poniedziałek, 1 grudnia 2025

Beskid Chocolate Nikaragua O'Payo Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao ciemna z Nikaragui

Planując tydzień, ułożyłam degustację dziś przedstawianej czekolady dokładnie po Sopocka Manufaktura Czekolady Okrągła Sopocka Czekolada Rzemieślnicza Ciemna 70 % Trinitario/Criollo Nicaragua O'Payo. Bardzo cieszyłam się z możliwości takiego porównania. Raz że po prostu porównania są fajne, ale dwa: bardzo owocowe nikaraguańskie kakao ma tyle do zaoferowania, że nigdy nie mam go dość. Największy las deszczowy Ameryki Środkowej przecież przekłada się na takie bogactwo nut! Beskid użył kakao z chronionych terenów rezerwatu biosfery Bosawás w północnej Nikaragui, od kooperatywy około 150 lokalnych rolników, wspierających zrównoważony rozwój. Zawsze będę to powtarzać! Uwielbiam marki, które wspierają małych producentów kakao, a tym samym ochronę ekosystemów poszczególnych regionów.


Beskid Chocolate Nikaragua O'Payo Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao
to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao O’Payo z Nikaragui, z regionu rezerwatu Bosawas. 

Po otwarciu poczułam złożony, słodko-soczysty bukiet owoców: brzoskwinie, morele i banany reprezentowały mocno owocowy, ale jednak mleczny koktajl i lody obłędnie owocowe, choć zrobione na mleku i śmietance. Obok pojawiła się prażono-palona nuta bliska ziarnom kawy, choć nie jednoznacznie kawa, a także jakby cierpkawe, suche liście herbaciane. Odpowiadały za szlachetną goryczkę. Wszystko wieńczyły wyraziste, prażone pistacje o naturalnie słodkawym charakterze, który podkreśliła odrobinka karmelu i bardziej rześkiego (?) miodu. Rześkiego... chyba ze względu na owocową naturę kompozycji.

Tabliczka była twarda i przy łamaniu trzaskała w krucho-chrupki, średnio głośny sposób. 
W ustach rozpływała się powoli i kremowo. Była średnio tłusta i zwarto-budyniowa, a jednocześnie soczysta. Z czasem przewijała się w niej lekka pylistość, która jeszcze osłabiała poczucie tłustości i kierowała uwagę na jakby suchawo-cierpkawe zakończenie.

W smaku przywitała mnie słodycz karmelu. Była dość intensywna i średnio wysoka już na starcie, po czym jeszcze trochę rosła.

Wzmocniły ją słodkie owoce, z którymi po chwili częściowo zaczęła się mieszać. Pierwsze do głowy przyszły mi banany, ale były w zasadzie tylko składową złożonej, słodkiej i soczystej mieszanki. W istocie pełnej brzoskwiń, moreli i innych owoców. W głowie miałam takie w żółto-pomarańczowych barwach, owoce lata i egzotyczne.

Karmel na zasadzie kontrastu trwał też obok owoców; nie cały się przemieszał. Pokierował uwagę na palony wątek, a w konsekwencji i wytrawność.

Odnotowałam odrobinę drzew, a poprzez właśnie palono-prażony motyw wkroczyła gorzkość. Przemknęła lekka cierpkość... intensywnych, suszonych herbacianych liści. Niosły za sobą ciepło, choć to jeszcze nie o naparze mowa.

Słodkie owoce wzbogaciły się o trochę malin. Tak oto banany, brzoskwinie i morele z malinami ułożyły się w mleczno-owocowy koktajl. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zawitała lekka mleczność, śmietankowe echo, próbujące powstrzymać gorzkość i słodycz. Słodycz osiągnąwszy średnio-wysoki poziom, przestała już rosnąć.

W owocach pojawił się wtedy kwasek - to maliny raz po raz pokazywały się z kwaśniejszej strony.

Jednocześnie herbata zmieniła się z suchych liści w herbatę zaparzoną. Czarną i charakterną, ale właśnie ze wspomnianym już mlekiem. To jednak nie utrzymało się za długo i po paru chwilach została sama czarna herbata.

Wraz z ciepłem, jakie bije od zaparzonych już liści. W ciepło to wskoczyły... prażone pistacje o naturalnie słodkim smaku. Były zaskakująco jednoznaczne. Acz zaplątała się przy nich drobna goryczka. Przywołały motyw... kawowego czy raczej kawowo-pistacjowego ciasta murzynko-brownie, podanego do filiżanki herbaty.

Do owoców zawitała rześkość, trochę hamująca kwaśne zapędy malin. Wyobraziłam sobie melona - galia? - o zachowawczej słodyczy. Słodycz na moment się cofnęła... By ruszyć z nową siłą. Owoce żółte ożywiły się i zaserwowały więcej kwasku. Kwaskawe maliny zmotywowały brzoskwinie, ananasa i coś innego, egzotycznego, ale trudnego do uchwycenia.

Soczyście-słodkie, kwaskawe owoce wzbogaciły się nawet o cierpkość... dzikiej róży? Lub czegoś do niej podobnego, ale bardziej egzotycznego, pozbawionego jednak cierpkości i znacząco osłodzonego. Do głowy przyszedł mi dżem z dzikiej róży i pomarańczy z lekkim, charakternym kwaskiem.

Słodycz karmelowa też nie pozostała bierna. Pistacje okazały się karmelizowane, może... karmelizowane w miodzie? Takim lekko drzewnym, a jednocześnie rześko-soczystym ze względu na owoce (dlatego pomyślałam o miodzie dzikim z lasu tropikalnego czy coś). Palona słodycz końcowo zawiązała sojusz z goryczką.

Po zjedzeniu został posmak ciemnej herbaty, w zasadzie herbacianych liści, a także mnóstwa owoców. Aż trudno było połapać wszystkie żółto-pomarańczowe egzotyczne, ale na pewno czułam brzoskwinie i morele, trochę ananasa i melonów, banany, zwieńczone malinami i chyba pomarańczą.

Czekolada mnie zachwyciła. Może była znacząco - ale nie przesadnie - słodka, niezbyt gorzka i średnio kwaśna, ale... cudownie obrazowa. Niby z łagodniejszymi epizodami, ale jakże interesującymi. Były w końcu też i charakterne, niezwykle jednoznaczne momenty. Herbaciane liście, prażone pistacje i ciasto kawowo-pistacjowe, koktajl mleczno-owocowy i ogrom egzotycznych owoców, w których kwaśność wprowadziły maliny przełożyły się na wielopłaszczyznową kompozycję. A przecież jeszcze nie wymieniłam wielu owoców! Brzoskwinie, morele, banany, melony, ananasy - a to i tak tylko część, bo niektórych nie umiałam dookreślić. Na pewno były bardzo, bardzo soczyste. 


ocena: 10/10
kupiłam: Beskid Chocolate
cena: 20,30 zł (za 70 g; dostałam rabat)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

niedziela, 30 listopada 2025

Sopocka Manufaktura Okrągła Sopocka Czekolada Rzemieślnicza Ciemna 70 % Trinitario/Criollo Nicaragua O'Payo ciemna z Nikaragui

Ta czekolada była dla mnie miło-niemiłą niespodzianką. O Sopockiej Manufakturze wiedziałam już od dawna, jednak długo zwlekałam z zamówieniem. Zawsze coś wypadało. W końcu jednak zdecydowałam się i gdy przyszło co do czego, akurat ich ciemna czekolada 70% była niedostępna. Zapytałam więc mailowo, kiedy wróci. Niestety, nie miała wrócić. Akurat trafiłam na zmiany, bo zaprzestali produkcji 70% z ekwadorskiego kakao. Zamiast niej wprowadzili dziś przedstawianą. I... ziarna O'Payo od producenta Ingemann wydawały mi się bardzo, bardzo kuszące, bo ogólnie bardzo lubię czekolady z nikaraguańskiego kakao, ale... Żałowałam, że nie było mi dane spróbować tamtej. Tak też cieszyłam się z posiadanej i że np. nie było zmiany odwrotnie, ale smutno mi było, że nie spróbowałam tej, nad którą wiele miesięcy się zastanawiałam (znaczy to, że zamówię, wiedziałam od razu, jednak nie wiedziałam, kiedy).

Sopocka Manufaktura Czekolady Okrągła Sopocka Czekolada Rzemieślnicza Ciemna 70 % Trinitario/Criollo Nicaragua O'Payo to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao O’Payo z Nikaragui.

Po otwarciu poczułam zapach, przywodzący na myśl średnio mocno paloną kawę parzoną na zimno, cold brew oraz złożony, owocowy splot. Mieszały się w nim teoretycznie kwaśno-cierpkie owoce, ale właśnie jakby z okrojoną cierpkością. Czułam ananasa i dziką róże, a tuż za nimi morele. Może też trochę mdławe, jakieś kaszowato-sparciałe brzoskwinie? Do głowy przyszedł mi jeszcze dżem z rokitnika z czymś, jakimiś niedookreślonymi owocami egzotycznymi, za to na pewno posłodzony miodem. Miodem, który zdradzał cierpko-ziołowe zapędy. Słodycz stanęła na średnim poziomie, trzymając się owoców.

Tabliczka wyglądała na kremową, a przy łamaniu okazałą się przeciętnie twarda. Uraczyła mnie głośnymi, jakby pełnymi trzaskami.
W ustach rozpływała się trochę zawiesinowo-maziście w średnim tempie. Walczyła, by zachować kształt, lecz po paru chwilach odpuszczała. Eksponowała narastającą soczystość, lekką pylistość i niską tłustość. Próbowała zdobyć się na lekką kremowość, ale szybko robiła się wodniście-soczysta i tak też, rzadko, znikała. Z czasem soczystość wydawała się cierpka. Zostawiała suchawo-cierpkie wrażenie.

W smaku pierwszą poczułam słodycz o niemal zwiewnym, rześkim charakterze, ale bez wątpienia pewną siebie i znaczącą. Prawie natychmiast dopadły ją owoce, starające się w tę zwiewną rześkość wpasować. Pomyślałam o słodkich, egzotycznych gruszkach i papai. Wkradła się w nie lekka wodnistość.

W oddali zatlił się kwasek - jakby chciał, a nie potrafił się rozwinąć. Za owocami za to, trochę na zasadzie kontrastu pojawiła się lekka maślaność. Jakby pilnowała, by gorzkość nie uderzyła.

Gorzkość wkroczyła więc powoli. Była niska, trochę palona. Podchwyciła wodnistość i zabarwiła ją, idąc w kawowym kierunku. Pomyślałam o kawie na zimno, parzonej też na zimno, cold brew. Była czarna, ale nie mocna... Czarna o soczystych nutach?

Słodycz, choć w dużej mierze trwała przy owocach, zahaczyła o miód. Oczami wyobraźni zobaczyłam kwaskawe owoce polane jasnym, acz trochę pikantnawym miodem, więc suma summarum bardzo słodkie. A jednocześnie... w tej miodowej pikanterii przemykało mi coś niemal ziołowego.

Owoce w czasie, gdy słodycz rosła, wzbogaciły się o dziką różę, ale trochę okrojoną z cierpkości. Dołączyły do niej porzeczki. Ich czerwono owocowy charakter przełożył się na ustabilizowanie kwasku. Ten początkowo z ociąganiem, ale w końcu ruszył z rozwojem.

Na przód jednak wyszły owoce, w których choć kwaśność się znalazła, istotniejsza była słodycz: ananas, morele i jakieś żółto-pomarańczowe egzotyczne. Dalej może papaja, melon galia i coś, czego nie umiałam nazwać. Pomykało to w oddali, za głównym nurtem. A ten należał do ananasa i moreli, do których dołączyły brzoskwinie.

Owoce cały czas mieszały się z rześkością, która mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaserwowała mi trochę zielonych roślin. Pomyślałam o masywnych liściach, mokrych od tropikalnego deszczu. Miód zaczął jawić się jako leśni, dziki - ogólnie odnotowałam w tej zieleni i trochę drzew.

Gorzkość nasiliła się, podkręcając kwaśność i budząc cierpkość. Goryczka konsekwentnie trzymała się kawy, acz... łagodnej rozpuszczalnej crema? Jakiejś takiej... nie z ziaren?

Dzika róża przemieszała się z nieco bardziej... prawie cytrusową nutką? Rokitnikiem? Wyobraziłam sobie jakby trochę powidlany dżem z rokitnika mocno posłodzony miodem. Kwasek znów się trochę nasilił, ale słodycz rosła o wiele bardziej.

Słodycz w jedno splotła się z pewną cierpkością... wręcz pikanterią? Pikantną cierpkością? Do głowy przyszła mi yerba mate z miodem...? Raz po raz parę razy się wyłoniła, ale nie mogłam jej z pewnością dookreślić.

Cierpkość zawitała też do kawy, jednak gorzkość nie próbowała jakoś szczególnie wzrosnąć. Tym razem trochę pobrzmiewało za nią łagodzące echo orzechów laskowych, ale i tak pewnej pikanterii (ziół? miodu?) już nie powstrzymało.

Pomyślałam o jakiejś orzechowo-owocowej mieszance egzotycznej. Słodycz zmieniła się na trochę bardziej suszono-kandyzowaną. Nie jawnie cukrową, bo wciąż mocno wiązała się z owocami. Wyobraziłam sobie jakiś posłodzony pikantnie ziołowym (?) miodem biały nugat turrone z owocową kostką.

Po zjedzeniu został posmak papai, moreli, trochę melonów oraz całej egzotycznej mieszanki. W głowie siedziały mi kandyzowane kawałki owoców oraz trochę miodowa, słodka dżemowość, wiążąca się z białym nugatem. Ostała się przy tym niska cierpkość, goryczka pylistej kawy oraz wodnistość mokrych, zielonych roślin. I jakby... zawilgocone zioła? Fusy po yerba mate?

Czekolada była smaczna, ale nie porwała mnie. Raczej słodka w rześko-owocowy, potem trochę dżemowo-miodowo-kandyzowany sposób, lekko gorzka i cierpkawa, z tlącą się kwaśnością. ogólnie delikatna i znacząco owocowa w egzotycznie-wodnisty, trochę rozmyty sposób. Gruszki, ananas, morele, papaja, melony wyszłyby wręcz trochę mdławo, gdyby nie porywające się na cierpkość dzika róża i rokitnik. Wszystkie przeplecione niejednoznaczną, jakby ciutkę ziołową pikanterią - szkoda, że ta się nie rozwinęła. Długo zastanawiałam się, czy wystawić jej 7, czy 8, ale wraz z tym, jak jadłam, bardziej doceniałam pewne nieoczywistości.


ocena: 8/10
cena: 30 zł (za 65g)
kaloryczność: 559 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

piątek, 28 listopada 2025

SOL Creamy Vegan 40 % wegańska orzechowa "mleczna" z orzechów nerkowca z białkiem dyni, ryżem, gryką, lucumą i herbatą gryczaną

Tę czekoladę dostałam gratis i choć mówi się, by "darowanemu koniowi w zęby nie zaglądać", żałowałam, że padło akurat na coś takiego. Nawet specjalnie nieczytając składu, dziękując za przesyłkę i gratis, zapytałam właścicielkę marki, czym właściwie ten gratis jest. Otrzymałam odpowiedź, że wegańską, zdrowszą alternatywą dla czekolad Kinder i im podobnych. Po takim opisie, będąc sceptyczną do wegańskich zamienników, uznałam, że drobiażdżek ruszy ze mną w góry. Gdy parę dni przed wyjazdem przepisywałam skład, trochę zwątpiłam. Czy aby na pewno? Zamiennik Kinder? Skład dzisiaj przedstawianej czekolady bardzo mnie zaskoczył. Nie miałam pojęcia, że można jakoś wykorzystać białko dyni oraz że istnieje coś takiego jak herbata gryczana. Gdy zgooglałam, znalazłam coś, co wyglądało jak po prostu prażona gryka. W tabliczce Sol wystąpiło jednak i to, i po prostu "gryka". Ta herbata ponoć w smaku jest "słodkawa, z zaznaczoną nutą prażoną, lekko orzeszkową". Kolejną ciekawostką była Pouteria lucuma. Nie zdziwiłam się, że już jadłam jakąś czekoladę z nią (Vosges Raw Almond Butter 80 % Cacao with Lucuma), ani że zapomniałam, czym jest. Musiałam sobie przypomnieć: lucuma to owoc zielonego drzewa Pouteria lucuma, rosnącego głównie w górach Ameryki Południowej. Nazywa się go złotem Inków, bo jest bardzo zdrowy. Ponoć mimo kremowości, kruszy się, a smakuje bardzo słodko jak syrop klonowy lub bataty z toffi. Wracając do malutkiej tabliczki Sol... Po składzie powiedziałabym, że to kompozycja o wiele bardziej złożona niż zamiennik Kinder. Przez moment się zawahałam, czy przypadkiem w górach mi coś nie umknie - może lepiej jednak zabrać się za to w domu? W końcu jednak uznałam, że na wypadek, gdyby była dziwna nie po mojemu, bardzo słodka to jednak bardziej tolerancyjna będę w górach. Otworzyłam ją na szczycie Ostre, na który przybyłam ze szczytu Sip. Poszłam z niego dalej żółtym do Žaškovské sedlo, a potem zielonym do Sedlo pod Ostrým. Z niego odbiłam na wspomniane już Ostre, ponapawałam się widokami, porobiłam zdjęcia czekoladce i ruszyłam kawałek z powrotem do Sedlo pod Ostrým. Stamtąd już zeszłam żółtym do Ľubochňa i asfaltem do Stankovany.


SOL Creamy Vegan to orzechowa czekolada o zawartości 40% kakao nugatowa / z pastą nugat z orzechów nerkowca / orzechowa "mleczna" wegańska z białkiem dyni, ryżem, gryką, lucumą i herbatą gryczaną.

Po otwarciu poczułam motyw gryki i ryżu, co trochę skojarzyło mi się z herbatą z prażonym ryżem, ale nie zupełnie. Chodziło bardziej o ten prażony motyw - choć też nie tak jednoznacznie - ryżu. Mieszał się z orzechową mąką, ale i samymi orzechami. Wydały mi się z jednej strony lekko gorzkawe, jak czasem włoskie, a z drugiej... Nerkowcowe? Obok stała słodycz: mieszanina melasy, rześkiego karmelu (cukru kokosowego), kwiatów oraz fuzji syropu klonowego i miodu gryczanego, ale bez specyficznego elementu drapania, jaki pojawia się w miodach. Słodycz miała w sobie coś z ciasta ze słodkich warzyw: dyni? batatów? Ale znów: żadne z nich nie było jednoznaczne.

Cienka tabliczka była w dotyku sucha, a przy łamaniu, mimo że twarda, trzaskała lekko. Sprawiała wrażenie kruchej.
Szybko okazało się, że dodatki dodano do niej zmielone.
W ustach rozpływała się powoli, trochę leniwie, ale nie opornie. Strukturę miała chropowatą, a jej tłustość trzymała się tyłów, lecz i tak ją czuć, mimo że obok wystąpiła suchość. Kojarzyła mi się trochę z kremami orzechowymi oraz, z każdą sekundą coraz bardziej, z kleistym kleikiem. Kleikiem zbitym, acz nie gęstym. Z czasem chropowatość przechodziła w pylistość. Czekolada kształt zachowywała prawie do końca, robiąc się jednak gibka i na moment trochę lepkawo-mazista. Aż nagle łatwo rzedła i znikała.

W smaku pierwsza zaznaczyła się słodka melasa i motyw mąki. Melasa aż lekko goryczkowata? Goryczka przemknęła, po czym prawie się schowała, a melasa przeszła w palony... Karmel?

Mąka odciągała uwagę od słodyczy i po chwili zmieniła się w kleik ryżowy. Kleik karmelowy, zrobiony na roślinnej alternatywie mleka. Za nim pobrzmiewał zbożowy motyw, nasilający się jako... Kasza gryczana na mleku?

Po kaszy pojawiły się orzechy. Najpierw jako napój roślinny (i może mąka migdałowa?), a nagle jednoznacznie jako nerkowce. Naturalnie słodko-maślane, lekko prażone. Wskoczyły na pierwszy plan i trochę się cofnęły. Dalej pobrzmiewały delikatnie.

Orzechy przypomniały o prażonej nucie, która mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodyczy podszepnęła ciasto z syropem klonowym. Słodycz wystrzeliła do góry, lecz mimo to, ogółem trzymała się średniego poziomu. Ciasto... z dyni albo batatów? Ale takich, do których wkradła się wodnistość. Dynia mogła to być co najwyżej nijaka makaronowa. Ciasto na maślano-mącznym spodzie.

Wodnistą nutę z czasem zabarwiła rześkość cukru kokosowego o karmelowym w specyficzny sposób. tonie oraz kwiatów. Wydobyła z oddali soczystość.

Wyobraziłam sobie kleik ryżowo-gryczany z bardzo słodkim syropem wiśniowym.

Na końcówce wróciła mąka, acz już tylko jako echo, a mi do głowy przyszedł też miód gryczany, z motywem kwiatów gryki, tylko że w wersji dziwnie palonej.

Posmak należał do palonej słodyczy syropu klonowego i melasy, za którym stanęły ryż i gryka. Trochę jako kleik, trochę jako coś wegańskiego - napój i/lub zdrowe ciasto na bardzo mącznym, słabo wypieczonym spodzie. Czułam też soczystość syropu wiśniowego, mieszającego się z rześkością cukru kokosowego.

Całość do mnie zupełnie nie przemówiła, mimo że muszę przyznać, że była ciekawa. Plus, że nie przesłodzona, a jednak pełna słodkich nut. Ta mieszanka karmelu, melasy, syropu klonowego, miodu i ciasta narzuciły jakiś charakter nutom mąki, kleiku ryżowo-gryczanemu, napoju roślinnego, wodnistej dyni. Wszystkie one były w pewnym sensie mdławe. Wyszła z tego nazbyt rozmyta, rozproszona mieszanka różnych nut i posmaków, a ja zdecydowanie wolałabym jakiś jeden konkretny motyw przewodni. Myślę, że gdyby np. tabliczka była bardziej tylko nerkowcowa, bez np. białka dyni, ryżu, wyszłaby o wiele lepiej.

Efekt taki, że od biedy można zjeść bez emocji, bo to maleństwo, ale też bez żalu komuś oddać. Ja ostatnie 8 gramów oddałam już Mamie, bo mnie to nudziło, a i chciałam jej pokazać dziwność. Opisała: "Dziwna taka, jakbym jadła coś z mąką, jakąś kaszę... coś ryżowego? Takiego wegańskiego, roślinnego. Dziwne to było mdłe, bez charakteru. Ale jak to zamiennik mlecznych dla wegan, to faktycznie po prostu nie jestem grupą docelową. Takie to chyba trudno zrobić, więc nie można powiedzieć, że jest zła".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam od sol_chocolate na Instagramie
cena: jak wyżej
kaloryczność: 537,49 kcal / 100g
czy kupię znów: nie
 
Skład: tłuszcz kakaowy, ziarna kakaowe, cukier kokosowy, orzechy nerkowca, białko dyni, ryż, gryka, lucuma, herbata gryczana

czwartek, 27 listopada 2025

Babayevsky Dark Chocolate with Ginger Biscuits ciemna 43,3 % z cynamonem, ciastkami korzennymi i kawałkami pomarańczowymi

Jakiś czas temu trafiłam w internecie na pięknie wyglądającą, rosyjską czekoladę. Była z wiewiórką na kartoniku, z orzechami laskowymi. Niestety bazę miała mleczną, więc nie w moim typie. Zainteresowałam się, czy są czekolady ciemne tej marki. Owszem, Babaevsky (najstarsza manufaktura  czekolady w Rosji) takowe robi, ale trudno je zdobyć. Sytuacja geopolityczna jak widać ma też na takie rzeczy ogromny wpływ (nie dziwne). Gdy udało mi się znaleźć te czekolady na eBayu, zdziwiłam się, na jak pomysłowe warianty trafiłam. Niestety, nie wszystkie akurat były dostępne - wybierałam, co akurat było. Traf chciał, że nie te najbardziej niecodzienne. Chooociaż... Dziś przedstawiana nie wydała mi się wariantem popularnym. No, dopóki się nie wczytałam, czym jest. Kupiłam ją jako ciemną z ciastkami korzennymi, więc trochę mnie zaskoczył jej realny skład. Może po prostu w Rosji trochę inaczej rozumieją "ciemną czekoladę"? A jednak, choć trafiło się coś mniej mojego niż myślałam, wciąż nie brzmiało źle. Chyba... Szkoda tylko, że niedługo przed nią jadłam Choceur Herbe Sahne / Śmietankowa Deserowa, na bardzo długo zaspakajając ochotę na czekolady śmietankowe. Wzięłam ja na Sip; na szlak, który z czynników niezależnych ode mnie bardzo długo odkładałam. Ruszyłam ze wsi Stankovany zielonym szlakiem do Podšíp. Tam przeszłam na żółty aż na szczyt. Ależ było stromo! W końcu jednak weszłam i mogłam napawać się wspaniałymi widokami. Oj, było warto się powspinać po niemal pionowym podejściu!


Babayevsky Dark Chocolate with Ginger Biscuits / БАБАЕВСКИЙ Шоколад темный с имбирным печеньем to ciemna czekolada o zawartości 43,3% kakao z cynamonem, ciastkami korzennymi / pierniczkami i kawałkami pomarańczowymi.

Po otwarciu poczułam intensywny zapach mlecznej, trochę cukrowo słodkiej czekolady z mocno cynamonowymi ciastkami korzennymi. Za nimi zaznaczyła się leciutka cierpkość. Na tyle delikatna, że nawet trudno było ją nazwać jednoznacznie kakaową. Do tego czułam trochę nieokreślony motyw aromatu cytrusowego, echo czegoś niby pomarańczowego, ale niezupełnie. Słodycz całości stała na średnim poziomie.

Na spodzie średnio grubej, niezbyt ciemnej (ciemnawo mlecznej) tabliczki było widać średniej wielkości ciastka w kształcie kulek (jak się później okazało, połówek kulek). Kawałki pomarańczowe ukryły się, dopiero w trakcie jedzenia wyszło na jaw, iż znalazły się tam, gdzie nie było ciastek. Kawałki wystąpiły pod postacią małych kostek koloru prawie czarnego. Dodatków dodano optymalną ilość, prawie w równych proporcjach: kawałków pomarańczowych było mniej.
W trakcie jedzenia okazało się tylko, że dodatki rozmieszczono bardzo nierówno. Gdzie były ciastka, nie było kawałków pomarańczowych. A gdzie nie było ciastek, znalazły się kawałki pomarańczowe i to przeważnie po 2 czy nawet 3 obok siebie. Rzadko trafiało się obok i ciastko, i kawałek pomarańczowy. Były też miejsca pozbawione dodatków w ogóle.
Przy łamaniu czekolada trzaskała średnio głośno i krucho. Kruchego chrzęstu dodały jej ciastka, przeważnie łamiące się wraz z czekoladą.
W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie. Była mazista i proszkowa. Gęstość i tłustość stały na średnim poziomie. Czekolada dała się poznać jako kremowa i trochę zbita, nie spieszyła się z wypuszczenie z siebie dodatków.
Dodatkom pozwalam się rozpuszczać i trochę je podgryzałam jakiś czas po zniknięciu czekolady. 
Ciastka, gdy się pokazały, tylko w pierwszej chwili jawiły się jako suche. Szybko nasiąkały i rozpadały, częściowo rozpuszczały, rozbijając gęstawość bazy. Były konkretne i mączne, trochę pyliste. Rozpuszczały się wraz z bazą. Ciastka gryzione wcześniej obok czekolady zachowały konkret. Dały się poznać jako krucho-suche.
Kawałki pomarańczowe długo kryły się w czekoladowej masie, aż w końcu zaczynały wtłaczać niską, jakby lepką soczystość. Rozpuszczały się po bardzo, bardzo długim czasie. Gryzione wykazywały jędrność, a ich miękkość wyszła na przeciętnym poziomie. Przypominały galaretki-cukierki w czekoladzie. Bardzo kleiły się do zębów, ale porozgryzane szybciej się rozpuszczały.

W smaku czekolada najpierw mignęła niedookreśloną goryczką. Gorzkość spróbowała się zaznaczyć, ale coś jej nie wyszło. Pomyślałam o goryczkowatym motywie przerysowanego cynamonu, ale właśnie bardziej o tej goryczce i przerysowaniu niż samym cynamonie.

Słodycz wkroczyła wraz z mlekiem. Zahaczyła o cukier, wzrosła, ale trzymała się raczej średniego poziomu. Pokazała się, przygłuszyła goryczkę i spokojnie trwała.

Cynamon jednak ostał się, z tym że prawie bez goryczki. Czułam go zawsze, także w kęsach bez ciastek - smakowała nim sama baza.

W niektórych kęsach, niezależnie, czy trafiła się kostka pomarańczowa, czy nie, już w tym momencie zdarzyło się delikatnie zaznaczyć echu pomarańczy w wydaniu olejkowo-galaretkowym. Wprowadzała lekko sztuczne echo, które czasem dopadało i cynamon. Czekolada miejscami leciutko przesiąkła kawałkami pomarańczowymi.

Mleko nasiliło się, trzymając się słodyczy. Licha cierpkość z tła wraz z tym wyraźnym mlekiem przełożyła się na myśl o czekoladach typu Milka Dark Milk (ja jadłam Milka Dark Milk Salted Caramel), nie zaś o śmietankowych (jak założyłam, wczytawszy się w skład). Mleko nawet jak przez moment mrugnęło do śmietanki, smakowało głównie pełnym mlekiem.

Słodycz i cynamon rozchodzące się od ciastek, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa znacząco zabarwiły mleko. Niegryzione, rozpuszczające się ciastka wprowadziły motyw słodkich, pszennych ciastek cynamonowych. Wypieczonych słabo, za to raz czy drugi próbujących robić aluzje do ciastek zbożowych. Choć były wyraźnie korzenne, brak w nich pikanterii i goryczki.
Ciastka wchodziły na pierwszy plan, ale w poszanowaniu czekoladowej bazy, korzystając z niej jako z tła.

Chwilami cynamonowość bazy, zwłaszcza zestawiona z cynamonowymi ciastkami i pomarańczą, wydawała się przerysowana i aż gryząca. Nie jednak jakoś okrutnie.

Obok ciastek prężnie działały mleko i cukier, lecz po fali korzenności, cynamonu, trochę bardziej wychyliła się subtelna cierpkość kakao. Osłabiła trochę słodycz.
Zaraz jednak cukier zmieszał się z cynamonem i cierpkość znów czasem wydawała się jakaś mało kakaowa. Zaraz cynamon trochę rozgrzał język i gardło, odwracając uwagę od słodyczy; pochłaniając ją.

Kawałki pomarańczowe czuć wyraźnie głównie w kęsach z nimi, gdyż tabliczka specjalnie nimi nie przesiąkła. A nawet, gdy się trafiły, to bardzo długo nie dawały o sobie znać. W końcu jednak w cierpkość wprowadzały cytrusowość. Zdarzyło mi się pomyśleć o duecie pomarańczy i limonki, jednak gdy kostki wyłaniały się z czekolady, okazały się smakować niczym w miarę naturalna galaretka z nektaru lub napoju (nie soku!) pomarańczowego. Słodkiego, lekko kwaskawego i soczystego w specyficzny, dosłodzony sposób. Gdy kawałki pomarańczowe rozbrzmiewały w pełni, dominowały nad czekoladą i zupełnie odwracały uwagę od ciastek, gdy już jakimś cudem trafiły się obok.

Gdy po czekoladzie gryzłam kawałki pomarańczowe, wciąż w głowie miałam nektar czy napój (nie sok) pomarańczowy. Wkradł się w niego motyw lekkiego przerysowania. Jeszcze nie cukierkowość, ale w tym kierunku to zmierzało. Oprócz słodyczy i kwasku, pobrzmiewała w nich lekka, galaretkowa cierpkość.

Po zjedzeniu został posmak cynamonu i cytrusów, w które wkradło się lekkie przerysowanie. Gdy w kęsie akurat był kawałek pomarańczowy, bardzo mocno ostał się na koniec, prawie zagłuszając resztę. Wtedy pomarańcza pobrzmiewała goryczką i trochę sztucznością. Ogólnie zawsze czułam pewną sztuczność, jakiś aromat, ale nie bardzo mogłam uchwycić, czego dokładniej. Oprócz tego czuć cukier i bardzo niską cierpkość kakao. Z nią związała się goryczka, ale znów niedookreślona - nieszczególnie kakaowa.

Nie bardzo wiem, jak podsumować tę czekoladę. Wyszła jak trochę mniej zgrana, bardziej przerysowana i nie tak słodka Heidi WinterVenture Orange & Cinnamon, w której coś nie wyszło. Koniec końców, jej mleczność pasowała do ciastek cynamonowych i pomarańczy, poskromiła słodycz, jednak... tabliczka nie miała nic wspólnego z ciemnymi czekoladami, a jej tytuł brzmi ewidentnie: "ciemna". Za to oszukaństwo odjęłam cały punkt. Jak na mleczną, zaprezentowała się przyjemnie, bo jej słodycz była przystępna, a akcent kakao się pojawił. Gdy zaś chodzi o dodatki: świetnie zrobione pod względem struktury ciastka. Bardzo zgrane z bazą! Cudnie się rozpływały wraz z nią, tworząc harmonijną kompozycję, ale jak się chce, to można też gryźć i wtedy porządnie chrupią. Do pomarańczy mam bardzo mieszane uczucia. Nie zachwyciła mnie, ale pasowała. Mogła by być lepiej zrobiona, ale zła nie była. Jedyny większy zarzut to to, że co i rusz wkradało się przerysowanie w kwestii cynamonu i pomarańczy. Inny, trochę mniejszy, to byle jakie rozmieszczenie dodatków.

W górach poszła, w domu jak dojadałam resztę, by zweryfikować, też, choć mnie było za słodko. Nie moja bajka, lecz choć z wadami, zrobiona w porządku.


ocena: 6/10
kupiłam: eBay
cena: $48,66 za 3 różne tabliczki po 90g, łącznie z przesyłką
kaloryczność: 500 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku 11,6%, tłuszcz kakaowy, kawałki ciastek korzennych 8% (mąka pszenna, cukier, olej palmowy, imbir sproszkowany, pełne mleko w proszku, syrop glukozowo-fruktozowy, mielony cynamon, sól morska, środek spulchniający: wodorowęglan sodu E500, wodorowęglan amonu E527; przeciwutleniacz, mieszanina tokoferoli E306, lecytyna sojowa), kawałki pomarańczowe (koncentrat soku jabłkowego, skoncentrowany sok pomarańczowy, gruszki, błonnik cytryn, środek żelujący: pektyna E440; regulator kwasowości: kwas cytrynowy E330, przetworzony olej palmowy, naturalny aromat pomarańczowy), lecytyna sojowa mniej niż 1%, E476 polirycynooleinian poliglicerolu, mielony cynamon, aromat cynamonu

wtorek, 25 listopada 2025

Beskid Chocolate Dominikana Hispaniola BIO Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90 % Kakao ciemna z Dominikany

Zawsze bardzo mnie kuszą nowe ciemne czekolady Beskidu. Niezależnie od tego, czy uda im się zdobyć kakao z nieodkrytego wcześniej regionu, czy np. kakao, na którym już działali, ale w nowym wydaniu. Dobrym przykładem jest Hispaniola z Dominikany, z którego już sporo Beskid miał tabliczek. Wszystkie jednak 70-85% kakao albo mleczne, więc dziś przedstawiana bardzo się wyróżniała. Pamiętałam, że Beskid Dominikana Hispaniola Bio 85 % mnie zachwyciła, a biorąc pod uwagę, że posłodzono ją cukrem kokosowym, który według mnie niezbyt pasuje do czekolad, bo jest zbyt imperatywny, dzisiaj opisywana budziła wielkie nadzieje.


Beskid Chocolate Dominikana Hispaniola BIO Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90% Kakao to ciemna czekolada o zawartości 90 % kakao trinitario z Republiki Dominikany z regionów Hato Mayor i El Seibo; wersja po zmianach 2023/24.

Po otwarciu przemknął zapach mocno wypieczonych, słodkich w trochę karmelowy sposób, ciastek korzennych, mieszających się z orzechami oraz motywem nabiału złożonego z maślaności, łagodnego, tłustego sera (żółtego?) i kwaśnej śmietany. Obok stanęły owoce, jakby trochę przygaszone... nie tyle palonym, co dymnym motywem. Dym bowiem też stanowił tu ważny element. Czułam też ananasa, coś bardziej cytrusowo-słodko złożonego (do głowy przyszedł mi jackfruit, acz jadłam tylko suszonego) oraz sok z suszonych śliwek. Z nimi wiązał się mało jednoznaczny akcent ciemnych owoców: wiśni i jakiś leśnych? Goryczka, łącząc się z owocami, zaobfitowała jeszcze w grejpfruta. Z orzechów wyróżniłam prażone arachidy w ciągnącym karmelu (jak ze środka np. Snickersa), jakieś kwaskawe... piniowe (?) i gorzkawe włoskie. Ostatnie cudownie zgrywały się z dymem i serem (może jednak nie tak łagodnym?).

Tabliczka była twarda i głośno trzaskała podczas łamania. Wydawała się krucho-chrupka i zarazem skalista.
W ustach rozpływała się kremowo i powoli. Była gęsta, tłusta i ciężkawa. Bardzo długo zachowywała kształt, roztaczając po ustach lepkie fale. Fale, które z czasem robiły się coraz bardziej soczyste i rzadkie.
Po zniknięciu czekolada zostawiała lekko cierpkie wrażenie.

W smaku przywitała mnie słodycz kwiatów. Była lekka, ale wyraźna i rosła nieznacznie, zajmując miejsce raczej z tyłu. Trafiły tam na... odrobinkę karmelu?

Na przód wskoczyła gorzkość. Pomyślałam o gorzkości dymu, mieszającej się z orzechami włoskimi, które i trochę słodyczy kryją, zapewniając spójność przekazu na linii słodycz-gorzkość.

Podpłynęła pod nią maślaność, budująca grunt pod raczej wytrawniejszy wydźwięk, choć ten nie od razu rozbrzmiał. Pod maślaność podpięły się bowiem orzechy arachidowe, w wydaniu kremu 100%. Prażone i zmielone na pastę bardzo oleistą, z wyraźnie wydzielonym olejem.

Z gorzkości dymu - i okopconego drewna? -  ostrożnie wyłoniły się zioła, a po sekundzie czy dwóch przemknął kwasek. Kwasek ziół? Te zaznaczyły swą obecność, lecz nie spieszyły z rozwojem. Kwasek za to poszedł w kierunku bardziej owocowym. Pomyślałam o czerwonych podwędzanych, ale niezbyt jednoznacznych. Ich soczystość wydawała się jakby hamowana i dość wytrawna. Kolejnym skojarzeniem był sok z wędzono-suszonych kwaśnych śliwek węgierek. Z czasem jednak motyw czerwono-ciemnych owoców osłodził się za sprawą owoców leśnych. Ten owocowy miks zaczął trochę się wyciszać.

Kwiaty prawie zupełnie zniknęły na rzecz ziół. Z tym, że zioła zapewniały coraz to wyższą gorzkość, nie słodycz. Trochę słodyczy znalazło się w owocach. Gdy ciemne słabły, pojawiały się inne. Jakby żółte, ale trudne do nazwania.

Po prażeniu, jakie roztaczały orzechy, większość słodyczy zrobiła się bardziej palono-karmelowa. Acz cały czas raczej wycofana. 

Do orzechów włoskich i kremu z prażonych fistaszków mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa dołączyło więcej różnych. Przemknęła myśl o słodkawych pistacjach, jakiś niedookreślonych tłustych orzechach... A potem je wszystkie umocnił motyw palonego drewna.

Ogólna gorzkość dołączyła też do owoców pod postacią grejpfruta. A ten wywołał trochę cytrusów. Pomyślałam o cytrynie, ale nie tylko. Coś było w tym cytrusowego, ale nie jakiś konkretny cytrus.

Cytrusy obudziły śmietanę, subtelną, trzymającą się na boku.. Kwaśna śmietana z ochotą łączyła się z ziołami. Ziołowa śmietana po chwilę przeszła raczej w... ser? Mleczno-maślany, a jednak trochę kwaskawy ser żółty w ziołach.

Kwaśność cytrusów nie pędziła przed siebie. Cały czas trzymała się poziomu raczej średniego. Była spokojna i pozwoliła się osłodzić... żółtym owocom... w tym chyba ananasowi. Do głowy przyszło mi coś łączącego ananasa z bananami, ale ani ananas, ani banany. Może jakiś jackfruit (z opisu w internecie pasuje; tak wyobrażam sobie jego smak)? I wciąż też owoce czerwono-leśne trochę przy tym pobrzmiewały.

Zioła wróciły z nową mocą. Pomyślałam o palonych ziołach, a owoce dodatkowo trochę przysłonił dym. Podszepnął tu i ówdzie wędzone akcenty (owocom, serowi). Gorzkość zrobiła się mocna, a ziołowość podpowiedziała karmelowi nieco wręcz korzenny ton.

Ton... ciastek korzennych, bardzo mocno przypieczonych? Aż z lekką goryczką? Na języku osiadła pewna pikanteria. Jedzonych w towarzystwie lekko podwędzonej, ciemnej herbaty. Goryczkę podchwyciły orzechy, które wyraźnie zdominowały orzechy włoskie. Może też częściowo jako krem 100%?

Po zjedzeniu został posmak trochę maślany, maślano-serowy oraz orzechów głównie włoskich, ale w zasadzie nie tylko. Na pewno czułam kwasek cytrusów z przewagą cierpkawego, goryczkowatego grejpfruta (więc też nie taką czystą, mocną kwaśność), owoce żółte i sporo goryczkowatych ziół w towarzystwie cierpkiej herbaty. Do nich chyba wróciły kwiaty z początku.

Czekolada rozkochała mnie w sobie ze względu na wyrazistą, dominującą gorzkość. Sporo dymu, orzechów włoskich i ziół, podwędzane akcenty świetnie pasowały do wytrawniejszych, choć znikomych, motywów śmietany i sera żółtego. Kwaskawo słodkie owoce żółte, trochę ciemnych i czerwonych oraz cytrusowych stanowiły nieoczywisty i nienachalny dodatek. Słodycz w ogóle wyszła przyjemnie niska - ciekawie przeszła od kwiatów, przez karmel po ciastka korzenne, a i do owoców zawitała.
To jedna z lepszych czekolad, jakie ostatnio jadłam!
Wyszła bardziej harmonijnie niż Beskid Dominikana Hispaniola Bio 80 % czy Beskid Dominikana Hispaniola Bio 85 % z cukrem kokosowym - wytrawność zgrała się z leciutką słodyczą. Mam wrażenie, że w nich jednak wyższa słodycz na zasadzie kontrastu podkręcała sie z wytrawniejszymi tonami.


ocena: 10/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 20,30 zł (za 70 g; dostałam rabat)
kaloryczność: 475 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

poniedziałek, 24 listopada 2025

E. Wedel Tymbark Czekolada Mleczna Jabłko Mięta mleczna z nadzieniem miętowym i jabłkowym

Od lat mam słabość do połączenia jabłka i mięty, inspirowanego właśnie smakiem napoju Tymbark. Kiedyś jeszcze raz na jakiś czas, w dzieciństwie, gdy Mama go kupowała do picia, pijałam, choć nigdy smakowe picie nie było moją bajką. Po latach za nic mi nie wchodzi, jednak to, że wariant mi się podoba, nie uległo zmianie. Nie raz robiłam sobie też jogurt z jabłkiem i miętą, inspirując się tym napojem. Stąd i czekolada, gdy ojciec powiedział, że jak chcę, może mi kupić, w zasadzie zainteresowała mnie na tyle, że uznałam, iż przygarnę, by spróbować.


E. Wedel Tymbark Czekolada Mleczna Jabłko Mięta to czekolada mleczna o zawartości 29% kakao z mlecznym nadzieniem miętowym (30 %) i nadzieniem jabłkowym (20 %); edycja limitowana.

Na ciekawy pomysł wpadli twórcy opakowania: wewnątrz nadrukowany był kapsel z napisem, nawiązujący oczywiście do słynnych tymbarkowych kapsli.

Po otwarciu poczułam średnio intensywny zapach cukrowej, mocno mlecznej czekolady, zestawionej z landrynkowymi jabłkami, częściowo wpisanymi w przecierowo-szarlotkową konwencję. Do głowy przyszło mi nadzienie jabłkowe, mające oddawać szarlotkę oraz cząstki jabłkowe (nie jabłko suszone). Jabłko cechowała kwaśność, ale i w słodycz się wpisywało. Sztuczność zawisła jako groźba - nie była jednoznaczna, chowała się w tle. Gdy się skupić i na pewno przy podziale i w trakcie jedzenia, dało się wychwycić odrobinę olejku miętowego. Wszystko to we wręcz duszno słodkich, cukierkowo-cukrowych realiach. Nic tu do niczego nie pasowało.

Czekolada była w dotyku tłusta i ulepkowata. Rwała się zamiast łamać; wykazując kruchość. Nic sobie nie robiła z linii podziału. Wydawała się zbyt delikatna i skora do rozwalania się.
Tabliczkę wypełniały dwa nadzienia: tłusto-proszkowe, bardziej kremowe białawe, idące przez całość na dole oraz żelowate w wierzchu każdej kostki. To ciągnęło się i bardzo lepiło, wyglądało na trochę przecierowe.
Gdy robiłam kęsa, gruba czekolada wgniatała się w nadzienia. Wierzchy kostek pękały i odrywały się od bazy kostek - strasznie to wszystko niezgrane i niekomfortowe do jedzenia. 
W ustach czekolada rozpływała się szybko i miękko. Była tłusta i proszkowa, a mięknąc przybierała postać gęstawego ulepka. Nadzienia to podchwyciły, przez co całość przeistaczała się w miękką, tłustą i bezkształtną masę.
Kostki szybko pękały, a nadzienia wyłaniały się. Jabłkowo-żelowate, jako te rzadsze, wypływało szybciej. Wykazywało niegładką prawie przecierowość, jednak nie był to przecier. Przypominało raczej przecier z galaretki z mikroskopijnymi grudkami galaretkowymi. Kleiło się i rozpuszczało wodniście. Dolne (miętowe?) podpinało się pod czekoladę. Okazało się jeszcze tłustsze od czekolady w sposób mazisto-oleisty i jeszcze bardziej proszkowe. Co jakiś czas, w każdym kęsie, trafiały się w nim punkciki proszku (widoczny na zdjęciu nr 4), trochę innego od bazowej proszkowości mleka - były bardziej... sucho-trzeszcząco-lepkawe.
Całość zostawiała nieprzyjemne wrażenie otłuszczonych ust.

W smaku czekolada przywitała się cukrem, który po chwili okazał się lekko doprawiony waniliną. Dołączyło jednak też sporo mleka. Czuć pełne mleko w proszku, jednak słodycz tak się nasilała, że to ona zajęła pierwszy, drugi, a nawet trzeci plan. Sprawiła, że czekolada wyszła dość plastikowo i szybko zasładzała.

Czekolada miejscami wydawała się lekko przesiąknięta nadzieniami, zwłaszcza tam, gdzie stykała się z żelem. A nadzienia nie czekały długo na swoją kolej. Odzywały się niemal równocześnie, wyskakując przed czekoladę.

Na moment żel jabłkowy zajął pierwszy plan, po czym zmieszał się z dolnym kremem.

Żel jabłkowy smakował... właśnie żelem jabłkowym. Był słodki i kwaskawy, oddający cukierkowo-landrynkowe jabłko, które aspiruje do przecieru, ale przecierem nie jest. Pojawiła się w nim sztuczność, ale nie rażąca. Mieszając się z czekoladą mleczną, raz czy drugi zrobiło aluzję do nadzienia szarlotkowego.

Dolny krem wchodził poprzez słodko-tłuszczowy, trochę mleczny motyw, by nagle - po paru chwilach - zaskoczyć kwaśnością. Bazowo był słodki i mdławy, jednak wystąpiły w nim intensywne wystrzały. W nim też pojawiło się coś niby jabłkowego, ale nie jabłkowego, a po chwili motyw goryczkowatego olejku miętowego. W pierwszej chwili nie był oczywisty, bo zgrywał się z kwasem, wraz z którym potem rósł. Nagle było aż zaskakująco kwaśno. Czułam jakby kwasowaty aromat miętowy, sztuczną miętę, co rozchodziło się punktowo. Dolny krem miał w sobie coś z napoju Tymbark jabłko&mięta, ale nie smakował naturalnymi ani miętą, ani jabłkiem.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa nadzienie górne jabłkowe i dolne (miętowe), połączyły się w harmonii. Pomogły sobie. Żel wydawał się bardziej przecierowy, a dolne... nie było już tak nieadekwatnie kwaśne. Pojawiało się ochłodzenie, jakby pić miętowy, schłodzony napój. Sztuczna miętowość nasilała się, aż w końcu zaczęła dominować, aż gryząc w język.

Przesłodzona, wanilinowa czekolada mleczna trwała jakby obok, w oddali. Sprawiała wrażenie za ciężkiej i nie na miejscu. Jej mleczność nie umiała się w tym wszystkim odnaleźć. A jednak gdy nadzienia zniknęły, czyli raczej gdy gryzłam brzegowy fragment, dobrze czuć właśnie ją. Wraz z kilogramem cukru. Dziwny, nieokreślony kwasek jaki pobrzmiewał, jeszcze bardziej ją spłycił.

Po zjedzeniu został posmak sztucznego aromatu miętowego i kwasek... kwasek jakby właśnie nieudanego aromatu miętowego i kwasek przecieru jabłkowego. Czułam przy nim cukierkowość, wtapiającą się w ogólne przecukrzenie.

Czekolada mi nie pasowała. Dolne nadzienie wyszło aż niepokojąco - smakowało trochę sztucznie kwaśną miętą? Było dziwne, nie szczególnie miętowe, ale z nutą mięty... Tymbarkowo? Ewentualnie karykaturalnie, bo zupełnie nie pasowało to do mlecznej czekolady. Żel jabłkowy wyszedł w porządku, choć też trochę cukierkowo. Tabliczkę uważam za dziwną - może jako limitka-eksperyment i może być. Nie była bowiem obrzydliwa czy skrajnie tragiczna; po prostu nieprzyjemnie dziwna, ale bez traumy. Bardzo nie podoba mi się niepodzielna forma, skora do rozwalania się i łamania nie po liniach.
Po trochę więcej niż kostce darowałam sobie.

Spróbowałam gryza po schłodzeniu i w zasadzie nie wyszło to jakoś szczególnie inaczej, a trochę mniej słodko i twardo przez chłód - ale każda czekolada zachowałaby się tak samo.

Mama trochę spróbowała i powiedziała: "Bardzo kiepska ta czekolada. Jakbym jadła pastę do zębów z czymś kwaśnym. Najpierw sztuczna, miętowa pasta, a potem sztuczna, dziwna jakby kwaśna mięta. No jak mogli taki smak tak zepsuć... W ogóle gdzie im kwaśność do mięty?!. Po trochę darowałam sobie. Jak bym miała oceniać to góra 4 łaskawe, ale nie... Chyba nie zasłużyła. Raczej 3?".


ocena: 3/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 492 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyny sojowe i E 476; aromat), cukier, tłuszcz palmowy, zagęszczony przecier jabłkowy 7%, mleko pełne w proszku, serwatka w proszku, roztwór cukru inwertowanego, substancja utrzymująca wilgoć: glicerol; regulator kwasowości: kwas cytrynowy; aromaty, naturalny aromat miętowy, emulgator: lecytyny sojowe

sobota, 22 listopada 2025

krem Grizly Nut Symphony by Grizly

Uwielbiam markę Grizly i np. do Kremu z orzechów laskowych 100% co jakiś czas wracam. A żeby przesyłka się opłaciła, zawsze gdy zamawiam coś, co już znam, staram się też wybrać coś nowego. Nie jest to trudne, bo wiele ich past wygląda bardzo smakowicie. Niektóre jednak są mocno kombinowane, złożone i słodzone, zwłaszcza z linii tworzonej z instagramerką MamaDomisha. Dziś przedstawiany przypominał kremy z tej linii, ale chyba nie był z niej właśnie. Na ich stronie opis głosił "z linii ekskluzywnej". Słowa "orzechowa symfonia" od razu do mnie trafiły, a gdy spojrzałam na skład, z nim też nie było źle. Co prawda nie podobało mi się wymieszanie czekolady białej i mlecznej, ale uznałam, że może jakoś to przejdzie. Napisali bowiem, że "pierwsze skrzypce grają w niej orzechy laskowe, prażone migdały, prażone pistacje i wysokiej jakości mleczna czekolada!" - biała może więc się gdzieś schowała? Dopiero jednak robiąc zdjęcia słoiczkowi, zorientowałam się, co też było inspiracją: słodkości "Mozart Kugeln" (ja jadłam Reber Mozart Kugeln), które do mnie nie przemawiają, bo uważam je za przeładowane. Tak, zorientowałam się dopiero po zobaczeniu kompozytora na etykietce... w trakcie robienia zdjęć do recenzji (podczas zakupów jakoś go... nie zauważyłam?!).

Grizly Nut Symphony by Grizly to krem z migdałów i pistacji z białą czekoladą oraz krem z orzechów laskowych i czekolady mlecznej, stylizowany na Mozartkugeln.

przed i po uporaniu się z olejem
Po otwarciu poczułam intensywny, bardzo złożony zapach. Migdałowy marcepan mieszał się z trochę nugatowo-migdałową słodyczą oraz lekko prażonymi orzechami laskowymi. Te zdawały się w jedno splecione z bardzo słodką, niemal kinderkową czekoladą mleczną. Pomyślałam o czekoladzie mlecznej z białą, mleczną warstwą (jak w jajkach Kinder). Gdy nachylałam się nad częścią brązową, ewidentnie dominowała mleczna czekolada. Jaśniejsza część pachniała bardziej marcepanowo-nugatowo.
Przy mieszaniu, nakładaniu i jedzeniu nasilał się motyw marcepanu i choć sporadycznie dało się w nim wychwycić pistacje, kryło się w nim też pewne przerysowanie. Marcepanowość a to wyłaniała się, a to wycofywała. Całość była znacząco słodka; ogólnie ewidentnie krem przyjął słodką, jednak nie przesłodzona, konwencję.

Na wierzchu wydzieliło się sporo oleju i trochę malutkich grudek tłuszczu kakaowego (proces ten zwie się wykwitem), z czego zlałam, ile się dało, czyli prawie 8 łyżeczek (31g), a dosłownie parę kropel już wymieszałam.
Najpierw pomyślałam, ż to u mnie stało się coś bardzo dziwnego, że krem się rozwarstwił, ale gdy skonsultowałam się z producentem, okazało się, że tak powinien wyglądać (na dole jaśniejszy krem, na górze warstwa mleczno-nugatowej czekolady).
Krem podpadł mi formą, która mnie zaskoczyła, przypominając dwukolorowe desery typu Monte. Na wierzchu i tak mniej więcej do połowy, tworząc wielki rdzeń, była część jasnobrązowa (czekoladowo-orzechowa), a na dnie i przy ściankach jasnobeżowa (migdałowo-pistacjowa). Było to problematyczne przy mieszaniu i nakładaniu, bo zależało mi, by warstw nie wymieszać. A przynajmniej nie zupełnie. Nie chciałam też zjeść najpierw jednej, potem drugiej. Stąd przełożyłam część jasnobrązową do oddzielnej miseczki i nałożyłam sobie mniej więcej po połowie każdej. Kolejnym problemem było, jak przemieszać suchsze fragmenty z tymi bardziej oleistymi? Jasnobeżowa, dolna warstwa podeschła miejscami i musiałam nieźle się nagimnastykować, by to do niej dodać troszeczkę oleju, nie zaś do jasnobrązowej, która ani trochę tłuszczu więcej nie potrzebowała.
Warstwa jasnobrązowa, w której widać pojedyncze brązowe kropeczki skórek, była ewidentnie bardziej kremowa i rzadka, acz wyraźnie czuć w niej zagęszczenie czekoladą. Wykazywała tłustość trochę oleistą, ale i miękko-czekoladową. Była ciągnąca i lepka, a także przez większość czasu bardzo gładka. Tylko chwilami wyłamywała się z niej drobna proszkowość. Usta zalepiała konkretnie, ale łatwo odpuszczała. Choć cały czas utrzymywała lepkość, rozpuszczała się w średnim tempie, trochę rzednąc. Rozpuszczała się szybciej od części beżowej. Miękką czekoladowość czuć w niej cały czas. Ona z czasem, przy jedzeniu większej ilości, do pary z oleistością trochę przytykała w sposób tłusto-czekoladowy.
Warstwa jasnobeżowa z mnóstwem sporych kropeczek-drobinek skórek, okazała się masywniejsza. Syta i wręcz twardawa, wykazywała tłustość bardziej orzechową. Była średnio ciągnąca, dość zbita, a miejscami trochę suchawa. Rozpływała się wolniej, a lepkość wykazywała średnią. Czuć w niej znikomy miazgowy efekt; może bardziej ziarnistość. Efekt tak jednak subtelny, że gryzienia nie wymagał. Gdy jednak masę gryzłam, trochę skrzypiała jak marcepan z mąki migdałowej.
 
Warstwy oczywiście różniły się też smakiem. Powiedziałabym jednak, że obie bazują na tych samych orzechach i migdałach, tylko że np. w różnych proporcjach. W istocie musiały się zwyczajnie trochę przemieszać i nasiąknąć.

W przypadku brązowej, pierwsza rozbrzmiała bardzo słodka czekolada mleczna. Do głowy przyszła mi czekolada podbita białą, mleczną warstwą - coś jak w jajkach Kinder Niespodzianka. Cukier pozwalał sobie na wiele. Po chwili przyszedł mi na myśl marcepan oblany taką czekoladą. Przemknęły bowiem właśnie marcepanowe migdały.

Niestety, był w tej marcepanowości akcent aromatu. Lekka migdałowość tej warstwy nie była przejrzysta, czysta (realnie migdałów w brązowej części w ogóle nie było), a już po chwili także nutka orzechów laskowych się przy niej znalazła. Te już były wyrazistsze. Przeplotły czekoladową słodycz, co tę ogólną trochę zahamowało. Laskowce raz po raz tchnęły odrobinę goryczki swymi skórkami (goryczka nie pojawiała się przy każdym zagarnięciu). Orzechy laskowe zaczęły wypierać marcepan, w jedno mieszając się z przesłodzoną czekoladą mleczną. W końcu zrobiło się bardzo giandujowo. Jasna część podkreślała tu orzechy laskowe, ale i migdały sugerowała. A jednak z czasem po ich debiucie, początkowa marcepanowość tej części wydawała mi się jeszcze bardziej przerysowana. Słodycz cukrowej mlecznej czekolady z kolei drapała w gardle.

Część jaśniejsza przywitała mnie smakiem bardzo mlecznej i bardzo słodkiej białej czekolady. I w niej przemknęła cukrowość, ale błyskawicznie rozproszyły ją lekko prażone, naturalnie słodkie, niemal słodziuteńkie... orzechy laskowe? Miały nugatowy, słodziusi charakter, skojarzyły mi się odlegle z Kinder Bueno White (2015, 2020). W ciemno upierałabym się, że laskowce dodano także do jasnej części, ale na pewno nie (dopytałam o to producenta). Po chwili przybyła nuta... mąki migdałowej. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach przemknął marcepan i wyraźny motyw pistacji. Orzechy laskowe wycofały się, zrobiło się bardziej migdałowo-pistacjowo. Biała czekolada trwała obok, trochę męcząc. Nugatowość tej warstwy jednak tak zaadoptowała tę słodycz, że ta część wydawała się bardziej przystępna, gdy o słodycz chodzi. A także naturalniejsza (bez wątku przerysowania w marcepanie).

Gdy tak jadłam, zagarniając raz jedną, raz drugą część, doszłam do wniosku, że obu warstwom na dobre zrobiło zestawienie: w harmonii się uzupełniały. Raz mocniej zagrała czekolada mleczna z orzechowym echem i marcepanowość, raz biała i nugat orzechowo-migdałowo-pistacjowy. Czekolady zlewały się trochę w cukrowo słodkiej mleczności, co też nie było złe.

Część jasna za sprawą białoczekoladowej nugatowości bardzo harmonijnie dopasowała się do kinderkowo-mlecznoczekoladowej nutki części brązowej. Marcepan z czasem robił się coraz mniej jednoznaczny. Wyłaniał się epizodycznie. Raz po raz podbijały go pistacje, których smak trzymał się tylko jasnej części.

Po zjedzeniu został posmak mocno nugatowo-buenowaty i jednocześnie lekko marcepanowy. Z jednej strony trochę przerysowany, ale z drugiej wyraźnie zwyczajnie migdałowy. Czuć też jakby złudne echo marcepanu płynące z pistacji, nie zaś pistacje jako one same. Sporo w posmaku miała do powiedzenia przesłodzona czekolada. Znów myślałam o takiej a'la jajka Kinder, której słodycz aż trochę drapała w gardle.
Krem do mnie nie przemówił. Przede wszystkim, nie podobało mi się, jak został zrobiony - że tak warstwowo, że chcąc nałożyć pół obu warstw, trzeba się natrudzić. Jak chcieli robić krem dwuczęściowy, o wiele lepiej sprawdziłoby się, gdyby warstwy umieszczono obok siebie przedzielone pionowo. Taka forma, na jaką się zdecydowali, sprawdza się raczej w deserach jedzonych na raz, a choć ja potrafię zjeść i 200g kremu orzechowego na raz, ten na raz byłby za duży nawet dla mnie (po zlaniu oleju co prawda gramatura była niższa, ale z kolei wariant smakowy - tak słodki - sprawiał, że aż tyle by za bardzo męczyło). Struktura w porządku. Ogół gładki i masywny, tłusty, ale w przystępny sposób. Część bardziej czekoladowa i bardziej migdałowo-nugatowa współpracowały. Zapach ciekawy. Mieszanina marcepanu, nugatów, połączenie orzechów laskowych i migdałów była całkiem smaczna. Pistacje trochę za bardzo się gubiły. Czekolada o tak uroczym, mocno mlecznym wydźwięku pasowała, lecz gdyby była mniej słodka i gdyby białej dodano jeszcze mniej, wyszłoby lepiej. Tak bardzo słodka konwencja mnie trochę męczyła pod koniec jedzenia. Całość kojarzyła się trochę z kulkami Mozarta, była w porządku, ale jak one, nie zachwyciła. 


ocena: 6/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 30,39 zł za 250g
kaloryczność: 606 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład prażone orzechy laskowe, prażone migdały 24,7 %, czekolada mleczna 14,8 % (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, odtłuszczone mleko w proszku, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy), biała czekolada 12,3 % (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy), prażone pistacje 7,4 %; mleko w proszku, ghee, naturalny aromat