, która nieco rozrzedzała gęstość.
Zniknąwszy, czekolada zostawiała suchawo-ściągająco-cierpki efekt.

W smaku po ustach pierwsza rozlała się lekko kwaskawa, rześka maślanka. Pomyślałam o lekkiej, naturalnej słodyczy mleka, acz zdążył zgłosić swoją obecność - czy raczej dopiero jej obietnicę - kwasek, a po chwili słodycz znacząco wzrosła.

To odezwały się bardzo słodkie figi suszone. Zaprezentowały się sztuki miękkie, o wilgotnych i soczystych wnętrzach. Przemknęły mi jednak też pojedyncze świeże figi. Te zaprezentowały słodycz o innym charakterze - mocną, ale świeżą. Za nimi znalazła się cała feeria egzotycznych owoców, trudnych do połapania i kwiaty.

Kwiaty były to słodkie - oczami wyobraźni patrzyłam na jakieś kolorowe, głównie różowe egzotyczne o masywnych główkach. Odważne; takie, co świetnie sobie radzą w tropikalnej dżungli. W pewnym momencie pochyliły się w stronę słodkiej gumy balkonowej, acz w owocach zagościł też kwasek. Pomyślałam o słodko-kwaśnych, okrągłych śliwkach w kolorach od fioletowego do czerwonego.

Kwasek początkowo był nieśmiały i jedynie wychylał się zza niskiej gorzkości jako limonkowe sugestie. Ona oddawała drzewa, wsparte paroma migdałami. Drzewa wplotły lekką cierpkość.

Cierpkość przywołała trochę drewniane, wytrawne czerwone wino. Niemal... skwaśniałe? Kwaśność wzrosła, acz zmieszała się ze słodyczą świeżych fig i kwiatów.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do delikatnej gorzkości podpłynęła mleczność i kwaskawy jogurt... Choć jakby z zamiarem łagodzenia, na zasadzie kontrastu na pewien czas trochę gorzkość podkreśliły. Kwaskawy jogurt stonował za to słodycz.

Słodycz nabrała charakteru, co podchwyciły migdały. Całkiem sporo wyłoniło się ich spośród drzew, prezentując się jako ciężkawo, poważnie słodki marcepan. Czułam zarówno marcepan, jak i same migdały. Z tym że też otulone słodyczą.

Migdałom z lekko gorzkim tłem i słodyczy fig tym razem suszonych udało się w harmonii wymieszać. Pomyślałam o kwitnących palmach... Kwiatach palm? Naturalnym cukrze właśnie palmowym, kwiatowym w smaku... I trzcinie? Wyobraziłam sobie słodki sok pozyskiwany z trzcin. Suszone figi zajęły się też drzewnymi nutami.

Wino czerwone straciło na znaczeniu, acz winność pozostała. Pod wpływem kwiatów i pojawiających się ze wszystkich stron owoców - mieszanki egzotycznych oraz śliwek - zmieniło się w słodkie... Słodko-rześkie białe.

Do drzew i migdałów dołączyły jeszcze trzciny szeleszczące nad wodą. W głowie wciąż miałam palmy i może... rześki cukier kokosowy? Orzech kokosowy, z którego łupiny pije się... pina coladę?

Cierpko-soczyste, może nawet w porywach kwaskawe wino białe rozmyło się nieco i przemieszało z resztą, obfitując w skojarzenie z ananasem w winie - duszonym lub nim tylko nasączonym. Kwaśność wzrosła odważnie. Ananasa podkreśliła cytryna... Acz i ona nie fundowała czystej kwaśności. Wyobraziłam sobie cytrynę jakby kandyzowaną w alkoholu. Cytrynę wsparła soczyście kwaśno-słodka limonka. Pomyślałam o tequili z cytrusami, a potem wróciło - acz jakby niecodziennie mocne - białe wino o kwaśnym zacięciu. Które podszepnęło skwaśniałe wino czerwone z oddali?

Pod koniec drzewa zmieniły się w węgiel drzewny, a migdałowy marcepan w słodką aż cukrowo, alkoholową, trzeszczącą i skyrzpiącą (w tym od scukrzonego alkoholu?) masę migdałowo-kokosową.

Po zjedzeniu została lekka cierpkość i posmak maślanki i jogurtu z kwaskiem, podkręconym przez cytrusowo-ananasowy alkohol. Czułam wręcz cukrowy alkohol - może białe wino, a także jakby skwaśniałe wino czerwone i mieszaninę kwiatów oraz fig z okrągłymi śliwkami. Pomyślałam też o cukrowym marcepanie, trzcinach i palmach, a więc roślinach, których trzyma się rześkość nadwodnej scenerii.

Czekolada była bardzo intrygująca. Sporo w niej kwasku, acz nie była po prostu mocno kwaśna. Maślanka i jogurt, kwaśne wina i soczyste owoce, śliwki, ananas podkręcony cytryną i limonką mieszały się z odważną słodyczą. Ta chwilami wydawała mi się nieco przesadzona, ale nie męczyła, mimo nut scukrzenia, przejawiających się i w alkoholowych nutach, i marcepanie, i... jako cukier kokosowy i trzcinowy sam w sobie. Czułam te trzciny, palmy, a także sporo drzew i kwiatów. Ciekawie sprawę rozegrały figi - przechodząc od świeżych do suszonych - oraz winna nuta - czerpiąca i z czerwonego, i białego. Wszystko zmierzało w ciężkawym, acz nie w negatywnym sensie, kierunku. Gorzkość była mi jednak nieco za niska - acz na szczęście i ona miała coś do powiedzenia. 


ocena: 9/10
cena: 5 € (za 70g; około 22 zł)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier

środa, 17 kwietnia 2024

wino śliwkowe Nuwang Ume Pflaume [18 LAT+]

Na wstępie muszę poinformować, że wpis ten jest przeznaczony dla osób pełnoletnich, które ukończyły 18 lat.

Alkohol to nie moja bajka, aczkolwiek kilka całkiem smacznych wspominam... nieźle. Nie, żebym miała do któregokolwiek wrócić, ale swoje im muszę przyznać - że rozumiem, że smakować mogą. Ojciec wie, że lubię japońskie smaki, więc zakodował sobie, że śliwkowe wina muszą i mnie wydawać się ciekawe. Dzisiaj przedstawiane dostałam właśnie od niego. Jak by nie patrzeć, to prezent zdecydowanie bardziej trafiony niż (18+) miód pitny Lietuviškas Midus Trakai, który był po prostu zły. Dzisiaj przedstawiany alkohol wydawał się w porządku, stąd po niego sięgnęłam bez strachu, ale i bez większych pozytywnych emocji. Wino stało i czekało na swoją kolej długo, a motywacją do otwarcia był Sylwester. Nie obchodzę, ale jak już petardy miały mi dudnić za oknem, dzień nie po mojemu (nie lubię "narzuconych" świąt), pomyślałam, że to dobra okazja, by spróbować, cóż to jest i jak się ma do win śliwkowych, które już piłam.

Nuwang Ume Pflaume to "słodki aromatyzowany napój na bazie białego słodkiego wina" o smaku śliwek ume, mający 10% alkoholu, produkowane przez niemiecką firmę TOPHI GmbH.

Piłam je w temperaturze pokojowej, bo nie lubię schłodzonych rzeczy i nie sprawiałoby mi to przyjemności, mimo że polecają je pić właśnie lekko schłodzone.

Po odkręceniu i powąchaniu z butelki wino wydało mi się nieco alkoholowo ordynarne, jednak po przelaniu do kieliszka ordynarność uszła zupełnie. Została jednak moc - powiedziałabym, że to wino było bardzo mocne jak na białe. Czułam w nim znaczący wątek suszonych śliwek - kwaśno-goryczkowatych i soczystych, wkomponowanych w ciężką słodycz. Śliwki jednak nie dały się zagłuszyć - to one dominowały. W trakcie picia nos odnotował też subtelny, kwiatowy akcent.

Wino miało jasny, słomkowo-złocisty kolor i wydawało się rzadkie.
W trakcie picia też było rzadko-lekkie. Wydało mi się nawet lekko musujące, acz to chyba tylko wrażenie.

W smaku pierwsza polała się słodycz, przybierająca na sile. Silna, wysoka, ale - jak się okazało już po sekundzie czy dwóch - wyraźnie śliwkowa. Zaskakująco mocna jak na wino alkoholowość podbiła owocowy smak.

Pomyślałam o kwaskawych śliwkach suszonych, mimo że echo kwasku kryło się jedynie w oddali za słodyczą, a potem do głowy przyszły mi... śliwki ogólnie. Słodko-soczyste, jedynie z przebłyskami kwasku. W tle przewinęły się też kwaskowate zielone winogrona, może odrobinka kwiatów.

Wszystkie te nuty płynęły na bardzo wysokiej słodyczy. Ta zmierzała do przesłodzenia, acz nigdy do niego nie dotarła. Wino to kryło w sobie sporo rześkości i soczystości, które pilnowały, by nie zrobiło się muląco słodko.

Po tym, jak alkohol zaczął rozgrzewać gardło, smakowo się nieco rozszedł, wydało mi się, jakby do białego, owocowego wina dołączył słodko-ciężki owocowy likier. A jednak i on nie przesłodził, bo owocowy smak wciąż robił aluzje do soczystego kwasku.

Po wypiciu zostałam ze słodko-owocowym posmakiem, który zrobił się landrynkowy, jakby przerysowany. Śliwki pobrzmiewały, acz straciły nieco na jednoznaczności. Oprócz nich czułam wciąż alkoholową rześkość, ocierającą się o kwasek białego wina, a także już lekkie przesłodzenie.

To wino zaskoczyło mnie pozytywnie. Spodziewałam się zasłodzenia totalnego, a ono zasłodzenie ciekawie ograło. Mocny aromat i smak śliwek był aż zaskakujący, acz pod koniec niestety wydawał się już przerysowany. Rześkość, soczystość i namiastka kwasku ciekawie urozmaiciły jakby esencjonalnie słodką bazę. Tak samo warte uwagi, nawet nieco lepsze niż wino śliwkowe / likier Choya Umeshu Silver, acz żadne z nich nie jest moim alkoholem idealnym (nie wiem w sumie, czy taki istnieje - wątpię).

Mama zgarnęła kieliszek i z zachwytem powiedziała: "bardzo smaczne! Słodkie, ale takie jakby półsłodkie. Rześkie, soczyste. Śliwek to ja tam jak zwykle może i tak wyraźnie nie czułam, ale mi się kojarzyło z takim dobrym szampanem, zwłaszcza na początku. Jakby trochę bąbelkowało, mimo że nie było bąbelków. Głębokie, lekkie, pyszne. Wydawało się mocne jak na białe wino, ale nie ordynarnie alkoholowe." Spróbowała i w temperaturze pokojowej, i lekko schłodzone (ona akurat woli takie rzeczy lekko schłodzone) i stwierdziła: "najlepiej jego walory i głębię czuć właśnie w temperaturze pokojowej. Schłodzone nie było tak wyraziste i ciekawe, a bardziej takie ot, alkoholowe".


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam (a ojciec kupił w Auchan)
cena: 14,98 zł (za 500 ml; sprawdziłam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: mogłabym wrócić w odległej przyszłości

wtorek, 16 kwietnia 2024

Beskid Chocolate Wenezuela Chuao Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90 % Kakao ciemna z Wenezueli

Ciemne czekolady Beskid zawsze wychodzą rewelacyjnie, ale czasem żałuję, że trzymają się raczej zawartości 70% kakao. Na widok tej aż mi się oczy zaświeciły. Co prawda z regionu Chuao zazwyczaj wychodzą bardzo łagodne czekolady, ale... może właśnie dlatego tu zdecydowano się dać 90%? Aby zapewnić charakter? Wszak w 2020 Beskid Wenezuela Chuao 90 %  była naprawdę zachwycająca. Co się jednak pozmieniało? Nie mogłam się doczekać, a jeszcze tylko jako ciekawostkę dodam, że tam, na północnym wybrzeżu Wenezueli, ta szlachetna odmiana kakao jest hodowana od ponad 400 lat.


Beskid Chocolate Wenezuela Chuao Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Wenezueli, z regionu Chuao; czas konszowania min. 72 godzin.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach drewna, podkręconego wędzeniem, jakby cięte drewno mieszało się z drewnem wędzarniczym, do wędzenia, na którym właśnie wędzi się... coś. Czerwone owoce? Wplotły kwasek, ale nie był on czysto owocowy. Pomyślałam o wędzonym serniku, w którym przesadzono z ilością masła. Z owoców wyklarowały się maliny i żurawina, nieco w wytrawniejszym wydaniu. Do głowy przyszedł mi popiół i niedookreślone przyprawy. Podkreśliła je goryczka, wpisana w drzewno-żywiczną słodycz. Ta z kolei mieszała się z karmelem.

Twarda tabliczka wyglądała na kremową, a w dłoniach sprawiała wrażenie konkretnej i masywnej. Przy łamaniu trzaskała głośno, właśnie umacniając poczucie konkretu i obiecując gęstość. 
W ustach rozpływała się wolno. Mimo że bazowo zachowywała zbity kształt, pokrywała usta gęstymi i kremowymi smugami. Była maślano-śmietankowo tłusta i lekko soczysta. Z czasem i już do końca przejawiała lekką pylistość. Odrobinę ściągała na koniec.

W smaku pierwsza zaznaczyła się subtelna słodycz, przywodząca na myśl drobne kwiaty, pokryte rosą. Pomyślałam o pojedynczych konwaliach, dzwonkach, rosnących pośród drzew.

Słodyczy dołożył też zgaszony karmel... delikatny w sposób, jakby i on był nieco rozmyty świeżością rosy?
Karmel na pewno jednak palony do goryczki... W paloności dała o sobie znać delikatna gorzkość, sugerująca popiół i nie węgiel, a dosłownie "węgielek".

Kwiatki rosnące wśród drzew zaraz uległy właśnie drzewnemu splotowi. Czułam w nim drewno suche, goryczkowate ogólnie, ale też takie kojarzące się z wędzeniem... Na którym właśnie wędzą się czerwone owoce? Z czasem wyległy na przód tak, że to raczej owoce, których trzymała się drewniana nuta.
Wydały mi się kwaśne i lekko wytrawne - pierwsza do głowy przyszła mi żurawina.

Wprowadziła kwasek, acz nie był on ani czysto owocowy, ani szczególnie mocny. Częściowo wpisał się w za mocno maślany, aż ciężki sernik. Wyobraziłam sobie ciasto z wędzonego, tłustego twarogu.

Część wędzonego motywu przejęły migdały. Zarysowały wizję wędzono-karmelizowanych siebie, w palono cukrowej skorupce, która zaraz opadła, a na znaczeniu przybrała gorzkość.

Gorzkość rozbrzmiała z pełną mocą, dosłownie uderzyła. Była to siekierowa gorzkość, łącząca w sobie dym i popiół. Pomyślałam o kompletnie spalonym drewnie, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość podkreśliła szczypta czarnego pieprzu.

Kwaskawe owoce za gorzkością stały się zdecydowanie wytrawniejszym splotem - za sprawą pieprzu ułożyły się w chutney... malinowy? Maliny przemieszały się z żurawiną i pobrzmiewały lekką goryczką (przypraw?). Na tej płaszczyźnie na moment wzrosła kwaśność, jakby tak wspomniany sos malinowy podkręcić wyjątkowo kwaśnym grejpfrutem.

Nagle gorzkość, jak zagrzmiała, tak zaczęła łagodnieć. Jakby od środka rozmywać ją zaczęła maślana nuta. Przypomniała też o tłustym serniku. Migdały wydały mi się też delikatniejsze - odrzuciły bowiem wędzoną i karmelizowaną nutę. Poniekąd wmieszały się w sernik. Jego słodycz zdawała się ulatywać.

Ostał się więc twarożek z istotnym udziałem kwaskawego, pełnego i wręcz śmietankowego jogurtu.

Gorzkość wróciła do drewna. Jakby drewno wyłoniło się z popiołu z nieco nowym pomysłem na siebie. Soczystość przypomniała mu o owocach, więc to poniekąd wciąż drewno, na którym się wędzą, ale częściowo starało się jakby od wędzenia odciąć. Zaopiekowało się słodyczą i owocowością. Przy drewnie grejpfrut wydał mi się wyrazistszy.

Słodycz, po tym jak karmel zniknął, stała na niskim poziomie, acz wydawała się niedookreślona. Drewno pokierowało ją w żywiczną stronę. Oto pojawiło się drewno cięte, po którym spłynęła żywica i zdążyła już stwardnieć.

Taka już sucha żywica, łącząca słodycz i goryczkę zakończyły kompozycję.

W posmaku wyłonił się lekki posmak wędzenia jako drewno wędzarnicze i wędzony twaróg, jogurtowy sernik z wysoką soczystością podyktowaną cierpko-słodkimi owocami. Pomyślałam o kwaśnej żurawinie i słodko-wytrawnym chutney malinowym, podkręconych grejpfrutem. Znów, chyba ośmielona owocami, wyłoniła się rześka rosa.

Całość była bardzo interesująca. Wędzono-palone nuty zmieszały ogrom drewna z nabiałem i sernikiem oraz owocami - żurawiną i chutney malinowym. Wędzony sernik ciekawie wyszedł, mieszając się ze słodyczą karmelu i żywicy. Subtelne akcenty kwiatów, rosy wraz z przesadzoną maślanością chwilami bardzo ugłaskiwały kompozycję, acz gorzkość miała swój naprawdę siekierowy debiut za sprawą dymu i popiołu. Niska słodycz, lekka, ale istotna kwaśność i gorzkość mogłyby mnie w sobie rozkochać, gdyby nie to, że przez pewien czas maślaność miała w moim odczuciu za duży udział.

Bardzo odlegle przywiodła na myśl Beskid Chocolate Wenezuela Puerto Cabello 70 % m.in. o nutach śmietanki i jogurtu, czerwonych owoców jako kompot, migdałów, drzew czy żywicy. W niej jednak było o wiele, wiele więcej słodyczy, która zaserwowała smakowite owoce suszone. 

Sernik z Beskid Wenezuela Chuao 90 % z 2020 mieszał się jednak bardziej z cytrusami, np. mandarynkami niż owocami czerwonymi jak w dzisiaj przedstawianej. Drzewa przechodziły w przyprawy, a i podlinkowana nie miała wędzonych nut. Minimalnie bardziej mnie zachwyciła - miała "to coś", co zadecydowało o maksymalnej ocenie. 


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 25t zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 455 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

niedziela, 14 kwietnia 2024

Cornellis Belgian Chocolate Dark 72 % ciemna

Gdy zaczęłam przygotowywać wstęp do tej recenzji, wydawało mi się, że nie znam marki Cornelis, ale... coś jednak w głowie mi świtało i postanowiłam zgooglać, a wtedy trafiłam na swoją starą recenzję Cornellis Belgian Milk Sea Salt Caramel. Podobnie jak tamtą, także tę kupiłam prawie bez zastanowienia, licząc na prostą i przyjemną degustację. Różnica była taka, że kupienie dzisiaj przedstawianej pamiętałam. Po zobaczeniu tekstu przypomniała mi się też tamta czekolada.

Cornellis Belgian Chocolate Dark 72 % / Dark Chocolate with 72% Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao.

Po rozerwaniu sreberka poczułam mocno palony zapach, mieszający się z prażony i solonymi orzeszkami ziemnymi. W tle zamajaczyła naturalnie słodko-słonawa pistacja, acz kryła się za... krakersami z masłem? Te również zawarły w sobie ciepło-prażono-pieczoną nutę. Do tego dołączyły drzewa, rozgrzewane słońcem. Do głowy przyszły mi też szyszki, które opadły na także rozgrzaną ziemię. Słodycz była dość wysoka, lekko waniliowa. Zmierzała w ciężkim kierunku, mimo lekkiej soczystości śliwki w czekoladzie.

Tabliczka była twarda jak skała. Trzaskała głośno, donośnie, właśnie potwierdzając skalistość.
Czekolada rozpływała się powoli. W zasadzie ochoczo, acz chwilami jakby coś ją zaraz miało powstrzymać (tak się jednak nie stało). Dała się poznać jako aksamitna. Powierzchownie miękła, pokrywała podniebienie mazistymi, maślanymi smugami. Z czasem okazała się nieco proszkowa, w porywach wręcz ziarnista, ale jednocześnie kremowo-tłusta.

W smaku pierwsza pojawiła się lekka gorzkość, do której doskoczyła słodycz. Ta miała imperatywne zapędy i nie traciła ani sekundy. Dała się poznać jako waniliowa, ale nie jako sama wanilia, a waniliowy wariant czegoś.

Słodycz wzmocniło echo naturalnego kremu orzechowego 100% z orzechów. Orzechy wprowadziły maślaność, którą wzmocniła nuta maślanych herbatników. Okazało się, że to właśnie one były mocno słodkie, w dużej mierze za sprawą wanilii. Cukier trzymał się tyłów, acz i jego echo czuć. Wyszło to dość ciężko.

Pomyślałam o kremie 100% z fistaszków, ale tym razem z mocno prażonych orzeszków. Zaraz zmieniły się w orzeszki po prostu. Wzmocniły je prażone pistacje - albo lekko posolone, albo słonawo-słodkie w naturalny sposób. Herbatniki zrobiły drobną aluzję do mocno wypieczonych krakersów z masłem, ale nie poszły tą drogą.

Gorzkość nieco się umocniła, a kompozycji powagi dodały drzewa. Były to drzewa rozgrzewane słońcem, niosły ciepło. Znowu do głowy przyszły mi konkretnie szyszki - z jakimś lekkim echem iglastego kwasku? Z ciepłem związała się nuta mocnego palenia - drewna, orzechów.

Palona gorzkość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zmieniła maślane herbatniki w ciężkie maślane markizy z kremem kakaowo-orzechowym, też z maślaną nutą. Połączył cukrowość z lekką cierpkością. Orzeszki ziemne w czekoladowej toni spotkały orzechy laskowe.

Gorzkość miarowo rosła, ale wciąż wydawała mi się delikatna. Przemknęła ciemna, rozgrzana ziemia, ale... zaraz ukryła się w po prostu palonej nucie.

Słodycz cały czas trzymała się wysokiego poziomu i wciąż mknęła do przodu. Cukier chwilami lekko się wyłamywał, przez co zahaczała o przesadę. Nic sobie z tego nie robiła. Trochę końcowo męczyła i drapała. Odnotowałam nieśmiałą soczystość jakby przesłodzonego kompotu śliwkowego. Pomyślałam też o gorącym kakao z nutą śliwki.

Z czasem z orzechów ostały się głównie arachidy i trochę laskowych. Pierwsze zmieszały z drzewami, że aż orzechowość ogólnie nieco straciła na znaczeniu. Ciastka zrobiły się za to bardziej... ciemne, kakaowe i cukrowe. Wyobraziłam sobie kakaowe ciastka z kryształkami cukru. Od nich, i od kompotu, pobrzmiewała nieco przypalona mgiełka. Słodycz jednak starała się ją przykryć, obfitując w przesłodzony, cukrowy krem kakaowy z orzechów - na jego fali wyłoniły się laskowe.

Po zjedzeniu został posmak palono-gorzki, nasuwający na myśl rozgrzaną od gorąca ziemię, ale też jakby kakaowego kompotu śliwkowego. Towarzyszyły mu waniliowo-maślane herbatniki. Wszystko to było przesłodzone i ciężkie. Pobrzmiewała też drobna cierpkość i wątek drewna iglastego.

Całość była smaczna, mimo że z drobnymi wadami. Kakao wydało mi się prażone za mocno, a i ekstraktu z wanilii też dano za dużo. Z drugiej jednak strony cukrowość i tak czuć. Końcowo wyszło to za słodko i ciężko. Nuty fistaszków i pistacji prażono-słonawych, herbatników i rozgrzanych drzew, echo ziemi i motyw śliwkowego kompotu z kakao to przyjemna kompozycja. Spokojna, dość gorzka - na zwykły dzień do zjedzenia w sumie z przyjemnością, mimo wypunktowanych wad.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,19 zł
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Sklad: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

sobota, 13 kwietnia 2024

krem Vilgain Sweet Nuts Chocolate Coconut Pecan

Na ten krem zdecydowałam się w ostatniej chwili przed opłaceniem - jak mi się wydawało - gotowego już zamówienia. Wtedy pomyślałam, że mam ogromne szczęście, iż go dostrzegłam. Ciekawiło mnie, jak wyjdą pekany w kremie, acz po Maslove Pekan 100 % Zmielony Pieczony raczej nie chciałam kupować kremu tylko z pekanów (i Vilgain takiego nie ma). Gdy jednak parę kremów tej marki już przejadłam, przestał wydawać mi się tak atrakcyjny. Obstawiałam, że będzie bardzo podobny do Vilgain Cheat Spread Chocolate Cinnamon, który mnie nie zachwycił. Po cichu liczyłam, że nie będzie tak rzadki i mlecznoczekoladowy, że pójdzie w kierunku gęstszego Vilgain Sweet Nuts Coconut Chocolate. I cóż... nie wiedziałam, czego się spodziewać po słodyczy i czekoladowości. W sumie nie wyglądało, że będzie bardzo słodki - miał 13g "w tym cukry" na 100g. Ale kto ich tam wie... Krótko przed otwarciem go pomyślałam, że gdybym znała smak podlinkowanych przed zakupem, z tego już bym zrezygnowała, ech. Smutno mi się zrobiło, że ucieszyłam się, że to już ostatni smakowy krem tej marki, która wyglądała tak obiecująco... No, ale może wtedy ominęło by mnie coś dobrego? Sama siebie próbowałam na różne sposoby pocieszać, bo miałam mieszane uczucia.

Vilgain Sweet Nuts Chocolate Coconut Pecan to ciemno czekoladowy krem migdałowy z prażonych na sucho migdałów z orzechami pekan i rozdrobnionym kokosem.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam intensywny zapach, w którym nieco dominował słodki kokos. "Nieco", bo migdały były tuż za nim. Wydawały się tak słodkie, jakby były w miodzie. Pojawił się też maślany wątek, kojarzący się z migdałowo-miodowym nugatem, a także czekolada. Próbowała dołączyć do kokosa i migdałów na pierwszym planie, ale nie udawało się jej. Została w tyle jako ocierająca się o plastik czekoladka z nadzieniem "masło orzechowe" z lekko prażonych migdałów (niczym wyidealizowana migdałowa wersja Reese's?). 

Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju - zlałam około 4,5 łyżeczki, a trochę (chyba mniej niż 0,5 łyżeczki) wymieszałam, bo ruchomy wierzch był pełen dodatków i nie dało się zlać wszystkiego idealnie. Jak się szybko okazało, krem nie potrzebował w zasadzie nawet tej małej ilości, bo był dość rzadki i tłusty. 
Masie blisko do stanu półpłynnego, była ruchoma i kojarzyła się z tłustym zlepkiem mnóstwa dodatków. W zasadzie chwilami miałam wrażenie, że ona opiera się na kawałkach pekanów i wiórkach kokosa, a gładszy krem migdałowy stanowił tylko spoiwo. Na oko wyglądał właśnie gładko, żadnego miazgowego efektu, a tylko widoczne kropeczki (skórek migdałów? może też kakao).
Krem był ciągnący, miejscami mniej rzadki, ale gęstym za nic go nazwać nie mogę.
W trakcie jedzenia dał się poznać jako właśnie miękki i tłusty w oleisty sposób. Rozpływał się w umiarkowanie-szybkawym tempie, minimalnie zaklejając usta. Łatwo rzedł. Choć nie był zupełnie lejący, ale brak mu konkretu i masywności, a nawet kremowości. W sensie... samemu, gładkiemu kremowi-bazie. I też nie do końca gładkiemu, bo szybko okazał się jakby chropowaty, bardzo proszkowy. Ta "baza" - czy raczej spoiwo - zlepiała całe mnóstwo kawałków różnej wielkości.
Kawałki to orzechy pekan i kokos. Jedne i drugie wystąpiły pod postacią wielkich kawałów, kawałków średnich i bardziej przemielonych, malutkich. Kokos to nie tylko wiórki, ale też wióro-kawały, naprawdę gigantyczne słupki. Orzechy pekan były częściowo z delikatnymi skórkami.
Dodatki dodały chrupkości - gryzłam je, gdy krem się już rozpuścił. Orzechy wyszły tłusto-miękko świeżo (obstawiam, że jeśli je podprażyli, to minimalnie), były delikatne. Kokos okazał się twardszy, chrupko-prażony, a końcowo też trzeszcząco-skrzypiący. Zęby cały czas miały co robić - to pasta do gryzienia, co po dłuższym czasie zaczynało trochę męczyć.
Nie przemawia do mnie konwencja kremu do gryzienia, ani taka rzadkawo-oleista baza-spoiwo, która końcowo aż otłuszcza usta.

W smaku najpierw rozchodziła się wyrazista słodycz, kojarząca się z miodem i karmelem z miodu, do której prędko dołączyła naturalna słodycz kokosa. Słodycz wydała mi się wręcz przenikliwa, nieco piekąca w język jak jakiś pikantniejszy miód.

Kokos szybko umocnił swój udział. Pomyślałam o słodziutkiej miazdze kokosowej, kokosowym kremie z jakiś wyidealizowanych pralinek i wiórkach, które dopuszczają do głosu czekoladę. W harmonii splotła się z kokosem poprzez słodycz. Ta rosła nieustannie. Czekolada w zasadzie cały czas była niedookreślona, łagodna, maślana... Kokos podpowiadał mleczność, chwilami aż zaskakująco mocną.

Prażona nuta migdałów trzymała się tyłów przez pewien czas. Była spokojna, ale i ona powoli zaczęła wkraczać na pierwszy plan. Zrównała się z kokosem, także idąc w słodkim kierunku. Pomyślałam o prażonych i karmelizowanych w miodzie migdałach. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach zrobiło się za słodko, mimo że raz po raz przewinęła się też lekka goryczka, gorzkawość.

Od wyłaniających się pekanów rozchodził się ich subtelny smaczek, ale nie czuć ich tak ewidentnie, raczej podkreślały ogólną migdałowo-orzechowość. Migdały zwróciły się w nieco wytrawniejszym kierunku, acz zwolniły i zostały za kokosem, bardziej mieszając się z czekoladą. Ta jednak niebezpiecznie zmierzała w plastikowym kierunku. Do głowy przyszły mi czekoladki "babeczki z masłem orzechowym" - tylko że zrobionym z migdałów. Migdały obudziły w czekoladzie lekko gorzkawy akcent. Nie gorzkość, ale charakter, który też trochę pomógł złagodzić słodycz. Gdy udało mi się raz czy drugi zagarnąć prawie samą masę, bez chrupaczy, odnotowałam echo oleju kokosowego.

Smak kokosa, który odchodził od jego kawałków też był słodki, ale nieco inaczej. Trochę rozbijał przesłodzony smak całości, ale... nie tonował słodyczy.

Pekany i kokos w większości stały bowiem obok zasłodzenia, jakie fundowała masa. Nie okiełznały jej - chyba nawet przeciwnie. Przy nich jej słodycz chwilami wydawała się wręcz przenikliwa.

Końcowo krem wydawał się aż muląco-czekoladowo słodki, trochę karmelowo-miodowy, ale wyraźnie migdałowo-kokosowy. Gryzione dodatki niby były przedłużeniem tego, ale... trochę zerowały słodycz.

Pekany podczas gryzienia okazały się dość podobne gdy chodzi o charakter do migdałowej bazy - naturalnie bardzo słodkie. Do tego wręcz świeżo - jeśli były prażone, to minimalnie. Wydały mi się maślano-gorzkawe, neutralne w obliczu słodkiej masy. Gorzkawe to w sumie tylko pojedyncze większe kawałki ze skórką.
Z chrupaczy, gdy ich mieszanina została na koniec, dominował kokos. Ilościowo i pod względem charakteru, wyrazistości smaku.
Gryziony kokos smakował słodko wiórkowo, co podkreśliło lekkie podprażenie. On także tonował słodycz, jaką zostawił słodki krem.

Po zjedzeniu został posmak bardzo, bardzo słodki, wręcz zamulenie, mimo że w zasadzie najwyraźniej czułam tylko co pogryzione pekany i kokosa. Czułam przesłodzoną czekoladę o karmelowo-plastikowym charakterze, liche echo goryczki - splot kakao i migdałów, może pekanów. Pobrzmiewał w niej też olej kokosowy. Migdały jako one same złączyły się z kokosem w słodkim wirze, kojarząc się z kremem, nugatem, nadzieniem jakiś słodkości. Wiórkowo-pekanowy, neutralniejszy wątek też się pojawił, acz stał jakby obok przesłodzenia.

Krem mnie nie usatysfakcjonował ani w smaku, ani pod względem konsystencji. Był rzadkim zlepkiem mnóstwa kawałków, co uczyniło go czymś do ciągłego gryzienia, gryzienia i jeszcze raz gryzienia, że aż wyszedł mało kremowo. Był tłusty w oleisty sposób i brakowało mu kremowości (ale przynajmniej nie kojarzył się z orzechowym kisielem, jak inne Vilgain). Kawałki były zacne, ale wolałabym ich mniej w gęstszej bazie. W smaku kawałkom do zarzucenia nie mam absolutnie nic. Bazie-kremowi natomiast owszem. Był za słodki w mulący, nachalny sposób. Karmelowo-miodowe nuty czekoladę przesłodziły i poszła we wręcz plastikowym kierunku (a liczyłam na ciemną i gorzkawą). Migdałowo-kokosowy splot podobał mi się bardzo, był wyważony i zacny, tylko że właśnie za bardzo dosłodzony (może też to kwestia tego, że zdecydowali się na zbyt wyrazisty w smaku cukier?), a szkoda. Potencjał więc w kremie był, ale niestety bardzo ukryty.
Wady podobne co Vilgain Sweet Nuts Coconut Chocolate, ale jeszcze bardziej "zlepowo-dogryzienia". Wspomniany ogólnie był nieco bardziej zgrany (i słodki w mniej nachalny sposób - podlinkowany posłodzono cukrem trzcinowym, nie kokosowym, więc może w tym tkwi "clue"?), kremowy i bardziej do mnie przemówił. Samą masę dzisiaj przedstawianego produktu bardzo przesłodzono - wszak spory procent składu to dodatki będące jakby obok smaku, jaki fundowała.


ocena: 6/10
kupiłam: Vilgain.pl
cena: 34,90 zł (za 200 g)
kaloryczność: 657 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: prażone migdały, orzechy pekan 30%, rozdrobniony kokos 27%, cukier kokosowy, miazga kakaowa

piątek, 12 kwietnia 2024

Blanxart Chocolate 70 % Cacao Negro / Dark with coconut sugar ciemna

To, że zbyt pozytywnymi uczuciami nie zapałam do czekolad Blanxart wiedziałam na pewno, jednak dopuszczałam od czasu do czasu danie jakiejś bardziej obiecującej szansy. Zwyklejszego dnia, kiedy to wolałam wziąć się za mniej wymagającą czekoladę, ale cóż... i takie są potrzebne. Co do tej więcej wątpliwości zaczęło mnie - jak zwykle - nachodzić już po zakupie. Znam i nie przepadam za tłustością czekolad tej marki, a tu jeszcze drugi czynnik był lekko podejrzany. Cukier kokosowy to zacna sprawa, faktycznie, na pewno ma ogromne zastosowanie, ale... jakoś do czekolady mi nie pasował. Z czasem zaczęłam się bać, czy nie będzie się tu za bardzo rządził, bo niestety, wątpiłam w umiejętności producenta. Znaczy... wierzę, że jakaś czekolada może im wyjść w sumie smacznie, ale za mistrzów wyrabiania czekolady ich nie mam.

Blanxart Chocolate 70 % Cacao Negro / Dark with coconut sugar to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao (miazga + tłuszcz) słodzona cukrem kokosowym. 

Po otwarciu poczułam mocno palony zapach mieszający się ze słodkim winem z czerwonych owoców ze spirytusowym motywem. Wydało mi się bardziej winiaczowe, jak jakiś czerwono owocowy spirytus. Mimo soczystości, wyszło to ciężko. Podobnie ciężkawą, paloną nutę wzbogaciła ziemia i kamienie mokre od deszczu, zabiegające o rześkość, ale nie w pełni rześkie. Słodycz stała na średnio wysokim poziomie i oddawała paloną melasę. Mocno paloną i wydobywającą z oddali nieco przypalony chleb żytni.

Tabliczka była bardzo twarda i masywna jak skała. Trzaskała głośno podczas łamania, także dźwiękiem zapewniając o gęstości i konkrecie.
W ustach rozpływała się wolno, początkowo nieco niechętnie, a potem już wykazując maślaną tłustość. Nie była jednak mocno czy nazbyt tłusta. Nieco miękła, jednak zbity kształt zachowywała do końca. Bazowo, jakby wewnątrz, wydawała mi się twardawa i konkretna także w ustach. Acz jednocześnie trochę soczyście-wodniście rzadkawa w porywach. Końcowo do tego pojawiła się jeszcze drobna ziarnistość.

W smaku pierwsza zaznaczyła się po prostu lekka słodycz, a już sekundę później przemknęło wino, zahaczające o domowego winiacza lub nalewkę. Alkohol ten zasugerował kwasek, ale i tak głównie to ciężką słodycz zapewnił. Słodycz zrobiła się złożona.

Do słodyczy dołożył się palony, szklisty karmel z echem masła, które podszeptywało toffi. Częściowo zaczął przechodzić w melasę, która wypchnęła toffi z gry. Karmel jednak utrzymał się jako nuta dość wyraźna.

Paloność choć weszła poprzez słodycz, szybko zapewniła też gorzkość. Za jej sprawą pojawiła się kawa oraz bardzo ciemny chleb żytni. Taki z przypaloną skórką; ciężki i masywny, ale wewnątrz... lekko wilgotny? Dość "żywy" (ale nie na tyle, by nazwać go zakalcowym). Słodycz zaraz stanęła mu na drodze.

Przemodelowała go na biszkopt kawowy. Zawarł w sobie lekką cierpkość. Kawa i gorzkość wspięły się na dość wysoki poziom, acz nie przegoniły słodyczy. Były bardzo wyrównane.

Soczyście ciężkie nuty wina-winiacza przebijały się raz po raz przez resztę. Cały czas w głowie miałam słodkie wino o spirytusowym charakterze, zrobione domowym sposobem przez niezbyt kompetentną osobę. Z czerwonych owoców... Na pewno z wiśni i może z rabarbaru? Owocowo-alkoholowy splot lekko zaznaczył swoją obecność w gardle.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość złagodniała. Biszkopt kawowy przełożono delikatnym kawowym kremie na bazie masła i mleka. Ten kojarzył się nieco z ciastem a'la cappuccino. Na chwilkę wyrwało się też toffi, acz błyskawicznie znów zniknęło.

Słodycz, choć wysoka, zdobyła się na pewną rześkość. Alkoholowość nieco przycichła, a ja odnotowałam kwiaty. Lekkie, jakby nieco wilgotne... w owocach podkreśliły soczystość właśnie też bardziej lekką. Karmel jednak jakby w dużej mierze wyeliminował ich kwaśność.

A jednak wydało mi się, że czerwone owoce podkreślił cytrus... też jednak zrobiony jakoś na słodko, że i tak kwaśności za wiele się nie rozeszło. To było ledwo uchwytne... jak jakiś... kompot cytrynowo-jabłkowy? Rozgrzewało to gardło, przy wsparciu słodyczy.

Gorzkość i drobna cierpkość spróbowały wrócić. Za kawowym biszkoptem z kremem pojawiła się odrobina ziemi i mokrych kamieni. Do głowy przyszła mi myśl o kamienistej, żwirowej ścieżce mokrej od deszczu. Wprowadziła także do gorzkości trochę rześkości.

Karmel końcowo zrezygnował z maślaności. Poszedł w palonym kierunku, z melasą pobrzmiewającą mu jako echo. Ją jednak nieco łagodziły kwiaty i ciepło-przesłodzone kompotowe echo.

Po zjedzeniu został posmak cytrusów w słodkiej tonacji, zrobionych jakoś na słodko w towarzystwie słodkiego, kawowego biszkoptu z kremem kawowym. Tak, jakby podać do niego jakiś cytrusowy napar, kompot (?). Czerwono-owocowy, alkoholowy akcent też się zaznaczył, ale delikatnie. Podobnie nutka ziemi i melasy - te były istotne, mimo że leciutkie.

Czekolada wyszła smacznie, ale z wadami. Żałuję, że winna nuta wyszła tak winiaczowo-nalewkowo, a owoce czerwone i cytrusy nie zdecydowały się na wyższą soczystą kwaśność. Słodycz na szczęście nie była zbyt imperatywna, ale niestety i tak za wysoka. Karmel, trochę melasy i kwiatów, słodki alkohol i ciasto to splot spokojny, ale niespecjalnie zgrany. Gorzkość, na którą pokusił się chwilami biszkopt i kawa, była w miarę wyrazista, ale mogłaby być bardziej. Podobała mi się jednak chwilowa rześkość mokrych kamieni oraz niecodzienna nuta cytrusowego kompotu. Muszę przyznać, że mimo obaw, tym razem Blanxart zaskoczył pozytywnie, mimo pewnych zastrzeżeń.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 22,02 zł
kaloryczność: 585 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: kakao, cukier kokosowy 30%, tłuszcz kakaowy

środa, 10 kwietnia 2024

Puchero Chocolate Nicaragua 70 % El Castillero Single Origin ciemna z Nikaragui

Na myśl, że czeka mnie jeszcze tyle nieodkrytych marek czekolad, od razu się uśmiechałam. Kolejną taką miało być Puchero. Ich opakowania przyciągnęły mój wzrok tym, jak elegancko i zarazem naturalnie wyglądają. O marce więcej poczytałam już po zakupie, a przy przygotowywaniu posta. Kupując patrzyłam raczej na region kakao i obiecywane nuty. Hiszpańskie Puchero istnieje od 2015 roku, kiedy to małżeństwo Paloma i Marco zainspirowani swoimi podróżami po południowo-wschodniej Azji zaczęli działać z kawą "single origin". Po 3 latach zajęli się jednak czekoladą, eksperymentując ze smakami. W ofercie mają nawet croissantową tabliczkę jako współpraca z madrycką piekarnią rzemieślniczą. Takie mnie jednak nie interesowały. Skupiłam się na czystych ciemnych - jako że i właśnie ponoć twórców marki bardzo kręciły eksperymenty z prażeniem, konszowaniem itp. ziaren. Kakao, z którego zrobiono dzisiaj przedstawianą czekoladę, kupiono od małego producenta z południa Nikaragui, który nazywa się tak, jak region nad rzeką San Juan, gdzie ma farmę, czyli El Castillero.

Puchero Bean-To-Bar Chocolate Nicaragua 70% El Castillero Single Origin to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Nikaragui, z regionu El Castillero.

Po otwarciu poczułam delikatny zapach suszonych owoców: daktyli i fig, wtłoczonych w czarną ziemię i przeplecionych soczystym wątkiem. To jakby... wiśnie złagodzone kwiatami? Może też trochę kwaskawych, czerwonych moreli. Również złagodzone kwiatami białymi i rześkimi. W tle czułam też lekką, paloną gorzkość, trochę orzechów pekan i ziemnych oraz żytni razowy chleb. Wysoką słodycz podkręciły też soczyste gruszki. Całość wydała mi się bardzo rześka i trochę nasuwała na myśl świeże rośliny.

Wyglądająca na kremową tabliczka, była masywna w dotyku i bardzo twarda przy łamaniu. Trzaskała głośno, obiecując, że jest bardzo pełna. Przy odgryzaniu kęsa za to przejawiała skłonności do łatwego zmięknięcia.
W ustach rozpływała się maziście i powoli. Zmieniała się w bardzo gęsty i lepkawy krem. Rzeczywiście był masywna, acz ochoczo miękła jakby powierzchownie. Z czasem roztaczała lekką soczystość, która jednak nie zaburzyła gęstości.

W smaku przywitała mnie słodycz suszonych owoców: jasnych fig i daktyli. Figi  prze moment lekko dominowały. Zaraz jednak zwróciłam uwagę, jak w daktylach rozwija się soczystość - to na pewno soczyste i miękkie sztuki, którym blisko do daktyli świeżych.

Już po chwili jednak jedne i drugie zaczęły powoli zasnuwać się gorzkością. Poprzez nią wkroczyła czarna ziemia. Towarzyszyły jej orzechy pekan i fistaszki, które zadbały o szlachetność i niesiekierowość.

Daktyle wydały mi się aż piekąco słodkie i już otarły się o przesadę, gdy... Do suszonych owoców dołączyła rześkość, świeżość. Słodycz jednak cały czas rosła... zmieniała tylko wydźwięk lżejszy. Pomyślałam o kwiatach jaśminu. Wilgotnych i zapraszających jeszcze więcej soczystości.

Poczułam jakby lekko kwiatowe gruszki i słodko-soczyste morele. Może lekki akcent melona w tle? Wszystkie te soczyste owoce były jakby nieco złagodzone kwiatami.

Gorzkość na pierwszy plan wyniosła palona nuta. Sama w sobie nie była silna, ale na zasadzie kontrastu do soczystości i słodyczy podbiła gorzkość. Przemknęła myśl o żytnim chlebie razowym, wypieczonym aż nieco przesadnie. Wśród orzechów pojawiły się jeszcze migdały o spokojnych charakterze. Słodycz dopowiedziała piekący w język od daktylowej słodyczy czekoladowo-migdałowy krem, którym posmarowano kromkę chleba na zakwasie.

Gorzkość zdominowała wszystko, po czym nagle osłabła, przytaczając nieco wręcz poprzypalane po bokach chrupkawe gofry.

Rześkie owoce z kolei trochę osłabły. Ich miejsce zajęły kwiaty - kwiaty wodne? Soczystości jednak nie przegoniły, choć może trochę ją kryły. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o wiśniach i czerwonych morelach, ukrytych w kwiatach. Jako że zakwas zasugerował im kwasek, były lekko kwaskawe i nieśmiałe.

Gofry pozwoliły przywołać więcej słodyczy. Wróciły daktyle - tym razem odważniej. Rześkość i lekka spalenizna dopowiedziała im jednak... syrop klonowy? Częściowo suszone daktyle zmieniły się w syrop daktylowy. Słodycz daktylowo-klonowa otuliła gofry, jakby tak... posmarować je daktylowym kremem czekoladowym. 

W złagodzonej gorzkości odnotowałam przyprawy - też jednak rześkie. Pomyślałam o odrobinie lukrecji i/lub anyżu. Przyprawy przechwyciły lekko piekący element od słodkich daktyli.

Owoce na moment wyłoniły się z kwiatów. Morele już chciały iść w kierunku suszonych owoców, jednak wiśnie zmieniły się w dżem, stając tym samym suszonemu klimatowi na drodze. Wyobraziłam sobie gofry z kremem czekoladowym (migdałowo-daktylowym?), słodkimi syropami i chlapniętą na nie sowitą porcję dżemu... wiśniowo-morelowego? 

Owocowe zapędy kwiaty końcowo znów stłumiły. Zaprezentowały się nenufary, kwiaty wodne, bardzo rześkie.

Palono-ziemisty wątek pobrzmiewał delikatnie, aż nagle skierował uwagę na pieczone orzechy pekan. Jakby tak i one pojawiły się przy gofrach, mieszając się z migdałami. Od ich brzegów z kolei rozszedł się lekki wątek pozytywnej spalenizny, mieszający się w jedno z przyprawami.

Po zjedzeniu został posmak jakiś dosłodzonych wiśni i deserowych (lekko kwaskawych) gruszek, a także kwiatów - rześkich i wodnych. Czułam daktyle, które z racji rześkości kompozycji mieszały się z syropem klonowym. Ten wprowadził też lekko paloną nutę, z kolei trzymającą sztamę z ziemią. Wszystko zwieńczył czekoladowy krem bazujący na daktylach i orzechach z migdałami.

Całość była bardzo intrygująca i smaczna. Daktyle i figi, zmieniające się w syrop daktylowy i klonowy, mnóstwo kwiatów wodnych i gruszek, moreli wyszły bardzo słodko, ale też rześko. Soczystość oraz delikatne akcenty kwasku wiśni i moreli idealnie to przełamały. Gorzkość może nie była wysoka, ale znacząca. Ziemię, orzechy pekan i ziemne, migdały w końcu mocno złagodziły gofry, ale było to pozytywne złagodzenie. Spodobała mi się myśl o kremach czekoladowych: czekoladowo-migdałowym i daktylowo-czekoladowym. Soczystość tej czekolady wyszła ciekawie roślinnie. Ogół jawił się czekoladowo do potęgi.

Pomyślałam o Chapon Cacao Rare Chuno Nicaragua, która w sumie też była nieco roślinna, acz inaczej, bo od liści i drzew. W tej czułam i sporo kwaśności, i o wiele więcej owoców: też moreli, ale i innych, np. brzoskwiń jako m.in. sok owocowo-marchwiowy. Słodka była od wanilii i karmelu, więc inaczej. W niej czułam migdały, mleko - jakby analogicznie do orzechów i migdałów oraz gofrów w dzisiaj prezentowanej. Puchero było blisko do poziomu smaczności wspomnianej (Puchero wyszła mi nieco za mało gorzko).


ocena: 9/10
cena: 6,32 € (za 70g; około 27 zł)
kaloryczność: 590 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 9 kwietnia 2024

Sobieraj Chocolate Czekolada Ciemna Mleczna 45 % kokosowa wegańska

Jak wspomniałam przy Sobieraj Chocolate Czekolada z Miętą drugim otrzymanych serduszkiem była propozycja znacznie mniej w moim typie, bo "mleczna" wegańska. Uwielbiam pasty 100% kokosowe, mleczko kokosowe gości w mojej kuchni, a dania indyjskie z nim bardzo lubię, jednak w czekoladach kokos jakoś według mnie zwyczajnie nie wychodzi. A do słodzików jestem bardzo sceptyczna, więc nie spodziewałam się zachwytów. Acz tak siląc się na obiektywność, propozycja może i ciekawa, pod warunkiem, że miałaby wyjść.

Sobieraj Chocolate Czekolada Ciemna Mleczna to ciemna wegańska "mleczna" kokosowa czekolada o zawartości 45 % kakao z miazgą / pastą 100% z kokosa; słodzona słodzikiem ksylitolem, u mnie jako miniaturka, czyli czekoladka "serduszko", ważące 6g.

Zapach od razu jednoznacznie skojarzył mi się z masą, blokiem czekoladowym ze zmielonymi herbatnikami i wiórkami kokosowymi. Miał nieco tani, domowy charakter. Jego słodycz była średnio wysoka, ale jej wydźwięk był specyficznie wyrazisty w chłodny, rześki sposób. Nie wyszła jednak jawnie słoldzikowo. Wiórki i bardziej ogólna, mleczna kokosowość starały się to zdominować, ale był wyczuwalny i kokos, i to wszystko inne prawie na równych prawach, acz chwilami rzeczywiście z dominacją mleczka kokosowego. Gorzkość wydała mi się również średnio mocna, ale intensywna. Oddawała ziemię i zawarła w sobie paloną nutę. Zaznaczyła się w niej cierpkość, mieszająca się z olejem kokosowym.

Serduszko w dotyku wydało mi się trochę plastikowe, a także twarde i masywne. Doznałam jednak szoku przy odgryzaniu kawałka, bo zęby dosłownie zjechały mi po zbitej, nie miękkiej, ale i nie twardej masie (bliżej jej jednak do miękkości). Raz po raz zatrzeszczała w kryształkowy sposób. Wydała mi się strasznie tłusta i polewowo-wodnista.
W ustach ta czekolada za nic nie kojarzyła się z czekoladą, a z masą czekoladową. Było to bardzo ciężkie i tłuste, niczym masa z tłuszczu i proszku. Nie do końca miękkie, ale i nietwarde. To było jak jakiś konkretny, minimalnie lepkawy, ziarnisty zlepek z twardą wodą. Czuć proszek, drobinki i kawałki wiórków kokosa, a także wręcz śliskość tłustości. Osobliwe i odpychające.
Na koniec w ustach zostawały kawałki przemielonych wiórków kokosowych. Gryzione trzeszczały i skrzypiały dość soczyście. Niektóre były masywniejsze, prawie chrupkie i ewidentnie twardsze. Nie memłały się, a znikały dość szybko.

W smaku przywitała mnie kokosowa słodycz, która po chwili została wzmocniona inną, niedookreśloną. Wzrosła, wykazując rześkość i drobną jakby kokosową soczystość.

W słodyczy zaplątał się chłód, acz doleciała do niego także gorzkość, kierująca myśli ku zimnej, zbitej i czarnej ziemi. Musiała być to ziemia wilgotna, może przemarznięta po zimie. Gorzkość zaszarżowała, acz nie była siekierą, zaraz się opamiętała. Kakaową rozbijała i łagodziła drobna goryczka oleju kokosowego.

Gorzkość kakao walczyło jednak o siebie, zaraz przytaczając wizję przypalonej, domowo-taniej polewy czekoladowo-kakaowej. W nucie spalenizny odnotowałam jakby metaliczną nutę przypalonej blachy, a potem też maślaność takowej masy.

Kokos po chwili płynął już na wielu płaszczyznach, a maślaność mu pomogła. Łączył słodycz z cierpką goryczką. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przedstawił się jako wyraźnie śmietanka i mleczko kokosowe, z zawartą w nich lekką jakby mdławą tłustością smakową. Kokos był słodki w łagodny sposób, jednak obok niego słodycz rosła znacząco.

I oddzieliła się od niego - poczułam wyraźnie słodzik. W nim ulokowała się rześkość, do której dołączyła jakby słodko-ziołowa cierpkość. Pomyślałam o mięcie, eukaliptusie itp. Także ona wydawała się spłycać smak kakao, a dziwnie podkreślać olej kokosowy. 

Bliżej końca kompozycja przedstawiła się jako zdrowa wersja budżetowego, domowego bloku, masy czekoladowej z przemielonymi maślanymi herbatnikami i wiórkami. I tu pojawiła się przypalona polewa kakaowo-czekoladowa. Smak słodkich wiórków kokosowych i miazgi kokosowej 100% próbował się przebić, ale tonął w reszcie. Nieco nakręcał się od kawałków kokosa.

Tło jednak... Było tłuste, goryczkowate i słodkie... Chwilami słodzik próbował udawać słodycz konwencjonalną, ale rześkość i chłód stały mu na drodze. Mimo wyrazistości poszczególnych nut, wydawało się to kryć lekką wodnistość.

Kawałki kokosa, wiórków na koniec wyszły wyraźnie kokosowo - słodkawo, świeżo.

Po zjedzeniu został posmak goryczkowatego oleju kokosowego, mieszającego się z palono-ziemistą gorzkością kakao oraz kokosa bardziej mleczkowo-wiórkowego. Ten wyszedł słodko, choć słodycz należała głównie do zimnego, jakby wodnistego, a strasznie słodkiego, słodzika. 

Czekoladkę uważam za złą. Tragiczna, nieczekoladowa struktura tłustego zlepa z proszku była obrzydliwa, a smak kojarzący się z tanim, ale zdrowym blokiem czekoladowym i przypaloną polewą czekoladową nie uratował sytuacji. Gorzkość kakao podbita olejem kokosowym oraz zimny słodzik zdominowały kompozycję. Kakao miało niewiele do powiedzenia, a mleczko, śmietanka i wiórki kokosowe nie znalazły przyjemnej płaszczyzny do popisu. Myślę, że jak na "mleczną" czekoladę wegańską, smakowo jeszcze nie było tak zupełnie najstraszliwiej - w strukturze jednak nie umiem się nawet na siłę niczego pozytywnego doszukać.
Mimo że to takie maleństwo, dosłownie gryza zostawiłam Mamie, chcąc jej pokazać paskudę. Mama podzieliła moje zdanie: "Jakie to było okropne, takie małe, a tak odpychające. W ogóle z czekoladą się nie kojarzyło. Tłusty zlep, w smaku jakby udawał ciemną czekoladę, a gorzki był jakoś dziwne. Ziołowa, lekowa gorycz i jakby z chwastami, co to ktoś przy drodze nazbierał. Słodzikowe to... I okropne. Nie wiem, po co to jeść. Jakby ktoś nie mógł cukru i mleka, to już lepiej nic niż to coś. A konsystencja oblech". Mama jak ja nie cierpi słodzików, ale ona i mleczka kokosowego nie lubi (w przeciwieństwie do mnie).
Nie jesteśmy docelowymi odbiorczyniami, ale żadna z nas nie umie powiedzieć, kto niby miałby celem tego czegoś być.


ocena: 2/10
kupiłam: dostałam od sobierajchocolate.pl
cena: jak wyżej, ale cena to 23 zł za tabliczkę 70g
kaloryczność: nie znam
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa 45%, pasta kokosowa / miąższ z kokosa 28,5%, tłuszcz kakaowy, ksylitol
fiński

niedziela, 7 kwietnia 2024

Auchan Bio Dark - Negro 85 %; nowa 2023

Do czekolady Auchan bio 85 % Negro nie miałam zamiaru wracać, jednak kiedy zauważyłam, że zmienili jej opakowanie, wyszłam z założenia, że pewnie wnętrze też. Stąd postanowiłam spróbować jej nowej wersji. No, chyba że miało się okazać, iż jestem w błędzie. Takie zrobienie rozeznania jednak też jest w moim odczuciu jak najbardziej ok. 

Auchan Bio Dark - Negro 85 % to ciemna czekolada o zawartości 85% kakao marki własnej Auchan; po zmianach 2023.

Po otwarciu poczułam zapach miękkich, a suchawych pierników w cukrowej glazurze i gorącego kakao na mleku. Lekko słodkiego i wręcz cierpkiego, na pewno z odtłuszczonego proszku. Nuta ta mieszała się z kawą z pianką - konkretnie samą jej pianką, a także pewnym ciepłem. Pomyślałam o suchym, suszono-kandyzowanym imbirze. Zaplątała się tam też namiastka soczystości jako dżemowata śliwka w tle. W trakcie degustacji śliwkowy dżem mieszał się z marmoladą czerwonego koloru, z różnych owoców i dość cukrową - acz i ona była jedynie lekkim akcentem.

Wyglądająca na suchą tabliczka była twarda jak kamień. Trzaskała głośno, jakby głucho i trochę się kruszyła.
W ustach rozpływała się wolno. Początkowo nieco opornie, ale zaraz zaskakiwała i było już łatwo. Była tłusto-kremowa, maślana i zbita. Zachowywała swój kształt niemal do końca. Minimalnie zalepiała usta, roztaczając po nich lepkawą maź o wysokiej maślaności.

W smaku przywitała mnie gorzkość przechodząca w nieco smolisty motyw. Zaraz jednak zmieniła się w cierpką gorzkość kawy.

Doskoczyła do niej słodycz lukrowanych pierników - wyobraziłam sobie suche i twarde ciastka w kształcie ludzików, ale zaraz słodycz nieco złagodniała. Lukier zmienił się w prześwitującą, suchą i nieprzeszkadzającą glazurę na miękkich piernikach czekoladowych. 

Kawa złagodniała - w zasadzie rozmyła się, a istotna zrobiła się sama pianka na kawie rozpuszczalnej Creme. Niby czarnej, gorzkawej, ale delikatnej. Do pierników podano też kakao na mleku. Cierpkawe, ale słodkie.

Kompozycja zaczęła łagodnieć za sprawą maślaności. Była to maślaność ciastek, ale nie tylko... Czekoladowe, miękkie pierniki wydały mi się maźnięte karmelem - właśnie też maślanym, mimo że palonym.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa w oddali przemknął kwasek. Kwasek cukrowo słodkiego czerwonego dżemu...? Z bliżej nieokreślonych owoców, wieloowocowego, którym mogły być nadziane omawiane pierniki.

Przez moment zrobiło się trochę soczyście. Dżem mógł być wiśniowy... zacukrzony, ale też z lekkim, a i tak podkręconym kwaskiem... Może za sprawą cytrusów...? Które podkreśliły słodko-kwaśną, marmoladowo-dżemową śliwkę. Nadzienie mieszało się z lekką korzennością i ciepłem.

Gorące kakao na mleku połączyło ciepło i cierpkość, a z czasem dołączyły do niego jakieś suszone liście... może tabaki? Pomyślałam też o wysuszonym, podeschniętym kandyzowanym imbirze. Z cynamonem i czymś nieco szczypiącym w język. Zasnuł to jednak dym.

Na koniec kakao zmieniło się w gorzką kawę, której dym kibicował. Sam zahaczał o smolistą cierpkość, a w tle utrzymało się echo kwasku, acz już nie soczystość.

Posmak jednak zdominowało kakao odtłuszczone w proszku. Wtórowała mu kawa z pianką, dym i suche pierniki - mieszanina miękkich i suchych oraz twardych ciastek pierników "ludziki". Jedne i drugie przejawiały glazurowo-lukrowaną słodycz, ale i czekoladowość. Z tym, że złagodzoną mleczno-maślanymi nutami.

Całość pozostawiała wiele do życzenia, ale była ok. Dym, smolistość, kawa z pianką i gorące kakao na mleku z piernikami i miękkimi, i twardymi w glazurze, lukrze były w zasadzie ciekawe, niestety jednak spłycone odtłuszczonym kakao w proszku. Maślaność też mi nie leżała. Soczysty dżem śliwkowy był marginalną nutą, a przypraw korzennych czułam niedosyt. Czekolada mocno przypominała Auchan bio 85 % Negro z początku 2023, ale jakby z jeszcze większą ilością kakao w proszku - wspomniana miała bardziej złożone dżemy i przyprawy.


ocena: 7/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu w proszku, cukier