czwartek, 19 grudnia 2019

Orion Studentska Zlata Edice mleczna z orzeszkami arachidowymi, galaretkami malinowymi i suszonymi morelami

Mimo że przy kokosowej Studentskiej utwierdziłam się, że nie jestem fanką tych czekolad, dzisiaj prezentowana nadal wydawała się kusząca. Uwielbiam maliny jako świeże, dojrzałe, słodkie owoce oraz wszelkiego rodzaju rzeczy malinowe, opierające się najlepiej na malinach słodkich właśnie (dla mnie malina = słodki owoc, a nie jakieś kwaśne, niedojrzałe coś). Jadam jednak rzadko, bo przeszkadzają mi pestki. Dla świeżych malin w sezonie parę razy zrobię wyjątek, ale jakoś za często trafiają mi się kwaśne (a połączenie kwachowatego smaku i pestek to już maliny, jakich nie toleruję). Z tego właśnie powodu ta tabliczka mi się podobała. Malinowe galaretki? O ile miały nie być chemiczne, wróżyło to istną ucztę. O morelach z kolei niejednokrotnie ostatnio pisałam, jak to uwielbiam suszone, więc i to mi się podobało. Połączenie tych owoców? Może banalne, ale nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, nigdy też chyba go nie widziałam. Jak zobaczyłam... uznałam, że musi być boskie.

Orion Studentska Zlata Edice Mlecna Cokolada Merunky Arasidy a Zele s Chuti Maliny to mleczna czekolada o zawartości 34 % kakao z suszonymi morelami (6%), galaretkami malinowymi (14%) i orzeszkami ziemnymi (14%).

Gdy tylko rozchyliłam sreberko, poczułam moc prażono-dusznych fistaszków pełnych charakteru, mimo że wkomponowanych w cukrowe otoczenie. Na te składała się cukrowo-mleczna czekolada i silna słodycz dżemo-galaretki malinowej. Od razu nasunęło to na myśl wariant "PB & jelly". Po przełamaniu aromat dodatków wzmocnił się, a ja wyłowiłam także nutkę moreli.

Tablica przy łamaniu była dość twarda z racji grubości, ale tak to wydawała się tłusto-kruchawa. Mnóstwo dodatków wtopiono dobrze, raczej równomiernie, że wystąpiły w różnych połączeniach. Niestety jednak nie podobały mi się proporcje: zdecydowanie za mało moreli.
Czekolada rozpływała się łatwo, w średnim tempie i w sposób tłusto-kremowy, dość gęsty i gładki. Podchodziła pod ulepek przez to, jak gęsto najeżona dodatkami była.
Orzeszki to całe i ogromne kawałki odpowiednio, a więc dość mocno prażonych, sztuk. Jakość jak trzeba.
Podobnie dobrej jakości wyszły kawałki suszonych moreli. Były spore i średnie, także trochę mniejszych. Twardawe początkowo, z czasem zyskiwały trochę soczystości. Jędrno-żujne, odrobinę wlepiające się w zęby - jak to suszone morele.
Galaretki także były jędrne i lekko żujne, przy czym oblepiały zęby już nieco bardziej. Nie tak strasznie żelkowo jednak. Bliżej im do twardych galaretek, takich suchszo-twardszych z wierzchu, wewnątrz zaś miększych, co to prawie rzęziły, choć były gładkie. Wydały mi się minimalnie soczyste. Rozłaziły się jak galaretkowaty, gesty przecier, przy czym rozpuszczały się raczej chętnie, choć miarowo.
Całość była niczym mieszanka przypadkowych rzeczy, zlepiona czekoladą.

W smaku czekolada tradycyjnie zaatakowała mnie cukrem, po czym roztoczyła wyraźnie maślano-mleczny smak. Wydawało mi się, że już w niej czułam orzechowy wątek - od dodatków, ale jakby i płynący z niej samej.

Smak orzeszków i galaretek (głównie jako cukrowa cukierkowość) pojawiał się wraz z nimi, mimo że w trakcie rozpływania się malinowych kostek, raczej ich nie rozgryzałam.

Chwilami wszystko przeszywał cytrusowo-malinowy kwasek. To za jego sprawą przebijały się galaretki. Szybko jednak soczysta kwaśność schodziła na dalszy plan. Oto słodkie, cukierkowo-konfiturowate maliny wpisały się w mocno słodką czekoladę. Galaretki były głównie słodkie, cukrowo, ale i maliny czuć. Pobrzmiewała w nich słodka sztucznawość. Nie wydała mi się strasznie napastliwa, a wręcz łagodna i słodko-mdła. Autentyczne maliny były w tym zdecydowanie za słabe. Malinowa cukierkowość górowała, jednak pojawiająca się epizodycznie lekka kwaśność nakręcała też ogólną, naturalną owocowość.

Arachidy i morele wydały mi się zagłuszone słodyczą.

Morele pojawiały się nieco później, nienachalnie zaznaczając swoją obecność. Smakowały... sobą, a więc słodką, suszoną morelą. Nie były podkręcone, ani nic. Te łagodne owoce podkreśliły motyw jabłek i cytryny przy galaretkach, dodały swoje trzy grosze - stąd piszę o "ogólnie owocach". W całości zdarzało im się gubić pod naporem galaretek malinowych.

Orzeszki, prażone i wraz z cukrową czekoladą budzące skojarzenia z masłem orzechowym, czuć przed rozgryzaniem. Niby wyraziste, a jakieś jakby się poddały. Wspierały morele, pomagając im się odnaleźć. Rozgryzane, zrównywały się z galaretkami. Ja jednak robiłam to pod koniec, a więc gdy te drugie już trochę się rozpuściły, więc tak na końcu to "czyste" fistaszki dominowały. Ogólnie czuć te dodatki "obok siebie", jakoś średnio się splatały.

Gdy tak trafiałam na różne połączenia, często na wszystko razem, uznałam, że nie ma w tym ładu... Czekolada, mimo że wyraźnie mleczno-maślana, traciła na znaczeniu. Cukrowość aż drapała w gardle, słodziaśne, cukierkowe maliny mimo iż nienachalne to sprawiły, że reszta wyszła trochę niewyraźnie. Morele czuć chwilami zacnie, chwilami jakoś ich brakuje, a mimo to nie wiem, czy pasowały do tych słodziaśnych galaretek. Orzeszki... też jakoś tak - czuć, ale obok. Pod koniec każdego kęsa miałam wrażenie, że wyrazistość strasznie zabija po prostu smak cukru.

Po wszystkim pozostał posmak fistaszków, soczysta kwaśność owocowa i sztucznawo-cukierkowy, malinowy motyw. Czułam się zasłodzona i... to tak dziwnie, bez sensu. Najdłużej utrzymały się te ostatnie elementy, a więc cukierkowe przesłodzenie.

Mimo że zestawienie wydaje się pomysłowe, to czekolada wyszła niespójnie. Nie podobają mi się jednak proporcje dodatków.
Sama czekoladowa była lepsza niż klasyczna czy np. Kokosowa (potem dokładnie porównawszy składy, np. zawartość kakao - to nie tylko wrażenie), a i dodali dobre morele, dobre fistaszki. Galaretki malinowe... zdecydowanie mogłyby być bardziej autentycznie malinowe (czy to świeżoowocowe, czy konfiturowe) i mniej słodkie. Tak to były ot, galaretki... Problem w tym, że wyszło to, jak czekoladowy śmietnik, bo przede wszystkim słodko i tak, jak by powrzucać, co pod ręką było. Wydaje mi się, że jak wzięli się za taki wariant, mogliby spokojnie zamienić ilością morele z fistaszkami.

Całość wyszła tak, że trochę można podjeść, zasłodzić się bez emocji i bez obrzydzenia. Pomysł dobry, wykonanie? Zależy jak na to spojrzeć. Smak i konsystencja jakoś tam wyszły. Typowa limitka: można zjeść, ale tylko raz, nawet nie całość i bez żalu, że zniknie. Mnie cukierkowość zmęczyła po trzech kostkach. Dwa podejścia (choć jedno jeszcze skromniejsze i to jednego dnia) i... To samo. Reszta trafiła do Mamy. "Jaka dobra! Zwłaszcza jak na te malinowe galaretki się trafia, mniam! Ale... morele? Tylko tak raz może błysnęły, a tak to szkoda, że ich nie czuć. Ale i tak, jaka dobra!" - usłyszałam.


ocena: 6/10
kupiłam: Aldi
cena: 9,99 zł (za 170 g)
kaloryczność: 509 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, orzeszki arachidowe, galaretki (cukier, syrop glukozowy, woda, koncentrat soku jabłkowego, substancja żelująca: pektyny; kwas cytrynowy, koncentrat soku malinowego 0,7%, regulator kwasowości: cytrynian sodu; naturalny aromat, koncentraty roślinne: bataty, jabłka, rzodkiewki, czereśnie) tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku, kawałki suszonych moreli (morele 85%, dekstroza, konserwant: dwutlenek siarki), serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, miazga z orzechów laskowych, emulgator (lecytyny), ekstrakt waniliowy

10 komentarzy:

  1. W sumie lubię maliny i morele ale ich połączenie nie wydaje mi się specjalnie kuszące :) chyba wolałabym albo po prostu malinową czekoladę, albo morelową - nie razem. Ale jakbym dorwała taką czekoladę to bym nie wybrzydzała bo ostatnio polubiłam się ze Studentską ^^ a skoro Mama była aż tak zachwycona to myślę że i mnie by posmakowala :) ale dla mnie większa ilość fistaszków i moreli jest na plus ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, bo jakoś owoców świeżych takich razem bym nie jadła, w czekoladzie duet postrzegam jako kuszący.

      Na pewno Tobie by bardziej smakowała.

      Usuń
  2. Sądząc po zestawieniu składników to czekolada także moich marzeń no ale skoro nie komponuje się hm. No nie wiem czy kupić... jutro jadę do pracy do innej miejscowości i tam jest aldi ale nie wiem :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie już dawno ich nie ma, więc masz problem z głowy.

      Ktoś tu pisał, że jak słodko-słodko, to tylko Milka. :P Żartuję. Jednak czekolady nie polecam.

      Usuń
  3. Ja tam wolę chemicznie malinową galaretkę niż te "pyszne słodkie maliny" pełne pestek, dla których zdarzy Ci się zrobić wyjątek. Nawet nie wiesz, jak uwielbiam witający mnie zapach fistaszków buchający z otwartego opakowania. Fistaszki to orzechy dla plebsu, niemniej kooocham je. Połączenie PB + jelly jadłam tylko w Queście o tej nazwie i niestety był tragiczny. Jeden z moich pierwszych Q. Aby zyskać wyższy stopień fistaszkowości, trzeba by coś wywalić. Typuję morele, bo galaretki wydają mi się spoko, zwłaszcza pod kątem struktury. "Konfitura" brzmi cudownie. Lubię to słowo i moje z nim skojarzenie.

    Opinia mamy to moja potencjalna opinia. Minus narzekanie na nikły udział moreli, bo mnie by jej nie brakowało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Orzechy dla plebsu? Jasne... to tak jak włoskie - kiedyś to była jakaś taniocha, a teraz pewnie odkryli, że zdrowe i fajne, pekany spowszechniały i cena włoskich rośnie. Przy fistaszkach jakoś widzę to samo (bo często na wagę dla szczurów biorę). Swoją drogą, z fistaszkami mam ciekawą historię. Ot, w takim sklepie-straganie osiedlowym (mam po drodze z Biedry) na wagę je kupowałam, bo właśnie były strasznie tanie. Ostatnio sprzedająca je pani w wieku już takim no, bardzo dojrzałym, z "fistaszki" zmieniła karteczkę z nazwą na "peanuts", a cena co? Hop, do góry! Dwukrotnie. Serio!

      Wariant w słodyczach to pewnie wychodzi w zależności od producenta, ale jak jadłam raz czy drugi chleb z masłem orzechowym i dżemem to ot, może może być. Zależy jaki dżem, ale żeby szaleć za tym? Mama natomiast nie mogłaby zacząć dnia bez swoich tostów z masłem orzechowym, serem żółtym i dżemem.

      "Konfitura" - to słowo lubię i ja, zawsze fajnie je używasz. Takie palone, domowe dżemy mi się z tym kojarzą. Bo ogólnie to nie rozróżniam, co w sklepie jest dżemem, co konfiturą itp., bo ich nie kupują, ewentualnie raz na ruski rok "dżem 100 % owoców".

      Usuń
    2. Znam sporo rzeczy, które po przejściu na inglisz eksplodowały cenowo. Japonki zawsze były tanie i plebejskie, ale jak któregoś roku za granicą stały się popularne "flip flopy", nagle w Polsce zaczęto sprzedawać drogie i modne flip flopy.

      Ja też nie rozróżniam, hah. Tylko powidła są łatwe do odróżnienia, bo gęste, dziegciowo-smarowe. Ale ja po smaku/konsystencji nie odróżniłabym też soku od nektaru i napoju albo słodyczy O SMAKU karmelu i toffi. Znam definicje, ale producentom zdarza się żonglować wariantami. Takie odnoszę wrażenie.

      Usuń
    3. Czy flip flopy czy japonki... nigdy nie lubiłam - miejsce między paluchami mi krwawiło. O, ale błysnęłam na temat!

      Tak! Powidła to łatwiej. Wczoraj byłam u taty i zrobił mi dżem 100 % z gruszek (bo na Łowicza już się nie załapałam, a lubię mieć wszystko "znane liczbowo"; tekst taty: "z tylu a tylu - podał gramaturę, bo się nawet z kuchenną wagą zabawiał, haha - gruszek o wadze wyszedł ten słoik i dwie takie łyżki"). Konfitury, dżemy ponoć się rozróżnia, gdy chodzi o ilość owoców a cukru i sposób robienia. Mama rozróżnia nektary i napoje po składzie (bo je pija czasem), ale ja tych dwóch pewnie też nie odróżniłabym, bo nie pijam i się nie znam. Czuję, że na smak / konsystencję odróżniłabym je od soku, bo co czysty sok z owoców to nie taki z wodą. A wodnistość wyczuwam często (choćby w lodach).
      To nie wrażenie, bo oni tak naprawdę chyba sami nie wiedzą, co robią dokładnie, albo robią pomiędzy. Bo np. czy palony syrop fruktozowo-glukozowy to karmel? Skoro karmel to palony cukier? Ech.

      Usuń
  4. No tak ale milka jest dla mnie a takie czekolady z racji tego że mi przeważnie nie smakują ladują u mamy :) milki zjadam sama :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piona za to, że takie lądują u Mamy. :D

      PS Jakby Cię ciekawiło moje zdanie na temat sernikowej Milki - niby czuć tytułowy smak (choć to według mnie dosłownie uroczy, przecukrzony serniczuś, nie sernik), ale tak niemożliwie słodka, że aż nijaka. I po pasku mnie znudziła, ale jest spoko.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.