piątek, 7 listopada 2025

SOL Dark Chocolate Tanzania 75 % ciemna z Tanzanii

Kiedy zastanawiałam się, jaką czekoladę degustować tego dnia, w głowie siedziała mi Soar 78 % Tanzania Dark Chocolate / Темний шоколад i uznałam, że z ogromną ochotą porównam ją sobie z inną ukraińską czekoladą z Tanzanii. Sol na pewno różniła się użytym cukrem - ją posłodzono trzcinowym, który jest moim nr 1 w kategorii słodzenia czekolad. Miała niby trochę mniej kakao, ale nie wydawało mi się, by miała przez to wyjść mniej charakternie. W zasadzie... liczyłam, że przebije wspomnianą.


SOL Dark Chocolate Tanzania 75% to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao z Tanzanii.

Po otwarciu uderzył kwaśny zapach balsamicznego, czerwonego octu winnego, może też octu jabłkowego ze względu na wyraźnie owocowy charakter całości. Czułam też bowiem mnóstwo niedojrzałych owoców leśnych i czerwonych porzeczek, a także namiastkę limonki. Za kwaśno-soczystymi wątkami rozchodziło się spokojne, jakby zawilgocone drewno. Oczami wyobraźni zobaczyłam szare konary i szare pomosty nad morzem, przesiąknięte pewną morską świeżością i wiatrem. Ogólna słodycz była niska i miała bardzo palony, karmelowy, może wręcz zahaczający o melasę, charakter.

Tabliczka była bardzo twarda, a przy łamaniu wydawała się bardzo masywna. Jej głośne dźwięki upewniały w przeświadczeniu o masywności.
W ustach czekolada rozpływała się średnio wolno i bardzo kremowo. Niby była śmietankowo-maślano tłusta, jednak ta tłustość jakby odchodziła w niepamięć. Czekolada dała się poznać jako przeogromnie soczysta i trochę mazista. Z czasem też lekko soczyście-wodnista i miała skłonności do rzednięcia. Mimo oceanu soczystości, zostawiała lekko suche wrażenie.

W smaku najpierw poczułam zaskakująco słodkie owoce leśne: jagody, borówki. Wyszły wręcz uroczo, a jednocześnie bardzo - coraz bardziej! - soczyście i świeżo.

Ogólna słodycz stanęła na średnim poziomie. Nie spieszyła się ze wzrostem, acz obok, niezależnie od tej leśnoowocowej, pojawił się palony karmel. On wzrósł znacząco, przedłużając słodycz owoców, a stopując kwaśność, która jakby zawisła w powietrzu. Wśród słodkich owoców zaplątało się coś kwaśniejszego... trochę "borówkowate" maliny czarne?

W oddali swą obecność zaznaczyła subtelna, szlachetna gorzkość. Nie wtrącała się jednak do tego, jak inne nuty ze sobą wirowały i się przeplatały.

Palony karmel przejawiał lekko mleczne skłonności, jakby zabiegając o wprowadzenie czegoś łagodzącego do owocowej kompozycji.

Do słodkich owoców leśnych zaczęły przenikać kwaśniejsze od nich czerwone maliny. Nagle kwaśność wystrzeliła. Kwaśne maliny mieszały się... z limonką? Limonka przemknęła i zaraz mi się zatraciła w motywie kwaśności octu balsamicznego.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa czerwony ocet winny balsamiczny zajął dominującą pozycję. Jego kwaśność była wszechobecna, ale z czasem coraz mniej jednoznaczna. Do głowy przyszedł mi jeszcze ocet jabłkowy, co wykorzystały owoce.

Zrobiło się znów bardziej owocowo, choć wciąż kwaśno. Wkradło się nawet pewne przerysowanie. Za kwaśnością jednak zmieniła się też gorzkość: trochę wzrosła i otuliła się motywem wilgotnego drewna. Wyobraziłam sobie szare, powykręcane konary gdzieś na dzikiej plaży lub zawilgocony most wystawiony na morską, rześką bryzę; wiatr.
W tej jakby niemal słonawej rześkości wychwyciłam bardzo ulotny akcent limonki z solą.

Kwaśność przez moment zarysowała wizję jakiegoś zbyt kwaśnego - skwaśniałego? - soku z czerwonych porzeczek, jednak zaraz przeszły na normalniejszy tor. Czerwone porzeczki dominowały, ale mieszały się już z malinami, a do tego wciąż pobrzmiewały też leśne, przywracające słodycz.

Drewniane akcenty trochę uładziły kwaśność ogólną, a z lekko mlecznego karmelu wymknął się nabiałowy akcent i do głowy przyszedł mi jogurt i kefir.

Końcowo drewno zrobiło się bardziej neutralne, a odrobina palonego karmelu zamknęła kompozycję już w bardziej słodkim stylu, lekko zaznaczając się w gardle. Drewno... otarło się nawet o pewną ostrość świeżo ciętego drewna. I znów przemknął motyw octu, aż lekko gryzącego w język?

Po zjedzeniu został posmak suchego drewna i czerwonych porzeczek, do których przyłączył się ocet winny. Drewno końcowo wyszło bardzo uspokajająco, neutralizująco. Czułam też pewną świeżość - morze? - i subtelną, paloną słodycz. Słodycz ta narzuciła drewnu bardziej suchy wydźwięk.

Czekolada wyszła bardzo ciekawie. Wolałabym trochę mniej octowych nut, a więcej owoców, ale i tak było dobrze ze względu na stateczność drewna oraz wszelkie intrygujące niuanse zawilgoconego i nasiąkniętego morską bryzą drewna czy trochę wycofanego palonego karmelu i jogurtowo-kefirowy motyw. Podobało mi się, jakie zaskoczenie na początku zafundowały słodkie owoce leśne - tak nieoczekiwane po kwaśnym, octowym zapachu. Niska słodycz, niska gorzkość, wysoka kwaśność - a jednak tak obudowana, że nie za kwachowata.

Zdecydowanie bardziej harmonijna, bez cukru o zbyt imperatywnych zapędach, przez co ogólny odbiór był lepszy niż Soar 78 % Tanzania Dark Chocolate / Темний шоколад .


ocena: 9/10
cena: 250 UAH (około 24 zł; za 70g)
kaloryczność: 498,1 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

czwartek, 6 listopada 2025

Pszczelarz Kozacki Miód lipowy

Odkąd pamiętam, w mojej rodzinie wszyscy cenili prawdziwe, dobre miody. Ja z Mamą wolałyśmy gryczane, ojciec wielokwiatowe dziadkowe z własnych uli (bo za darmo?), babcia lipowe od kobiecin z bazarku. Zawsze z Mamą kręciłyśmy nosami na te jej. Ja nawet nie pamiętam dlaczego (bo inny niż w domu i coś mi nie leżało, po prostu?), Mama za to pamiętała: ze względu na kwaśność. Ostatnio nie możemy jednak znaleźć satysfakcjonujących gryczanych i nawet drogi Miód z pasieki Moja Pszczoła Nektarowy Gryczany nie był tak cudnie gryczany, jak niektóre ze wspomnień z małych mazurskich pasiek. Do miodu Skarby Roztocza Miód wrzosowy dostałyśmy z kolei książeczkę z opisami różnych miodów i zauważyłyśmy, że opis lipowego brzmi... właśnie bardzo po naszemu: "smak: słodki, delikatnie ostry, gorzkawy". Właśnie tej gorzkości, ostrości szukamy w miodach gryczanych. Czyżby więc lipowy miałby być jednak w naszym typie? Co ze wspomnieniami, że nam nie pasował? Mama postanowiła zaryzykować i jakiś kupiła, bo był akurat w promocji. "I tak używam go tylko do słodzenia, to nie czuć, jaki on tam jest dokładnie". No cóż... Ja wolałam sama spróbować, by właśnie poczuć, jaki on jest. Przynajmniej ten zakupiony przez Mamę.

Pszczelarz Kozacki Miód lipowy to miód lipowy pszczeli nektarowy wyprodukowany przez Pszczelarz Kozacki Pasieka Tadeusz Kozak / Kozacki Honey.

Po odkręceniu poczułam średnio intensywny, słodko-ostry zapach. Słabo kojarzył mi się z kwitnącą lipą, ale jednak. Był bardzo słodki, jednak to ostrość wydawała się bardziej istotna w zapachu.

Miód słomkowego koloru był idealnie płynny, jednak nie rzadki. Przy mieszaniu wydawał się wręcz gęsty. Z łyżeczki jednak ściekał szybko, a lany z niej tworzył słabe stożki. Na łyżce tworzył małą wypukłość, ale już jego krople zacne  "kuleczki". Oczywiście, jak to miód, bardzo się kleił.
Jedzony był rzadki i zostawiał dziwaczne wrażenie jakby wypolerowanych ust (?).

W smaku najpierw poczułam wysoką słodycz, a potem... jeszcze więcej słodyczy. Nie od razu była bardzo wysoka, ale rosła szybko. Po chwili okazała się drapiąca i dosadna. Wydała mi się w pewien sposób czysta, na pewno kwiatowa. Czy lipowa? Najpierw nieszczególnie.

Zaraz jednak w oddali przemknął kwasek i obudził kwiatową ostrość. Kwitnące lipy zawitały do moich myśli, a kwasek zmieszał się z pikanterią. Ich połączenie sprawiło, że słodycz wydała mi się jeszcze bardziej dosadna, wręcz przenikliwa. Z czasem słodycz związała się z ostrością - wydawały się jednością. Ostrości nie dało się przegapić i choć to nie ona dominowała, miała wiele do powiedzenia. Kwasek oddalił się na tyły, acz wciąż trochę pobrzmiewał. Przy wtórowaniu... pewnej goryczki? Goryczka też raz po raz przewinęła się w tej kompozycji.

W posmaku została intensywna słodycz kwiatów - może i lipy, bo stała przy nich wyraźna kwaskawa ostrość. Drapało. Szybko poczułam się przesłodzona, przytłoczona słodyczą.

Miód odebrałam jako niezły i ciekawy. Bardzo słodki, ale nie tylko słodki. Lipę w nim czuć, z wyraźną ostrością i lekkim kwaskiem. Kwasek mi tu nie leżał, ale nie był zły (nie był bowiem taniomiodowy). Ostrość za to uważam za bardzo przyjemną. To miód w bardzo dobrej cenie, więc jak komuś miodowy kwasek nie straszny, szuka ostrości, warto zwrócić na niego uwagę. Najpierw myślałam, że wystawię mu 7, ale Mama ubłagała mnie, że należy mu się 8 (dodała, że ona dałaby mu w ogóle 10/10). Jako że nie jestem aż tak wielką fanką miodów, a jednak to ona go próbowała w rozmaitych rzeczach, uznałam, że chyba ma rację.

Mama opisała: "W pierwszej chwili wydał mi się taki niezły, niby przeciętny, ale od razu byłam nim pozytywnie zaskoczona. Czuć, że to lipowy. Im więcej go jadłam, tym bardziej byłam z kolei... zachwycona. Źle go pamiętałam i że mi nigdy nie smakował, bo teraz bardzo mi pasuje, bo nie jest czysto słodki, a ma wszystko to, czego zawsze szukałam w gryczanych. Bardzo wyraźnie czuć w nim ostrość, jest specyficzna, a także lekką goryczkę. Zupełnie inną niż w gryczanych, ale jakaś taka specyficzna dla lipy trochę jest. A jednak pojawia się też kwaśność, ale i ona nie przeszkadza. Bardzo mi smakuje. Im jednak więcej go używałam, tym bardziej byłam z niego zadowolona.".

Jako że Mama przerzuciła się z miodów gryczanych na konkretnie ten, chcąc zrobić swój jogurt a'la Snickers ze "zdrowym karmelem" (więcej o tym pisałam na instagramie), raz przyszło mi użyć właśnie tego miodu lipowego.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że karmel wyszedł... zupełnie nie karmelowo. Był jednocześnie dziwnie niesłodki, jak i słodki powalająco, ale nie karmelowy. W zasadzie, wyraźnie było w nim czuć krem fistaszkowy, a obok niebotyczną, drapiącą słodycz. Daktylowość trochę wyprzedzała miód, który tu wyszedł nieszczególnie miodowo. Wszystko to przełożyło się na efekt zasładzającego, niesłodkiego w karmelowy, a czysto słodki sposób masła orzechowego. Miód lipowy mi do takiego karmelu za nic nie pasował. Gryczanemu czy spadziowemu lepiej idzie przybranie trochę karmelowego klimatu.


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 37,56 zł (za 1,3kg)
kaloryczność: 181 kcal / 100g
czy kupię znów: Mama tak, ja nie

wtorek, 4 listopada 2025

Soar 78 % Tanzania Dark Chocolate / Темний шоколад ciemna z Tanzanii

Sięgając po tę czekoladę, pomyślałam, że jakoś tak szybko minęła moja przygoda z Soar. Choć były to dobre czekolady, wiedziałam, że na tej ją zakończę. Mnie po prostu za bardzo nie leżała ich słodycz - cukier kokosowy w czekoladach zwyczajnie mnie nie przekonuje. Na koniec zostawiłam ją w zasadzie "bo tak wyszło", jednak przygotowując posta pod recenzję naszła mnie myśl, że wydawała się najbardziej obiecująca.

Soar 78 % Tanzania Dark Chocolate / Темний шоколад to ciemna czekolada o 78% zawartości kakao z Tanzanii; słodzona cukrem kokosowym.

Po otwarciu rozbrzmiał intensywny, ciężko-słodki zapach suszonych daktyli z lekko melasowym echem oraz kwaśno-słodki motyw czegoś limonkowego. Z melasą wiązała się paloność. W niej osiadła też średnio silna gorzkość, o którą zabiegała także cierpkość jesiennych liści i orzechy włoskie. Motyw liści był bardzo jednoznaczny. Wplótł także specyficzne, suche ciepło. Wyobraziłam sobie rudo-złote, szeleszczące liście, może też suche siano. Przy orzechach włoskich chyba zaplątało się trochę laskowców. Obok tego wszystkiego zarysowała się soczysta kwaśność cytrusów: pomarańczy z wyraźnie zaznaczonymi skórkami, mandarynek i limonek. Ostatnie miały lekko cukierkowo-lemoniadowo-oranżadową naleciałość.

Tabliczka wydała mi się dość jasna. Była bardzo twarda i podczas łamania trzaskała głośno w masywny sposób.
W ustach czekolada rozpływała się średnio powoli i soczyście. Była bardzo zbita, niemal zupełnie pozbawiona tłustości. Opływała rzadkimi, soczystymi falami. Wystąpiła w niej leciutka, aksamitna pylistość, a na koniec marginalne uczucie ściągania od kwasowości.

W smaku przywitał mnie zgrany splot słodyczy i kwaśności. Startowały z równego poziomu.

Słodycz szybciej wyrwała się na przód, serwując maślane... krówki? Nie jednak słodziutko urocze, bo przy nich doszukałam się trochę topornej melasy. Ta palona słodycz pędziła, jakby bojąc się, że zaraz...

To kwaśność skupi na sobie większość uwagi. Także nie zwlekała. Do głowy przyszły mi słowa: "limonkowa bryza". Polał się kwaśny, cytrusowy sok. Limonkę wzmocniły nieco słodsze pomarańcze i mandarynki, jednak ich bukiet niósł głównie kwaśność.

Za cytrusami przemknęło coś jakby... melasa z owoców (jest coś takiego, robi się z niej takie coś: Koska Findik Pureli Tahin Pekmez Tahini & Grape Molasses with Hazelnut Puree).

Krówki zniknęły na rzecz suszonych, ale soczystych daktyli. Niesamowicie jednoznaczne, charakternie ciężkawe słodkie owoce te przechodziły w motyw masy z suszonych owoców - głównie daktyli, ale nie tylko. Przeplotły je kwaśne rodzynki.

Gorzkość jako jedyna się nie spieszyła. Rozchodziła się powoli jako ciepło-palony wątek. Przemknęła mi kwaskawa kawa, a potem... palone liście? Poprzez liście słodycz zdawała się przeniknąć do gorzkości.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wzrosła słodycz. Daktyle zaczęły przeistaczać się w syrop daktylowy, a potem paloną, ciężką melasę. Już nie owocową. W słodycz wkradła się lekka goryczka... Albo to melasowa słodycz próbowała zabarwić sobą gorzkość?

Kwaśne limonki, które wśród owoców wyraźnie dominowały, w pewnym momencie otarły się o pewną sztuczność; plastikowość? Do głowy przyszły mi kwaśne żelki limonkowe i chyba też mieszane, cytrusowe. Żelki z dziwną, białą "mleczną" częścią? Ogólnie nagle coś mlecznego przemknęło mi w oddali, po czym zaraz zniknęło.

Gorzkość ogólna nie próbowała zawojować kompozycji. Cytrusy rozbrzmiewały w najlepsze na pierwszym planie, a ona w tle... złagodniała. Po palonych liściach przyszła pora na liście suche, szeleszczące jesienne. Wyobraziłam sobie złote i rude liście oraz siano, ze specyficznym, cierpkawym ciepłem.

Cytrusowe żelki zmieniły się w lemoniadę głównie z limonek. Lemoniado-oranżadę...? Nie, wróciły na naturalniejszy tor. Wysoką kwaśność połączyły jednak z całkiem dosadną dawką słodyczy.

Jesienne liście rozmyły się. W ich miejscu zaczęły mieszać się różne orzechy, pieczone kasztany... Chyba na chwilę wyraźniej wyłoniły się orzechy włoskie? Nic jednak pewnego.

Pod kwaśną, soczystą limonką, która cały czas dominowała aż trudno było stwierdzić. Kwasowość w końcu trochę przełamała raz po raz wyłaniająca się, rosnąca skokowo słodycz. Nagle wyobraziłam sobie jakiś krem cytrusowy; jakieś ciasto... krem ścięty od kwaśności krem limonkowo-mleczny na spodzie z mocno wypieczonych - trochę melasowo-karmelowych? - herbatników (ciasto Hemingwaya?)? Melasa na koniec zmieniła się w słodko-pieczoną, trochę niedookreśloną nutę.

Po zjedzeniu został posmak kwaśnej, trochę wręcz przerysowanej limonki, cierpkiej skórki pomarańczy oraz słodko-ciężkich daktyli. Do nich podkradła się jakby melasowa krówka. Czułam też trochę suchych, jesiennych, ciepłych w wydźwięku liści oraz odrobinkę orzechów.

Czekolada wyszła smacznie, ale nie podobało mi się, jak limonki zbytnio wszystko dominowały, idąc aż w sztuczność i żelki oraz ciężki charakter melasy. Słodycz daktyli, zalatywanie krówkami były zacne i żałuję, że nie grały większej roli kosztem właśnie melasy. Ta zdawała się za bardzo podkoloryzowywać gorzkość, która koniec końców nie rozbrzmiała tak, jak by mogła. Podobała mi się nuta jesiennych, szeleszczących liści, podkreślona orzechami, ale znów - trochę za bardzo cytrusy ją zagłuszały. Limonki mieszały się z mandarynkami i pomarańczami, które niby były od nich słodsze, ale przez melasę jakoś trudno było zwracać uwagę na słodycz inną, niż jej. Gdyby nie ta melasowość i nieco przerysowana limonkowość, mogłabym pomyśleć o maksymalnej ocenie.


ocena: 8/10
cena: 5€ (około 21 zł; za 80g)
kaloryczność: 534 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier kokosowy

poniedziałek, 3 listopada 2025

krem Natruly Bio Crema de Avellanas 100 %

Aż sama sobie się dziwię, że skupiona na wybieraniu, jakie czekolady zakupić ze strony Naturitas, wpadłam też na to, by zerknąć, jakie mają w ofercie kremy orzechowe. Dobrze jednak, że tak się stało, bo znalazłam kompletnie mi nieznaną hiszpańską markę, a prezentującą się całkiem przyjemnie. Szkoda, że nie było też ich czekolady - okazało się, że produkują także je! Stawiają głównie na zdrowie, a gdy przejrzałam, co robią, doszłam do wniosku, że to nie tylko hasło. Miałam nadzieję, że za zdrowością i naturalnością produktów idzie zacny smak.

Natruly Bio Crema de Avellanas 100 % to krem 100% z prażonych orzechów laskowych.

Po odkręceniu poczułam intensywny zapach lekko prażono-pieczonych, znacząco słodkich orzechów laskowych z subtelnie zaznaczonymi goryczkowatymi skórkami. Słodycz wydawała się dominować, jednak nie była bardzo, bardzo wysoka. Goryczka i jakby leciutka, świeża soczystość z tła nadały jej poważniejszego charakteru. Po uporaniu się z olejem i w trakcie jedzenia, słodycz zapachu wydawała się jeszcze dosadniejsza (ale nie wyższa).

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliło się bardzo dużo oleju, z czego zlałam 6,5 łyżeczek, a wymieszałam 2,5 łyżeczki.
Mieszanie wymagało trochę zachodu, bo krem bardzo podsechł. Nie był co prawda strasznie zbity czy twardy i całkiem ochoczo pochłaniał olej, ale nie przybierał kremowej konsystencji ze względu na mnóstwo drobinek. On wydawał się być stworzoną z drobinek masą. Widać w nim nie tylko drobinki orzechów, ale też konkretnie skórek. Acz znacznie mniej.
Krem był gęsto-ciągnący, a podczas jedzenia wydawał się na chwilkę jeszcze gęstnieć. Zalepiał usta konkretnie, jednak w miarę łatwo rozpływał się w tempie średnim. Potwierdziło się, iż to nie trochę miazgowy, niegładki krem, a zlepek nieskończenie wielu drobinek. Przekładały się one na przyspieszanie rozpuszczania. Oprócz nich, czuć pewną miękkość i tłustość oleju. Im więcej dolewałam oleju, tym bardziej rzadki, rzadko-zawiesinowy się robił. Na kremowości nie przybierał.
Gdy podgryzałam masę wcześniej, cała chrupała i skrzypiała. Drobinki dopraszały się o właśnie szybsze gryzienie.
Przeważnie jednak pozwalałam rozpłynąć się temu, co się rozpłynąć miało, a drobinki zostawiałam na koniec.
Gryzione po masie drobinki wciąż wykazywały chrupkość. Czasem wręcz krucho-twardawą, co dowodziło prażenio-pieczenia, ale także często uświadczałam trzeszczenia, skrzypienia, sugerującego świeżość. Drobinek było tak dużo, że miałam wrażenie, że w zasadzie prawie cały czas trzeba gryźć, gryźć, gryźć. Do tego stopnia, że gryzienie aż przytłaczało. Większość drobinek to po prostu drobinki orzechów, skórki stanowiły mniejszość.

W smaku pierwszą poczułam delikatną słodycz orzechów laskowych o średnim stopniu prażenia. Słodycz trwała przez moment, po czym zawahała się, a w oddali przemknęła nawet jakby... soczystość? Kontrastowa do prażenia, które szybko zaczęło rosnąć.

Początkowo prażenie zgrywało się w jedno ze słodyczą, lecz po chwili jakby się od niej odcięło, wykorzystało chwilę wahania, i dopuściło do głosu goryczkę, a nawet pewną wytrawność.

Gorzkość wzrosła. Częściowo należała do skórek laskowców, ale wydawała się zaskarbiać sobie mocno prażony akord, który chwilami chylił się ku wytrawności. Mocne prażenie było wszechobecne, a goryczka orzechów przez jakąś sekundę czy dwie starała się zająć pierwszy plan.

Co ciekawe, gdy raz czy drugi z ciekawości zaczęłam podgryzać masę, robiło się zaskakująco bardziej słodko.

Słodycz uciekła przed goryczką na tyły, jednak mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach trochę wzrosła. Zebrała się w sobie właśnie w tle, po czym odważnie ruszyła na spotkanie goryczce. Starły się, na zasadzie kontrastu obie podskoczyły, aż w końcu... splotły się w harmonii.

Pojawiła się delikatna maślaność. Wraz ze słodyczą okiełznała i zatopiła gorzkość skórkowo-prażoną. Na dosłownie końcówce słodycz wydała mi się... uwypuklona? Acz nie realnie dużo wyższa.

Gryzione kawałki orzechów umacniały prażoną nutkę oraz epizodycznie goryczkę - zależy, na co konkretnie trafiłam zębami. Goryczka wśród kawałkach plątała się, nie był to smak ciągle trwający. Skórki jako skórki nie wyróżniały się szczególnie.

Po zjedzeniu został gorzki posmak orzechów laskowych mocno prażonych. Goryczka wydawała się jakby ogólnie orzechowa, skórki miały w niej mały udział. Obok stanęła delikatna słodycz.

Krem był niezły, ale nie chwycił mnie w dużej mierze przez konsystencję. Wyszedł jak zlepek drobinek, że aż zatracała się kremowość. Trzeba było gryźć i gryźć. W dodatku nie lubię kremów aż tak rozwarstwiających się na suchą masę i olej. Smak gorzki, z goryczką o aż rządzących zapędach (dotąd trafiałam na kremy z orzechów laskowych, które miały gorzkie nuty, ale nie aż tak pierwszoplanowe), ale na szczęście zestawiony ze słodyczą i wpisany w laskowość na tyle mocno, że nie zadziałało to bardzo na niekorzyść. Bardziej podpadło mi nieco zbyt mocne prażenie, które wiele miało do powiedzenia.


ocena: 7/10
kupiłam: naturitas.pl
cena: 35,62 zł (za 200g)
kaloryczność: 595 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 100% prażone orzechy laskowe

sobota, 1 listopada 2025

lody Willisch Lody z Lodziarni Noc Żywej Dyni (Dynia z pomarańczą)

Czasem żałuję, że zdarza się, że włącza mi się jakieś dziwne, dziecinne chciejstwo. Zdarza się, że mnie to denerwuje, ale w zasadzie... rzadko. Bo i często mnie nie nachodzi. Tylko w takich specyficznych przypadkach, jak np. w Halloween. Niektórzy podczas Gwiazdki pozwalają sobie na poczucie się znowu dzieckiem, a Halloween to z kolei mój czas. Wtedy na moje nieszczęście niektóre szaty graficzne pewnych produktów aż do mnie wołają. Nie inaczej było z dziś przedstawianymi lodami. Mimo że dawno już lody przeszły mi kompletnie, bo są zimne i słodkie, to jednak... te mnie zaciekawiły. Co prawda, nie udałoby im się, gdyby nie to, że znałam Willisch Lody z Lodziarni Dynia z kremem czekoladowym już z czasów, gdy mi ten typ słodyczy, jakim są lody, przestał leżeć. Musiałam im jednak przyznać, że były ciekawe i smaczne.

Willisch Lody z Lodziarni Noc Żywej Dyni (Dynia z pomarańczą) to lody dyniowe z pomarańczą (a dokładniej sosem pomarańczowym ze skórką); edycja limitowana na Halloween 2023, dostępna w sklepach Lidl.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny zapach dyni o słodkim charakterze. Zarysowała się na śmietankowej toni wskazującej lody mleczno-śmietankowe właśnie. W dyni, mimo to, leciuteńka wytrawność pobrzmiewała. Początkowo pomarańcza nie zdradzała swojej obecności - zaznaczyła się dopiero w trakcie jedzenia, zwłaszcza, gdy wąchałam zżelowany sos. Pomarańcza wyszła zaskakująco subtelnie jako ona sama - raczej dodała po prostu soczystości.

Lody były gęste, ale od początku miękkie. Rozpływały się przyjemnie leniwie. W ustach dały się poznać jako kremowe, faktycznie wykazywały i gęstość, i miękkość. Nie czuć w nich zagęszczenia puree, a gładkość. Tłustość stała na średnim poziomie. Nie odebrałam ich jednak ani jako specjalnie lekkie, ani ciężkie. A takie dość syte. Urozmaiciły je drobniutkie i małe kawałki skórek pomarańczy.
Wspomniany sos wystąpił pod postacią paru drobnych skupisk, spirali jakby zżelowanego, trochę przecierowatego sosu. Też był miękki, ale inaczej. Bardziej glutkowato. Rozpływał się wraz z lodami.
Skórki pomarańczy i kawałki półprzezroczyste były trochę kleiste i jędrne. Lekko soczyste oraz miękkie. 

W smaku lody przywitały mnie wysoką słodyczą i mlekiem, do którego dołączyła śmietanka. 

Na tym właśnie tle zaznaczyła się dynia. Odkąd tylko się pokazała, umacniała swoją pozycję. Raz po raz wkradała się na pierwszy plan do śmietanki. Wyszła słodko, w dużej mierze ze względu na swoją naturalną słodycz, ale całość kojarzyła mi się też z dyniowym sernikiem na zimno, w którym nie pożałowano cukru.

Z czasem słodycz trochę przeszkadzała, wydawała się zbyt ciężka. Sporadycznie jednak wzrastała soczystość. Chwilami bardziej, chwilami mniej. Pomarańcza dawała o sobie znać nie zawsze, ale jak już to przeważnie mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach. Część dyniowa miejscami troszeczkę nią przesiąkła.

Wyraźny pomarańczowy kop zapewniały grudki sosu i kawałki pomarańczy. Żelo-sos był soczysty i bardzo słodki, ale jednocześnie kwaskowaty. Kawałków nie musiałam gryźć, by się odezwały. Kojarzyły się bardzo z cukierkowo-kandyzowanymi skórkami, ale w soczystszej wersji. Wystąpiła w nich lekka goryczka, wpisana jednak w słodycz. Przełamywały słodycz lodów. Chwilami, acz nie bardzo często, pomarańcza przygłuszała dynię.

Masa lodowa po zagarnięciu pomarańczowych dodatków jawiła się jako słodsza, a dyniowość chwilami traciła pewność siebie.

Dynia mieszała się ze słodko-kwaśną, gorzkawą pomarańczą trochę dziwnie. Lekki kwasek chwilami niby sprowadzał słodycz cukru do poziomu, zostawiając tę dyniowo-mleczną, ale cały czas towarzyszyła mu kandyzowana nuta. Dynię i mleczność jednak dobrze czuć cały czas, do końca.

Po zjedzeniu zostało lekkie przesłodzenie i posmak skórek pomarańczy z jej lekką kwaśnością, prawie zrównane z wyrazistą dynią. Słodka śmietankowość zacieśniła ich duet.

Lody wyszły całkiem smacznie, acz jak dla mnie za słodko i nie przekonuje mnie to połączenie.  Pomarańcza wyszła lepiej niż znikomy i nieadekwatny dodatek kremu czekoladowego, ale i ona jakoś mi nie leżała... W zasadzie nie była zła, ale nie podobał mi się jej kandyzowany charakter oraz to, że po niej chwilami nuta dyni robiła się mniej intensywna.

Do zachwytu sporo brakowało, ale uważam, że to dobra limitka - warto poznać, ale nie jest to produkt, do którego chciałabym wrócić zwłaszcza w tej cenie. Plusują tym, że są po prostu ciekawe, inne i dobrze zrobione, a nie tylko przyciągające kupców obietnicą. Obietnica dyniowego smaku spełniona.


ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 19,99 zł (za 380g / 468ml)
kaloryczność: 181 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: świeże mleko, świeża śmietana, mleko zagęszczone, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, glukoza, ziemniaczany syrop glukozowy, dynia, skórka pomarańczy 6%, sok z pomarańczy, skrobia kukurydziana, naturalny aromat, cytryna, stabilizator: guma tara; sól

piątek, 31 października 2025

krem Grizly Mr. Spooky by MamaDomisha

Ogólnie mogę z dumą powiedzieć, że umiem kierować się rozsądkiem, gdy chodzi o zakupy. Fakt, czasem włącza mi się durnowate chciejstwo, kiedy sobie coś upatrzę i się nakręcę na coś niekoniecznie naprawdę mi niezbędnego, ale nie zdarza się to często. Gdy chodzi o kremy, podobnie jak w przypadku czekolad, wiem, czego chcę i inne, te niemoje zwyczajnie mnie nie ruszają. Czasem mały problem pojawia się tylko w okolicy Halloween. Wtedy to cała czarna otoczka robi na mnie wrażenie. Podobają mi się opakowania i no cóż... Mam słabość do czerni. Mimo że wiem, że takie produkty często są robione tak, by wyglądały, a smak schodzi na dalszy plan. Tak też gdy tylko zobaczyłam obiekt dzisiejszej recenzji, sprawdziłam skład i uznałam, że jest do przyjęcia, a ilość cukru sugerowała, że słodycz nie powinna mnie zabić, zapragnęłam go. A jednocześnie się wahałam. Markę Grizly uwielbiam, ale To właśnie miłość pokazał mi, że ich limitowane kremy mogą nie być dla mnie. Co więcej, ten zrobiono we współpracy z jakąś blogerką i instagramerką MamaDomisha (@mamadomisha). Zarówno ona, jak i jej linia dla mnie były wielką tajemnicą. Taką, której nie miałam ochoty poznawać, bo wyglądała na bardzo nie w moim typie. I w pewnym momencie byłabym gotowa jednak halloweenowy krem odpuścić, ale... Jakoś w końcu wewnętrze dziecko wygrało. I oto jest. A na publikację musiał czekać tyle, że chyba rekord pobił (bo jak go jadłam, miał długą datę (prawie rok), a wydano go na Halloween 2023.

Grizly Mr. Spooky by MamaDomisha Krem Migdałowo-orzechowy to krem z migdałów i orzechów nerkowca z czekoladą mleczną karmelową i czekoladą białą oraz pestkami dyni, strzelającym cukrem i przyprawami korzennymi (pumpkin spice); edycja limitowana na Halloween 2023; wyprodukowany przez Calbuco.

Po otwarciu zapach był znikomy - trochę cukierkowo-korzenny, ciastowaty i mdławy. Wystrzelił dopiero, gdy uporałam się z wierzchem. Wtedy poczułam bardzo słodki zapach marcepanu i bardzo słodkiego, korzennego ciasta marcepanowego. Korzenna pikanteria z cynamonem na czele mieszała się jednak z cukierkowo-landrynkową nutą, że przez myśl raz po raz przemknęły mi cukierki o smaku coli. Czułam też mleczną czekoladę o nieco maślano-karmelowym, łagodnym charakterze oraz ciężkość białej czekolady i trochę migdałów. Po wymieszaniu i w trakcie jedzenia na pewno dołączyła jeszcze lekka wytrawność pestek dyni (ale nie zapach pestek samych w sobie), chyba podkreślona węglem. Za nic nie powiedziałabym, że wącham krem orzechowy.

To, co zobaczyłam po odkręceniu, wystraszyło mnie i zaskoczyło. Na wierzchu wydzieliły się dziwne, białe kulki - zbitki małych białych jakby karmelków. Ostrożnie zaczęłam to szturchać łyżeczką i wyjmować do osobnego słoiczka. Tak, to były szkliste cukierki - jak się zaraz okazało, cukierki strzelające. W ustach rozpuszczały się w tempie średnim porządnie strzelając i pykając. Nie podobał mi się ten efekt, więc cieszę się, że większość "wyszła" na wierzch, dzięki czemu mogłam się tego pozbyć. Wyszło tego z 15 gramów, acz i tak nie udało mi się zgarnąć wszystkich. Na wierzchu było też trochę oleju - na oko niecała łyżeczka, więc resztę wraz z tym olejem już wymieszałam. Nie jednak dokładnie, że na dnie zostało trochę suchawego kremu bez tych cukierków. W trakcie jedzenia co większe, wybierałam mini widelczykiem.
Mieszanie było średnio trudne, bo krem w sumie łatwo się mieszał, ale był miejscami podeschnięty i zbity. Cechowała go gęstość, acz nie jakaś nadzwyczajna. Mimo podeschnięcia, dał się poznać jako wilgotny i wręcz plaskający. Pojawiła się w nim oleistość, a do łyżeczki się kleił. Ciągnął się średnio. Widać w nim leciutki miazgowy efekt, powiedziałabym, że niezwiązany z kawałkami cukierków.
W ustach krem rozpływał się w tempie umiarkowanym. Był gęsty, ale łatwo rzedł na tłusto-pylistą zawiesinę, dając się poznać jako miękki. Czuć w nim lekką miazgowość, ale jednak raczej nie od kawałków orzechów a szklistych, twardych cukierków, a także wysoką pylistość. Podgryzany krem wręcz rzęził i trzeszczał, skrzypiał. Zaklejał usta na chwilę, a potem łatwo rzedł, wykazując tłustą czekoladowość. Wydał mi się bardzo tłusty w sposób czekoladowo-maślany, ale nie ciężki. Tam, gdzie był gładszy, gdzie było mniej kawałków cukierków, też zdarzało mu się lekko pykać i jakby bąbelkować. Im więcej zagarnęłam kawałków cukierków i im kawałki były większe, tym strzelanie to było mocniejsze. Zostawiłam część z nimi, by poznać ten efekt - kiedy cukierków zebrało się dużo, czułam dosłownie bombardowanie języka. A w dodatku gdy trafiły się spore cukierki - to było dosłownie jak fajerwerki w ustach, że raz czy drugi wydało mi się to trochę bolesne. Osobliwe odczucie - mnie się nie podobało.
Kilka cukierków pogryzłam - trafiłam na dwa typy: szkliście twarde, chrupiące oraz bardziej miękko-skrzypiące i klejące się na chwilę do zębów. Podczas gryzienia strzelanie było jakby trochę powstrzymane, słabsze.
I tak przy kremie niezbyt przemieszanym raz strzelanie było sporadyczne i nasilające się, raz dużo słabsze, a raz było silniejsze, że aż ratowałam się wypluwaniem cukierków.
Krem zostawiał pylistą suchawość w ustach, mimo tłustości. 

W smaku pierwsza zaszarżowała słodka czekolada i ostry cynamon. Mleczna czekolada po chwili zrobiła się bardziej maślano-mleczna w ciężki sposób, charakterystyczny dla białej. Czuć więc duet mlecznej i białej, przy czym biała była mocno dominująca. Smakowo to właśnie czekolada - biało-mleczna - dominowała.

Do ostrego cynamonu dołączył imbir i ogólna, rozgrzewająca korzenność. Przyprawy rosły odważnie, że w pewnym momencie wystraszyłam się, iż zagłuszą orzechy. Za białą czekoladą zaplątało się marcepanowe echo i pomyślałam o białej czekoladzie nadzianej marcepanem, acz takim z aromatem migdałowym.

Nerkowce odezwały się szybko i zaskakująco jednoznacznie. Ciepłe przyprawy podkręciły lekko prażoną nutę orzechów, a same nerkowce mieszały się z maślanością i łagodnością czekolad. Przy nerkowcach czekolady wyszły bardziej maślano - pomyślałam o maślanym karmelu. Maślaność nerkowców w harmonii mieszała się z mlekiem, że całość wyszła zaskakująco mlecznie.

Przyprawy korzenne cały czas były mocno wyczuwalne, choć na pewien czas odrobinkę się wycofały. Nerkowce podążały tuż za czekoladowością. Za jej sprawą rosła słodycz nieco za mocno.

Do nerkowców z ociąganiem dołączyły migdały. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji, migdały zaprezentowały się z poważniejszej strony. Trzymało się ich jednak dziwne echo - chyba węgiel raz po raz jako on sam się zaznaczał. Musiały też być podprażone, bo wpisywały się w ciepło. Nagle wyobraziłam sobie korzenny marcepan, który wchodził w strefę... niemal wytrawną. Z zaskoczeniem poczułam wytrawniejszy motyw dyni. Podkreślił migdały, ale przy nim marcepan wyszedł jeszcze bardziej olejkowo.

Kumulacja orzechowych nut sprawiła, że czekolady straciły na jednoznaczności i przemieszały się ze sobą, co nie wyszło na dobre. Słodycz wydała mi się nieco przesadzona, a korzenny splot z przewagą tym razem imbiru, a cynamonem i resztą dopiero za nim, splatając się z białą czekoladą, chwilami zahaczał o rzygowinowy akcent. 
Gdy zaś zagarnęłam więcej cukierków, słodycz podskakiwała drastycznie, a one raz czy drugi skierowały myśli ku ostrej coli. Miks ten odciągał uwagę od nerkowcowo-migdałowej bazy. Przy cukierkach aromat migdałowo-marcepanowy wydawał się jeszcze sztuczniejszy.

Cukierki strzelające smakowały cukrowo-sztucznie. Mdło, trochę mlecznie-karmelkowo, trochę jak "o smaku coli" z tym cynamonowym echem. To, jak strzelały, podkręciło poczucie pieczenia w język pikantnych przypraw i aromatów.

Po zjedzeniu został cukrowy posmak mieszanki za słodkich czekolad, z przewagą białej, i cukierkowo-landrynkowy, zmieszany z ostrą korzennością. Cynamon i imbir trochę piekły w język wraz z tym strzelającym efektem. W tle pojawił się węgiel, maślane nerkowce i echo migdałów z olejkowym, sztucznym marcepanem. Czułam się przesłodzona, a usta miałam rozgrzane korzennością. Sztuczność olejku marcepanowego i strzelających cukierków bardzo doskwierała.

Krem był ciekawy i dziwny, to pewne. Nie mogę powiedzieć, by mi bardzo smakował, ale niesmacznym też nie mogę go nazwać. Na pewno jestem przeciwna dodawaniu strzelających cukierków do kremów orzechowych. Mi przeszkadzały - efekt strzelania bardzo mi się nie podobał, a i w smaku nie wyszły najlepiej. Dobrze więc, że tak mi się na wierzch w większości wydzieliły. Rozumiem jednak, że niektórzy mogą lubić takie urozmaicenia - wtedy takie ich wydzielenie się to raczej wada, bo trudno całość wymieszać. Zaskoczyło mnie, że olej prawie się nie wydzielił, a masa miejscami była ryzykownie suchawa. Konsystencja i forma więc na minus ogólnie na pewno, ale przynajmniej pasta była gęsta i miazgowa. Miała więc jakieś pozytywy. 
Zapach był bardzo dziwny - jedzeniowy, ale sztuczny. Dałam powąchać Mamie - jej bardzo się podobał. Ja czułam i przyjemne, i nieprzyjemne nuty. Najważniejszy smak był złożony, interesujący, ale na pewno nie taki, do którego chciałabym wrócić. Dobrze, że nerkowce i migdały czuć, przy czym zdziwiło mnie, że nerkwocom udało się przeważać. I nawet dynię poczułam! Szkoda, że gdzieś w tle, ale przynajmniej dodała zbawiennej wytrawności. W zasadzie nawet węgiel odrobinkę coś w smaku wniósł! Ogólnie jednak dominowały przesłodzone czekolady i przyprawy. Nie podobało mi się połączenie białej i mlecznej, zwłaszcza przy tak dominujących zapędach pierwszej. W ogóle bym z niej zrezygnowała (obstawiam, że dodali ją, bo biel łatwiej zabarwić na czarno?). Przyprawy wyszły z nimi nie najlepiej - cały korzenny splot był ostry, ale to smakowo nie byłoby najgorsze, gdyby nie to, jak ta pikanteria łączyła się z innymi wątkami. Skojarzenie z colą czy to, jak razem ze strzelającym efektem cukierków gryzły w język, to dla mnie spory mankament. Krem wydał mi się w dodatku przerysowany - aromat migdałowy dodał silnej marcepanowej nuty, co wyszło całkiem ok, ale znów - z innymi wątkami to jakoś tak za dużo tego wszystkiego. Jak już musiał się tu ten aromat znaleźć, wolałabym go mniej. Jeszcze jak się jadło, marcepan jawił się w miarę ok, ale jak przestałam - sztuczność zrobiła się nieprzyjemna.
Jako dziwo-ciekawostka może być, może i na Halloween to całkiem fajna limitka, ale jako krem orzechowy już gorzej. Na raz byłoby lepiej, a ja niestety miałam słoiczek na 2 razy. Gdy ciekawostkowość uszła, wady bardziej dawały się we znaki. Pół punktu przyznałam za pomysłowość, wariactwo, dziwność - może ktoś lubi coś takiego. Do Halloween coś takiego - jako halloweenowy psikus? - w sumie pasuje.

Myślałam, że uda mi się go wcisnąć Mamie, ale nie posmakował jej i jednak nie chciała. Opisała: "on taki nawet smaczny, orzechowo-słodki, ale nieokreślony. A jakby przearomatyzowany, wręcz perfumowy. Jakoś mi się z anyżkiem w smaku bardzo kojarzył. Za to zapach ma na pewno piękny, niczym marcepan i makowiec w jednym, bardzo ciastowo-słodki. Sam jak sam, na herbatnikach się sprawdził, choć trudno go było na nie... nałożyć, bo o rozsmarowaniu to trochę trudno mówić. Jak raz czy drugi trafiłam w nim na tego cukierka jakiegoś, to w pierwszej chwili pomyślałam, że kamień, a potem strzelać zaczęło, to sobie przypomniałam, że to te cukierki. Dziwny dodatek, do kremu niezbyt pasuje, do Zozoli tak".


ocena: 5,5/10
kupiłam: grizly.pl
cena: 34,99 zł za 250g
kaloryczność: 566 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 44,4% łuskane migdały; 25,7% orzechy nerkowca; mleczna karmelowa czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, suszone odtłuszczone mleko, karmelizowany cukier 1,5%; emulgator: lecytyna sojowa; aromat, ekstrakt paprykowy, naturalny aromat waniliowy), biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, suszone pełne mleko, emulgator: lecytyna sojowa; naturalny aromat waniliowy), łuskane nasiona dyni, strzelający cukier 1,5% (cukier, syrop glukozowy, laktoza, regulator kwasowości: dwutlenek węgla); barwnik: węgiel roślinny; aromat migdałowy, mieszanka przypraw "pumpkin spice"

czwartek, 30 października 2025

Adikam Happy Halloween mleczna i biała

Miło, że mimo długaśnych kolejek wpisów, mimo tego, że większość recenzji musi czekać miesiącami na publikację, akurat na Halloween udaje mi się publikować na czas. Tylko że... ekhem... często rzeczy z zeszłego roku. Bo a to swoje musiały odczekać w komodzie, a to właśnie te kolejki. Nie inaczej było z tymi czaszkami. Gdy ojciec zapytał, czy chcę, odpowiedź była twierdząca. Naprawdę podobają mi się z wyglądu. Niestety na tym koniec, bo to zwykła mleczna i zwykła biała, a więc właśnie nie moje typy czekolad. Ciekawe, dlaczego skoro producent zdecydował się na miks czekolad, zupełnie zapomniał o czekoladzie ciemnej... Nie byłabym sobą, gdybym dokładniej nie sprawdziła tego producenta. Polska firma Adikam opisuje swoją ofertę jako "wyroby czekoladowe dla koneserów dobrego smaku". Parsknęłam, ale jedno muszę im przyznać - są szczerzy. Faktycznie robią wyroby czekoladowe, nie czekoladę. Pewnie to niezamierzone, pewnie nie chodziło o masę czekoladopodobną, a o to, że robią figurki, czyli nie czekoladę tabliczkową, ale i tak. Gdy dalej poczytałam, że ich produkty "wyróżniają się najwyższą jakością", pokręciłam głową ze smutkiem. Dlaczego? No cóż... kuszą ładnym wyglądem, a w tym przypadku to... źle. Bo człowiek może się władować w... no właśnie, tu zapraszam do recenzji.
Zacząć postanowiłam od potencjalnie gorszych.

Adikam Happy Halloween to figurki z czekolady mlecznej o zawartości 30% kakao i figurki z białej czekolady; w opakowaniu znajduje się 6 czaszek, łącznie 65g; produkowane na Halloween.

W opakowaniu znalazły się 3 mleczne i 3 białe (nie wiem, czy tylko w moim, czy w każdym).
Gdy je otworzyłam, uderzył mnie okrutny zapach czy raczej smród, łączący wszystko, co najgorsze w tanich słodyczach: wanilina, cukier i sztuczny plastik, udający mleko. Mleko wydało mi się aż przerysowane - wyraźne, ale nie w naturalnym sensie. Czuć jego proszkowe pochodzenie. Wyjęte figurki były różnej wielkości.

Adikam Figurki z białej czekolady to biała czekolada w formie czaszek.

Białe mocno dawały (bo nie umiem o tym napisać "pachniały") waniliną, a więc sztuczną słodyczą, która rozchodziła się na całe pomieszczenie, wymieszaną z mnóstwem cukru i mlekiem. To wydało mi się przerysowane - czułam mleko w proszku, ale do głowy przyszło mi też mleko z tubki. Wyszło to do bólu tandetnie - z jakby kwaskawą taniością w tle, a także akcentem Tic taków.

Białe czaszki bardzo różniły się między sobą - jedna była bardziej żółta, inne bardziej białe, a gramatury to kolejno: 8g, 10g i 12g. Co ciekawe, najlżejsza i najbardziej żółta czaszka, była twarda, a białe sugerowały miękkość już przy krojeniu czy odgryzaniu kęsa.
W dotyku figurki były pyliście-sucho proszkowe. Sugerowały ulepkowatość, ale masywną i konkretną. Przy przekrajaniu czy odgryzaniu kawałka były twardawe w jakby stwardniało-polewowy sposób. 
W ustach czekoladka rozpływała się w tempie umiarkowanym, tłusto i maziście. Przedstawiła się jako proszkowa, ale zaraz zaczęła przechodzić w coś bardziej gładkiego. Pojawiła się nawet pewna kremowość. Próbowała zdobyć się na gęstawość. Czekolada zmiękła jakby powierzchownie, bo niemal do końca zachowała kształt. Robiła się coraz bardziej tłusto-wodnista i końcowo zasnuła się pylistością. Już nie próbowała być gęstą - znikała na tłustą wodę.
Żółta czekoladka, rozpływając się, mocno trzymała kształt, a i wydawała się kryć wewnątrz twardość, podczas gdy białe-białe już przy krojeniu dały się poznać jako bardziej miękkie, a przy robieniu kęsa zęby łatwo w nią wchodziły. Rozpływała się gęściej i bardziej miękko.

W smaku pierwsze pojawiło się mleko z cukrem, który przełożył się na szybki wzrost słodyczy. Mknęła odważnie przed siebie, szybko osiągając poziom przesady i męcząc. Oczami wyobraźni widziałam torbę cukru, wraz z wyczuwalnym posmakiem samej torby - taki specyficzny, duszny motyw.

Nie wysokość słodyczy jednak była najgorsza, bo do cukru już po chwili dołączyła chemiczna, sztuczna wanilina, która wanilii nawet nie próbowała udawać. Przedstawiła się jako plastikowo-tandetna. Mieszając się z mlekiem wyszła jak tania, biała polewa, która z czekoladą nie ma nic wspólnego. A która drapie w gardle z pewnością.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa aromaty i tandeta przełożyły się na sugestię osobliwego kwasku w tle. Był rodem wyjęty z najtańszych i najgorszych białych czekolad, ale wciąż nie było to zbyt czekoladowe.

Mleczność była wyrazista, ale w złym sensie. Czułam mleko w proszku, lecz do głowy przyszło mi też przearomatyzowane mleko z tubki i... jakby mleko plastikowe? Prawdopodobnie mleko z aromatu.

Słodycz zrobiła się bardzo ciężka i aż mdliła. Drapała w gardle, ale nawet nie była aż tak straszliwie przesadzona, a po prostu przesadzona - sprawę położył jej obrzydliwy wydźwięk, sztuczność. Umocnił ją dziwny, parafinowo-woskowy wątek, w który wolałam się nie zagłębiać.

Po zjedzeniu już małej ilości czułam się nie tylko po prostu przesłodzona, a zamulona ciężką, sztuczną waniliną. Czułam duszność cukru i tandetny motyw białej polewy, plastiku. Nawet mleko wyszło dziwnie przerysowane.

Co ciekawe, małe różnice wystąpiły także w smaku. Bardziej żółta czaszka mordowała sztucznością, a bardziej białe były nieco mniej sztuczne - w nich jakby cukier bardziej szalał. Co lepsze, to jednak wybór między dżumą a cholerą. 

Dawno nie jadłam tak niesmacznego... czegoś. Bo czekoladą, nawet białą, trudno to nazwać. Wanilina w formie czaszki, straszliwa taniość i tandeta białej polewy. Adekwatnie do pory halloweenowej - Koszmar z fabryki waniliny.
W zasadzie nie zjadłam chyba nawet połowy czaszki - tu kęs, tu gryz i to tylko, by sprawdzić, czy się różnią. Szczerze to po powąchaniu miałam ochotę uciekać. 

Mama też spróbowała tylko trochę i stwierdziła: "Okropne, taka najtańsza niesmaczna biała czekolada, ale mało tego! Ta jej taniość w dziwną jakąś kwaśność szła, której tam wcale nie powinno być".


ocena: 1/10
kaloryczność: 527 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, serwatka w proszku, emulgatory (lecytyny sojowe, polirycynooleinian poliglicerolu), aromat



Adikam Figurki z mlecznej czekolady to czekolada mleczna o zawartości 30% kakao w formie czaszek.

Zapach mlecznych czaszek wydał mi się bardziej zachowawczy, ale też odpychający. Tu jednak dominował cukier i jeszcze raz cukier. Czułam duszność i ciężkość cukru, który przeplotła sztuczność oraz plastik. Bardzo tandetny zapach.

Mleczne czaszki trochę się  poobtłukiwały więc w sumie prezentowały się nieco gorzej. Były za to bardziej podobne jedna do drugiej. Ich waga jednak też się różniła, ale nie tak drastycznie. To kolejno 10g, 11g i 12g. 
W dotyku wydały mi się pyliście-ulepkowate, ale twarde. Przy krojeniu czy odgryzaniu kawałka były znacząco twardsze od białych. Z racji grubości przy krojeniu usłyszałam nawet chrupnięcie. Nie jednak trzask, a jakby dźwięk zawilgocono-stwardniałej polewy. Gdy robiłam kęsa, masę odebrałam jako trzeszcząco-skrzypiącą.
W ustach czekolada rozpływała się w tempie raczej szybkim. Do końca zachowała pewną zbitość, zwartość i jakby wewnętrzną twardość. Niby aspirowała do gęstawości, acz na mazistości się skończyło. Roztaczała tłustość i wodnistość, a także chwilowo lekką pylistość. Ogółem jednak sprawiała wrażenie raczej gładkiej. A do tego ulepkowatej. Wyszła jak polewa, nie czekolada.

W smaku przywitało mnie niewyraźne mleko i cukier. Słodycz w pierwszej chwili wydała mi się zachowawcza, ale już po chwili ruszyła z impetem. Pokazała się z bardzo cukrowej, wręcz dusznej strony.

Mleczność zaprezentowała się i jakoś zaniknęła, była marginalna, a zarazem dziwnie przerysowana.

Nagle do słodyczy doskoczył plastik i sztuczność. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa poczułam jednoznaczny smak wyrobu czekoladopodobnego. Od razu pomyślałam o wszystkich najbardziej tandetnych, najtańszych figurkach pseudoczekoladowych, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Słodycz zadrapała w gardle, jako że cukrowość rozkręcała się w najlepsze. Mieszała się z mieszaniną aromatów, chemii - chyba nawzajem się podkręcały. Do głowy przyszły mi świeczki i woski o zapachu czekolady - smak zrobił się tak sztuczny, że trudno mi było myśleć o tym jako o czymś do jedzenia. Niby mleko się jeszcze ciut wyłoniło, ale nie na tyle, by całości pomóc.

Po zjedzeniu zostało przecukrzenie wraz z drapaniem w gardle, ale także motyw okrutnie sztucznej, świeczkowato-plastikowej czekolady.

Gdy po białej czaszce pomyślałam, że gorzej być nie może... Była jeszcze czaszka z mlecznej czekolady. Powiedzmy - bo, jak się okazało, mleczna czekolada to znalazła się tylko w nazwie. To okrutnie słodki, sztuczny wyrób czekoladopodobny. Tandetny plastik, który może przyprawić o traumę. Mleczne czaszki chyba wyszły jeszcze gorzej niż białej, ale jedne i drugie były tak parszywe, że nawet nie mam jak im zróżnicować ocen, nie rozszerzając skali na ujemną.
 No... udało im się dostosować wyrób do Halloween - to prawdziwy horror.

Mama po małej ilości też odpadła i podsumowała: "Okropne. Słodkie i sztuczne, a w tej sztuczności taniej takiej nawet mi jakby aromat alkoholowy, ale bez alkoholu oczywiście, przemknął. Takie dziwne coś. Nie wiem nawet, które gorsze, nie umiem wybrać".


ocena: 1/10
kaloryczność: 524 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku odtłuszczone, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory (lecytyny sojowe, polirycynooleinian poliglicerolu), aromat


kupiłam: dostałam (ojciec kupił w Dino)
cena: 3,99 zł (za 65 g)

wtorek, 28 października 2025

Paradai Thai Craft Chocolate Trang 82 % Dark Chocolate ciemna z Tajlandii

Odkąd poznałam tajlandzką markę Paradai, bardzo kuszą mnie ich wszystkie propozycje, niezależnie od zawartości kakao, ale nie ukrywam, że właśnie od tej dziś przedstawianej, szczególnie wiele oczekiwałam. Z opisu dowiedziałam się, że zrobiono ją z kakao z farmy z prowincji Trang, położonej na zachodnim wybrzeżu południowej Tajlandii. Wyróżnia się ona bardzo starymi, mającymi około 40 lat kakaowcami. A jako że kakaowce nie są zbyt popularne w tym kraju, większość rolników zarabia na życie głównie uprawiając kauczuk. 


Paradai Thai Craft Chocolate Trang 82 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Tajlandii, z prowincji Trang.

Po otwarciu poczułam złożony zapach, bez jednego konkretnego dowódcy. Ziemia mieszała się z wytrawną goryczką grzybów trufli - może jako jakiś sos z oliwą? - tuż obok tłustego, słodko-kwaskawego, świeżo upieczonego i właśnie stygnącego sernika. Sernika na spodzie z dość mocno wypieczonych herbatników i posypanego cukrem pudrem. Mieszał się z palonym karmelem i odrobiną kwiatów, walczących o rześkość. Słodycz jednak, choć znacząca, nie była wysoka. Kwasek wydawał się niepewny, czy w smaku rozwinie się, czy nie. Czułam owocowy, niejasny splot, w którym na pewno wystąpiły wiśnie, brzoskwinie i limonki, chyba banany, ale też wiele innych. Trudno było orzec, co się nasili.

Lśniąca czekolada zaskoczyła mnie wręcz rudawym odcieniem ciemnej mlecznej.
Twarda tabliczka przy łamaniu obiecywała masywność. Wydawała z siebie głośne, jakby zawilgocone trzasko-chrupnięcia.
W ustach rozpływała się powoli i gęsto. Faktycznie była masywna, konkretna, a do tego dość tłusta. Czuć w niej lekką oleistość, wpisaną w mazistość trochę kleistego smaru. Z czasem pojawiała się drobna wodnistość i cierpkość, przy czym druga rozmywała się w tłustości i wodzie. Końcowo czekolada znikała wodniście.

W smaku pierwsze pojawiły się mleko i słodycz. Mleko łagodne, naturalnie słodkawe, a jednak... z kwaskawym echem? Przemknął mi przez myśl nieśmiały jogurt.

Słodycz reprezentowała subtelny, palony karmel z dopisaną rześkością, co od razu przywiodło na myśl cukier kokosowy. Tylko że w wersji bardziej ugodowej.

Kwasek podszepnął trochę owoców. Na pewno egzotycznych, ale na tym etapie jeszcze niejednoznacznych i chyba wiśni.
W cierpkawym, konkretnym motywie... właśnie chyba wiśni... mignęła jakby... brudna, niemal pikantnawa ziemia? I ukryła się.

Mleczność rozwijała się, idąc w sernikowym kierunku. Reprezentowała i słodycz, i lekki kwasek. Wyobraziłam sobie sernik bardzo tłusty i jeszcze ciepły, dopiero stygnący po wyjęciu z piekarnika. Musiał być na słodkim, herbatnikowym spodzie. Herbatniki właśnie wprowadziły bardziej pieczony akcent.

W tym czasie nasiliły się owoce. Podchwyciły słodycz, jawiąc się jako banany. Chwilowo wyszły najwyraźniej, przecierały szlaki reszcie, po czym osiadły w toni... wieloskładnikowego, egzotycznego smoothie. Poczułam jeszcze brzoskwinie, choć jakieś delikatniejsze, a w tle ananasa i... limonkę? Kwasek nagle podskoczył.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pieczony akcent herbatników zmienił się w palony karmel. Do głowy przyszedł mi karmelizowany kokos, jednak zaraz się trochę zachwiał. Mieszał się bowiem z cukrem, cukrem pudrem, którym właśnie posypywano sernik.

W bardzo słodkich owocach zagościła mocniejsza rześkość. Złożona mieszanka z bananami i odrobiną ananasa mieszała się z rześkim lychee. Owoce robiły się coraz kwaśniejsze, lekko cierpkie. Do głowy przyszły mi nie tyle wiśnie, co coś wiśniowego - sok, przecier? Możliwe, że jakaś ich egzotyczniejsza wersja, coś podobnego, np. acerola.

Wraz z poważniejszym wydźwiękiem wiśni, znów wkradło się trochę ziemi. Przemknęła też goryczka trufli... albo raczej odrobinki wytrawnego, prawie pikantnawego sosu z nich. Nie utrzymały się jednak i zaraz zniknęły, bo owoce wyraźnie objęły dowodzenie. Jedynie ziemia trochę pobrzmiewała.

Słodki przecier z wiśni i aceroli, banany przełamała kwaśność limonki. Wprowadziła ona o wiele więcej cytrusowej kwaśności i rześkości. Soczystość lała się hektolitrami.
Do niej jednak w pewnej chwili podkradła się wodnistość... acz nie nijaka, a jakby wody kokosowej?

Sernik i mleko zmieniły się wtedy w kwaśniejszy nabiał. Pomyślałam o zsiadłym mleku, jogurcie i kefirze. Może w wariancie egzotycznym, wieloowocowym? Znów trudno było coś konkretnego uchwycić.

Słodycz przybrała na lekkości, zmieniając się w kwiaty. Echo herbatników pobrzmiewało już bardzo delikatnie. Za to ziemia wysunęła odrobinę goryczkowatej pikanterii.

Po zjedzeniu został posmak tłustego sernika o słodyczy podwyższonej ciepłem, jedzonego w dniu, w którym się go wypiekło oraz kontrastowo kwaśniejszego zsiadłego mleka. Czułam też ogrom owoców: cytrusy z limonką wyróżniającą się wśród nich, przecier wiśniowy oraz egzotyczne smoothie słodkie od bananowej bazy. Ziemia bardzo subtelnie zaznaczyła się z tyłu.

Czekolada wyszła bardzo smacznie, choć zaskoczyła mnie tym, jak wyważone były w niej gorzkość, słodycz i kwaśność - żadne nie wybijało się jakoś szczególnie, a rozbrzmiewały na równych prawach. Trochę mi brakowało jakiejś mocarniejszej gorzkości. Słodyczy było sporo, ale za sprawą kwaśności soczystych owoców egzotycznych i nabiału, nie wyszła przesadnie. Mleko, zmieniające się w sernik, a potem zsiadłe mleko, banany, brzoskwinie, wiśnie i acerola, egzotyczna mieszanka i limonka z cytrusami świetnie do siebie pasowały. Słodycz herbatników w formie spodu, karmelu i owoców świetnie się dopasowały. Wolałabym więcej ziemi, bo ta lekko pobrzmiewała i żałuję, że sernik wyszedł tak... tłusto-ciepło, ale to małe wady. Ogół i tak robił wrażenie tym, jak w sumie różne, skrajne smaki harmonijnie zagrały.

Ukryta ziemistość, nabiał z kokosem i wiśnie przypominały mi trochę Paradai Nakhon Si Thammarat 75 % Dark Chocolate. Dziś przedstawiana także była mi za mało gorzka. Może tajlandzkie kakao po prostu gorzkie nie jest?


ocena: 9/10
cena: £8.95 (za 50g; około 45 zł)
kaloryczność: 623 kcal / 100g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, pełny cukier trzcinowy