niedziela, 10 listopada 2019

Chateau Winter Mandel mleczna z migdałami, chrupkami karmelowymi, cynamonem i kolendrą

O tym, że w góry zabrałam ze sobą właśnie tę batoniko-czekoladę, a nie z ciastkami korzennymi (czyli jeszcze jeden smak, który został z tej serii) przeważyło to, że przez ten rok trafiłam na kilka kiepskich ciasteczkowo-korzennych czekolad i miałam co do tej wątpliwości, czy nie pójdzie w większości do Mamy. W góry wolałam wziąć coś pewniejszego. A migdały? Bardzo je lubię w czekoladach właściwie w każdej formie. Przy dzisiaj prezentowanej zorientowałam się, że kwietniowy (2019) wyjazd w góry wyszedł mi "pod znakiem Migdała" (3 z 5 wziętych czekolad było właśnie z nimi).
Właściwie... Nie miała otworzyć ze mną podróży, ale tak właśnie się stało. Szłam sobie do Doliny Pięciu Stawów od Wodogrzmotów Mickiewicza, trasa była ładna, aż nagle... Dosłownie pionowa ściana śniego-lodu. Tragedia, właśnie tam dowiedziałam się od kogoś, jakoby ten szlak był... zamknięty? Aha? No, ale do schroniska musiałam dojść. Gdy zaczęłam grzebać w plecaku, okazało się, że nie wzięłam raków... Postanowiłam więc męczyć się bez. Wydawało się to niemożliwe i wspinaczka po jednej ścianie trwała chyba tyle samo, co reszta trasy! W połowie, zirytowana, rozsiadłam się na pokrowcu na plecak na swoich czterech literach na śniegu uformowanym a'la krzesło i sięgnęłam po czekoladę. Chwila wyciszenia, niemyślenia o okrutnym świecie... Wybrałam najbardziej podzielną i najmniej ładną do zdjęć ze względu na formę. Wcześniej planowałam, że pierwsza będzie lepsza (wyrazistsza) jako ewentualny późniejszy zagryzacz, ale nie miałam warunków do zabezpieczenia reszty i w ogóle. Batoniki tym razem okazały się świetną opcją.

Chateau Winter Mandel to mleczna czekolada śmietankowa o zawartości 33 % kakao z kawałkami migdałów (10%), chrupkami karmelowymi* (5%), cynamonem i kolendrą; w formie batoników.
Opakowanie zawiera 11 szt. (po ok. 18,2g), czyli 200g.
Edycja limitowana, wyprodukowana przez WIHA GmbH, która pojawiła się w Aldi w listopadzie 2018 r.

*"Chrupki karmelowe" to oryginalnie "Karamell-Crisps", co i tak uważam za niejasne, bo producenci w opisach naprawdę dziwnie się wyrażają i równie dobrze mógłby to być "chrupiący karmel".

Gdy tylko rozwinęłam papierek, poczułam zapach cynamonu, zalatujący aromatem cynamonowym.

Czekoladki były dość twardawe, choć już w dotyku tłustawe. Zdziwiło mnie, że mimo dużej ilości kawałków chrupaczy, nie sprawiały wrażenia kruchych. Dodatków było dużo różnych, w różnej wielkości. Migdałów więcej dodano małych kawałków, ale też i średnich całkiem sporo. Z karmelem sytuacja ogólnie okazała się skomplikowana. To spore bryły i drobinki... dziwnie chrupiąco-trzeszczącego jak chrupki zbożowe tworu. Chwilami. A inne kawałki to w większości po prostu chrupiący, twardawy karmel, rozpuszczający się straszliwie powoli i pozostawiający... coś. Obstawiam, że to karmelizowane chrupki zbożowe i tyle.

Czekolada w ustach okazała się gęsto-kremowa. Rozpływała się ujawniając lekką proszkowość i powoli odsłaniając chrupiące dodatki.

W smaku czekolada rozpoczęła występ silnym mlekiem. Jego fala po chwili ujawniła cynamon, a słodycz szybko zaczęła rosnąć. Cynamon odebrałam jako sztuczny, ale na szczęście nie jak cola. Z czekoladą zespoił się na stałe, całościowo. Cukier wyczuwalny był jako on sam, choć i wanilia się zaznaczyła.

To jednak mleko podchodzące pod śmietankę stanowiło bazę. Mleko / śmietanka z cynamonem. Ten najpierw zaleciał aromatem, potem nasilił się naturalniejszy, słodko-ostrawy. Dopomogła mu nuta migdałów i lekko palona, które pojawiły się wraz z wyłaniającymi się dodatkami.

Migdały ewidentnie były lekko podprażone, przez co świetnie wpisały się w korzenny klimat.

Karmel jednak nie był specjalnie prażony / palony... Miał ten problem, że nawet specjalnie karmelem nie był. Wpisał się częściowo w cukier, nasilając słodycz. Z drugiej jednak strony... wprowadzał neutralny wątek kartonowych chrupek zbożowych... w dodatku w cukrze. Może właśnie to i minimalnie podprażone było, ale... smakowało dziwnie - w negatywnym sensie. Nijako.

Oba dodatki jakby próbowały przełożyć się na poczucie naturalności cynamonu, ale... średnio to wyszło. Bliżej końca, raz i drugi, minęła mi także namiastka bliżej nieokreślonej gorzkości.
Cynamon mimo że wyraźny, wyszedł łagodnie, bo wymieszany z ogromem słodkiego mleka i właśnie nie był to czysty, najprawdziwszy cynamon.

Po koniec, rozgryzając dodatki czułam wyrazisty smak migdałów i lekko palony cukier. Przy migdałach epizodycznie pojawiała się lekka gorzkość - albo ich skórka albo coś bardziej korzennego? Kolendry nie obstawiam.

W posmaku pozostał cynamon, znów także cynamonowa sztuczność i przesłodzenie osadzone w mocno śmietankowo-mlecznych, trochę waniliowych realiach.

Nie podobał mi się tu podrabiany karmel, nie podobało mi się to, jak aromatem zalatywał cynamon. Brak kolendry mogłabym wybaczyć, gdyby nie dwa powyższe czynniki, przez które ogólnie coś nie grało. One sprawiły, że po jednej czekoladce wcale nie miałam ochoty sięgnąć po kolejną. Nie smakowały mi. Po prostu. Co z tego, że dobre migdały, niezła czekolada z cynamonem, który chwilami smakował, jak trzeba, skoro chwilami wyłaziły te czynniki... udające coś innego? Podrabiany karmel, podrabiany cynamon... tego jeszcze nie było.
To, co wróciło z gór, trafiło do Mamy. Ona nawet nie umiała sprecyzować, co jej w tym nie leżało, ale jej też nie smakowało.


ocena: 4/10
kupiłam: Aldi
cena: 6,99 zł (za 200g)
kaloryczność: 555 kcal / 100 g; sztuka - 101 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, śmietanka w proszku 13,5%, migdały, miazga kakaowa, pełne mleko w proszku 4,7%, produkt z serwatki, mąka ryżowa, laktoza, białko pszenne, olej słonecznikowy, lecytyna sojowa, aromat, ekstrakt z cynamonu, karmel, słód pszenny, sól, ekstrakt waniliowy, ekstrakt z kolendry

sobota, 9 listopada 2019

wafelek Princessa Salty Caramel

Zimą 2018/19 nabyłam dwa wafelki o smaku solonego karmelu do porównania, ale zanim się za nie zabrałam, zorientowałam się, że po prostu odrzucają mnie słodycze inne, niż czekolady. Jednym z nich był KitKat, a jako że w ciągu ostatnich lat co jakiegoś spróbowałam, to powalał mnie okropnością, nawet nie wąchając, oddałam Mamie. Drugi to Princessa. I tu ciekawa sprawa: o ile kiedyś KitKaty lubiłam i dopiero parę lat temu znielubiłam, tak Princess nigdy nie lubiłam, ale o dziwo dwie Dark (Cherry, Orange) mi smakowały. Do tej więc się zmusiłam tylko, aby mieć kolekcję takich na blogu. Wiem, że to bez sensu, ale cóż.


Princessa Planeta Singli Edition Salty Caramel to "wafel przekładany kremem z solonym karmelem, posypany płatkami pszennymi (6,5%) w ciemnej czekoladzie (46,4%)", produkowany przez Nestle.

Gdy tylko rozcięłam papierek, z zaskoczeniem odnotowałam mleczny zapach takowych karmelków i kokosa. Słodki, wafelkowy... (W zasadzie odlegle skojarzył mi się z kokosowymi Jeżykami, które bardzo często je Mama i których ja znam tylko zapach - nigdy Jeżyków nie jadłam.) Dopiero po przełamaniu / przecięciu, wyraźnie poczułam solony karmel, acz taki mocno tanio-maślano-margarynowy. Zapach był słodki i niespecjalnie ciemnoczekoladowy, ewentualnie z zaznaczoną w oddali tanią polewą kakaową (w dodatku cukrową).

Wafelek był lekki, podzielny i raczej niezłej jakości. Nie rozwalał się przy gryzieniu, mimo kruchości (takiej świeżo-wafelkowej). Zarówno dość grubawe warstwy waflowe, jak i kulki z wierzchu, były wręcz napowietrzone i chrupiąco-trzeszczące.
Chrupki, niby lekkie, okazały się dość niecodzienne, konkretne, bardziej zwarte niż się spodziewałam, jak najbardziej w porządku, świeże. Chrupane, były przyjemnie twardawe, a zostawione na sam koniec, rozpływały się w ustach. Wafel z kolei... Mimo lekkości i napowietrzenia, był już twardszy. Raczej suchy i względnie świeży.
Pomiędzy waflami znajdował się krem... A właściwie obrzydliwy, suchy, wręcz trzeszczący proch w oleju i margarynie. Bardzo to tłuste, rozpuszczające się dość szybko w oporny sposób. Niemal ziarnisty, nie był by za mocno tłusty, gdyby nie to, że on po prostu był tłusty w najgorszym tego słowa znaczeniu (jakościowo).
Szybko rozpuszczała się też dość grubawa warstwa ulepkowo-tłustej czekolady, przypominającej raczej margarynową polewę.

W trakcie robienia pierwszego kęsa poczułam... słone masło. Tak jakby, bo to bardziej tania margaryna / tani kiepski tłuszcz.

W smaku czekolady przodował cukier, a zaraz za nim smak margaryny i tania cierpkawość. Taniość złączyła kiepski tłuszcz, przecukrzenie i jałowe kakao rodem z polewy.

Smak wafli nasilał taniość. Mimo że nie stetryczałe, były raczej kartonowo-mdłe. Słabo wypieczone, prawie neutralne jak najtańsze wafle do lodów.

Chrupki o dziwo wyszły lepiej, bo mimo neutralności, miały lekko zbożowochrupkowy posmak, z nutką naturalnie słonawą. One otwierały jej drogę...

Choć wcale nie musiały. Sól z kremu taranowała bowiem wszystko na wszystkich drogach. Chrupki, wafle, polewa i taniość wpisały się w smak taniego, obrzydliwego kremu o smaku słonym. Szybko to właśnie sól wszystko zagłuszała. Sól, margaryna i chemia. Poczułam smak pseudo margarynowo-mlecznawego karmelu. Także był słony, także tani i cukrowy. Szybko robiło się wręcz kwaśno od soli i chemii. Był to paskudny, gryzący smak, wymieszany z mocną margaryną i niewzruszonym cukrem.

Z racji tempa rozpuszczania i proporcji, czekolada ostawała się do końca także w smaku. Spójnie mieszała się z margaryną (bo i ją cechowała margarynowość), cukrem i dodatkowo cierpkością dopasowała się do słonego kwachu.

W posmaku pozostała kwaśna sól, przesolenie zupełne, a także zacukrzenie. Na ustach? Tłuszcz i sól. Wszystko to spajała taniość i sztuczność. Nie zjadłam 1/3 wafelka, a myślałam, że umrę.

Wreszcie produkt, w którym solony karmel był słony. Jednak... nie był karmelem. Ale też czymś na "K"! To słony koszmar. Sól z ogromem margaryny, cukru i taniości... napastliwej kwacho-cierpko-chemicznej tandety. Smakował tak, że już zaciskając szczękę chciałam pluć. Ratowałam się rzeżuchą (akurat trwał sezon na nią, a mi zostało sporo ze śniadania), myciem zębów i Listerinem, a na końcu kawą-siekierą.
Pozwolę sobie zacytować z recenzji Pani_Chrup: "przesolony pasztet o smaku PRL-owskich flipsów toffi z menelicznego sklepu (tak do tego, gdzie się zlatują wszyscy z okolicy)" i od siebie dodam, że te "wszyscy" to według mnie producent pozyskujący chyba meneliczny moc w celu uzyskania odpowiednio stężonej obrzydliwej słonej kwasowości.

Mamie oddałam resztę. Pół tego, co dostała zjadła, pół wywaliła, bez emocji stwierdzając: "Mi nie smakował, bo za słony. Nie lubię soli w słodyczach, tak samo jak ciemnej czekolady, a ostatnio wafelków też nie lubię." Dodam, że wspomnianego we wstępie KitKata zjadła całego i stwierdziła, że trochę za słony i za słodki jednocześnie, ale zjadła, też bez emocji.

Myślałam, że Princessa White Raspberry była okropna, ale to... To aż trudno określić przy użyciu cenzuralnych słów.


ocena: 1/10
kupiłam: Empik
cena: około 2 zł?
kaloryczność: 529 kcal / 100 g; sztuka (31g) - 163 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada ciemna 46,4% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, oleje roślinne: palmowy, shea; tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyny, E 476; ekstrakt wanilii), mąka pszenna, olej palmowy, cukier, serwatka w proszku, karmel 2,8% (cukier, syrop glukozowy, masło, sól, śmietanka), odtłuszczone mleko w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, sól, aromat naturalny, skrobia pszenna, emulgatory: lecytyny, E 476; substancje spulchniające: węglany amonu, węglany sodu; cukier karmelizowany, barwnik: ekstrakt z papryki

piątek, 8 listopada 2019

Beskid Słodki Przystanek Czekolada Rubinowa z Czarną Porzeczką rubinowa mleczna

Gdzieś przeczytałam, że "ostatnio furorę robi czekolada rubinowa", że ponoć Callebaut w 2017 ogłosił, wynalezienie nowego rodzaju czekolady - obok ciemnej, mlecznej i białej... Jakoś mnie to ominęło i specjalnie nie ruszyło. Trochę zainteresowałam się dopiero, gdy zobaczyłam w ofercie Słodkiego Przystanku. Oni również mają czekoladę rubinową i, powtarzając za tym, co na stronie: "najnowsza receptura pozwala na otrzymanie owocowych nut w czekoladzie oraz jej wyjątkowy kolor bez dodawania sztucznych barwników, bo miazga kakaowca na bazie której powstała czekolada posiada odpowiednio fioletowy odcień". Fajnie, fajnie, ale dalej mnie specjalnie nie ruszyło, bo patrząc na skład doszłam do wniosku, że to po prostu coś jak mleczna, tylko kolor inny, ot. Spodobało mi się jednak, że jedną z tabliczek na ich stronie, była ta z czarnymi porzeczkami, które uwielbiam. To na nią się zdecydowałam (swoją drogą, wzięłam się za nią niedługo po Freihofer Gourmet Blaubeer-Cassis w których właśnie suszone porzeczki by mi się widziały). Nie ukrywam, że do samej czekolady rubinowej podchodziłam trochę sceptycznie.

Beskid Słodki Przystanek Czekolada Rubinowa z Czarną Porzeczką to mleczna czekolada "ruby" z liofilizowanymi czarnymi porzeczkami.

Po otwarciu poczułam charakterną, wyrazistą woń czarnych porzeczek. Sprawiały wrażenie podsuszono-świeżych. Zdecydowanie rządziły. Słodko-maślana czekolada zaznaczyła się jedynie w tle. Gdy powąchałam wierzch, miałam wrażenie, że to zwykła, maślano-słodka biała, tylko że z owocami leśnymi (z porzeczkami na czele).

W dotyku wydała mi się dość tłustawa, w przekroju proszkowo ziarnista.
Porzeczki wyglądały na suszono-liofilizowane, ale nie zasuszone jak mumie.
Całościowo wyglądała ciekawie, ale wydała mi się trudna w obyciu. Przy łamaniu trochę się to potwierdziło, bo dodatek był leciutko wtopiony, część kulek odpadała. W ogóle ciężko przez nie szło mi to łamanie, gdyż uważałam, by wszystko się nie rozleciało.
Podział na kostki jednak sprawił, że tabliczka łamała się równo i łatwo, a konsystencję miała jak gęsta mleczna.
W ustach sama czekolada rozpływała się aksamitnie-kremowo, idealnie gładko. Robiła to w tempie umiarkowanym, ale łatwo i przyjemnie. Dość maślanie, ale nie nazbyt tłusto. Porzeczki z czasem nasiąkały, że pod koniec uchodziło z nich powietrze, upuszczały odrobinkę soku. Stawały się farfoclowo miękko-jędrne, acz ich pestki skupiały na sobie większość uwagi i denerwowały. Miałam wrażenie, że owoce składały się głównie ze skórek i pestek, ale to chyba dobrej jakości suszonej porzeczki (nie przepadam jednak - co sobie uświadomiłam - za suszonymi owocami tego typu).
Nie mniej jednak bardzo to spójne i integralne, przejrzyste - na wszystko był odpowiedni moment. Najpierw popróbowałam osobno, ale wrażenia nie uległy gdy pozwalałam kawałkowi rozpływać się, a owoce gryzłam na koniec.

W smaku czekolada od początku serwowała głównie, acz nie za mocną, słodycz, a po chwili dodała maślaność. Wyszło to jak słodkie masło, takowa czekolada... Czyli biała.

Maślana biała czekolada, z której szybko wypłynęła soczysta, leśnoowocowa nuta (nawet w przypadku kęsa bez porzeczki). Kojarzyło się to z jakimś maślano-śmietankowym kremem lekko owocowym. Śmietankowo-mleczny smak rozchodził się nie od razu. Gdy nasilił się, doszukałam się mleka w proszku.

Od niego jednak w drugiej połowie odwróciły uwagę owoce. Powiedziałabym, że leśne... truskawki i porzeczki? Pojawił się kwasek, ewidentnie cytrynowy, który uwypuklił ich soczystość. W udany sposób przełamały słodycz. Cytrynowy motyw (zwłaszcza pod koniec) dodał kompozycji przyjemnego, soczystego wydźwięku. Było lekko słodko i bardzo owocowo. To właśnie ta nuta sprawiła, że dodatek porzeczek nie był oderwany - pasował idealnie.

Zwłaszcza, że liofilizowane owoce potrzebowały sporo czasu, by upuścić swój smak. Tak też najpierw to czekolada rozpływała się i nic jej smaku nie tłumiło, a kiedy prawie znikła, wkroczyły odpowiednio nasiąknięte porzeczki. Wtedy to one przejmowały ster i dominowały. Smakowały wyraźnie sobą. Intensywne, cierpko-kwaśne, skąpo słodkie. Wyszły głównie jak to suszone porzeczki, ale robiły aluzje do tych świeżych, dojrzałych. Dzięki owocowemu kwaskowi płynącemu z czekolady, świetnie się wpasowały.

Posmak należał do maślanej, białej czekolady i rześkich owoców, głównie, do charakternych suszono-kwaskawych czarnych porzeczek. Było to spójne, lekkie, soczyste i ogólnie słodkie.

Całość w zasadzie wyszła bardzo przyjemnie, nie mam jej nic do zarzucenia. Co innego, że to twór jednak nie w moim stylu, który postrzegam jako nudny. Dwie kostki jako ciekawostka wystarczyły, bym się w tym utwierdziła. Czekolada przypominała maślano-mleczną białą, nie za mocno słodką, a rześko owocową (kojarzyła mi się z Zotterem Labooko Strawberry, ale nie była tak pudrowa), dzięki czemu wyszła harmonijnie z czarnymi porzeczkami. Te też bez zarzutu - szkoda tylko, że nie trzymały się lepiej (ale w sumie gdyby bardziej je zatopić, mogły by za mocno wgryźć się smakiem w czekoladę). Takie suche kulki do mnie osobiście nie przemawiają (co innego soczysta, świeżutka porzeczka w sezonie albo dżem!). Tabliczka na pewno wykonana przez kogoś, kto wie jak zrobić dobrą czekoladę, ale w gruncie rzeczy nie ma w niej nic przełomowego.
Rubinowa o naturalnie owocowym smaku? Taak, podkręconym cytryną. Gdyby była taka bez tego, bez mleka i z mniejszą ilością tłuszczu...


ocena: 7/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 16 zł (za 100 g; ja dostałam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko odtłuszczone w proszku, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, liofilizowana czarna porzeczka 2%, lecytyna sojowa, kwas cytrynowy, naturalny aromat waniliowy

środa, 6 listopada 2019

Blanxart 85 % Reserva Natural de Bosawas Nicaragua ciemna z Nikaragui

Blanxart jakoś nie zdobył mojego uznania, ale przy ostatnim większym zamówieniu z Sekretów Czekolady zdecydowałam się jakąś jedną tabliczkę wybrać. Padło na Nikaraguę jako region dość rzadki, do porównania z innymi. Po zjedzeniu ich, decyzji pożałowałam. Kakao dobre, ale łagodne, więc przy tej zawartości obawiałam się, że będzie maślano / mdło. Zabrałam się więc za tę dość szybko, raz: by mieć z głowy, dwa: Blanxart jakoś dziwnie oznacza daty, co wprawia mnie w niepewność.

Blanxart 85 % Reserva Natural de Bosawas Nicaragua to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao criollo i trinitario z Nikaragui z regionu Waslala, górskich okolic rezerwatu Bosawas.

Już przy rozchylaniu papierka (który skądinąd pociągnął za sobą pazłotko), poczułam intensywny zapach żurawiny, cytrusów, wilgotnego lasu i skał po deszczu. Osnuwała to lekka kwasowość. Było w tym coś mrocznego, zawilgoconego, a także palono-chłodnego... Może jak przesiąknięta dymem odzież skórzana (ewentualnie meble), coś minimalnie dymno-lukrecjowego, z alkoholowym charakterem wiśni / żurawiny. Przez skórę o cytrusach też pomyślałam w kontekście ich goryczkowatych, grubych skór (i dopiero potem soku).

Przy łamaniu tabliczka o przebłyskach ciemnej mlecznej była średnio twarda, raczej przyjazna przy tej czynności, acz trzaskała pięknie. Wyglądała na tłustą, a przekrój dodatkowo na gładko-zbity.
W ustach rozpływała się kremowo-tłusto niczym czekolada śmietankowa o wyjątkowo silnej tłustości. Wydała mi się bardzo zbita, zwarta i gładko-śliskawa, choć z lekko pylistym efektem, wysuszająco-ściągającym na sam koniec. Tłustość zdawała się cały czas rosnąć, by oprócz tego efektu, osadzić się jako namacalna warstwa na ustach.

W pierwszej chwili rozszedł się wyraźny, ale nie napastliwy cierpkawy kwasek. Z jego soczystości wydobywały się cytrusy, ale szybko dobrał sobie z zapachu również palony motyw.
Początkowo czułam głównie skórki cytryn, mało soczyste pomarańcze o grubych skórkach i kwaśny sok z cytrusów. Cierpkość przez moment wskazała też czerwone owoce: grejpfruty i żurawinę (wiśnie?).

Ta cierpkawa paloność poszła w kierunku niemal smoliście-węglowym... niczym mokre skały, trawa, las... Ujawniła się w tym wszystkim gorzkość, jednak zdecydowanie należała do tych łagodnych i przystępnych. Wszystko zawilgocone, jakby zadymione, otoczone pewną ciężkością / gęstością, a jednak mokre i żywe... Wręcz chłodzące. Chłodne jak lukrecja / anyż albo mięta. Lukrecja tchnęła odrobinę pikanterii.

Za sprawą lukrecjowo-anyżowych i miętowych akcentów do głosu dochodziła słodycz. Odebrałam ją jako niepewną: pojawić się czy nie? Pomykała bokami. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyszła wyraźnie, miętowo i trochę owocowo, bardzo rześko. Nie stała się jednak specjalnie znacząca.

Zwłaszcza w drugiej połowie rozpływania się kawałka o wiele bardziej zwracałam uwagę na smak, który wyszedł z połączenia paloności i chłodu. To było mdłe, zimne  masło, może także chłodna śmietanka (śmietana?) o grzybowo-orzechowych zapędach. Trochę jak tłuste kakaowe mousse'y. Oczami wyobraźni widziałam młodą leszczynę, rozgniecione nerkowce w wilgotnej leśnej ściółce. Orzechy starały się stłamsić niemal bazową maślaność, ale niespecjalnie im szło. Po przypływie maślaności palone nuty odbiły w kierunku odzieży skórzanej, która podtrzymała chłód właśnie. Mięta i lukrecja swoje dodały, a to znów przywołało chłodne masło.

Chłodek i paloność nie dały za wygraną. Z roślinności i lesistości znów wydobyły owocową cierpkość, jednak tym razem lżejszą, trochę egzotyczną. To już słodsze, acz niewyraziste cytrusy: pomarańcza, grejpfrut, może coś mniej cytrusowego... Żurawinowo-wiśniowa nuta weszła w strefę nalewkową, odwołującą się do chłodu niemal piwnicznego, beczkowo... orzechowego?

W posmaku pozostała  cierpkawa kwaskawość owoców (cytrusów i czerwono-alkocholowych), chłód lukrecji / mięty i skaliście-lesiście-piwnicznej mieszaniny. Mocna paloność wyszła jako dym ze względu na ogólną wilgoć, rześkość smakową. Mniej spożywcze, a bardziej skórzano-smoliste motywy nadały kompozycji powagi, nie zaś ciężkości. Za ciężkością stała dopiero struktura. Soczystość smaku nie znalazła w niej odzwierciedlenia. Czekolada była strasznie tłusto-zbita, co mnie męczyło. Na ustach czułam tłuszcz, jak po niektórych nadziewanych.

To kolejna wilgotno-roślinna tabliczka z Nikaragui, ale o zaskakująco poważnym klimacie. Ten mrok i chłód... nuty skóry, dymu i wilgotnego lasu, a także sporo lukrecji i mięty, charakterek alkoholu, pewna kwasowość nie tylko owoców (ale tych też: cytrusów i czerwonych, cierpkich). Charakter nie przełożył się jednak na smak, bo bardzo gorzko nie było. Kwaśno zaś umiarkowanie. Mimo mocnego wydźwięku, łagodność i przystępność zostały zachowane, niestety jako maślaność bardzo męcząca. W smaku jakby starała się rozgonić smakowitsze nuty, a konsystencja to porażka.
Zdecydowanie za ciężko-zbito-tłusta. Ohydnie tłusta.
Ubłagałam Mamę, by zjadła choć 1/3 kostki - chciałam usłyszeć opinię kogoś, kto ma większą tolerancję na tłuste czekolady i (pomijając, że krzywiła się na "kwach i węgiel", przez co chciała pluć)... uznała, że: "tłusta, ale nie aż tak strasznie, dopiero na koniec ten taki tłuszcz okropny zostaje i na ustach nawet" (ale stwierdziła, że "gdyby nie ten tłuszcz, tych ciemnych czekolad wcale nie dałoby się jeść" - taka tam, opinia eksperta :>).

Tłustość, maślaność strasznie przeszkadzały mi w odbiorze. Wprawdzie wyszła o wiele lepiej niż Blanxart 80 % Ghana ze względu na ciekawsze nuty, ale jej tłustość przeszła 77 % Criollo de Alto Piura Peru, która i tak była na granicy mojej tolerancji.
Mam problem z wystawieniem oceny... Nie wiem, czy z tym masłem takie było zamierzenie... obstawiam raczej, że zapchali, by móc szpanować, jak duże i wysokoprocentowe tabliczki robią.


ocena: 7/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 16,59 zł (za 125 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność:  572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

wtorek, 5 listopada 2019

Lindt Creation Schwarzwalder-Kirsch mleczna z nadzieniem wiśniowym z likierem i śmietankowo-mlecznym kremem czekoladowym z kakaowymi ciasteczkami

Gdy po raz pierwsze zobaczyłam tę czekoladę w internecie, zaciekawiła mnie. Wiśniowe nadzienie i kakaowe ciasteczka? O tak! Czyżby coś, co miało pozwolić Lindtowi odzyskać honor po kiepskiej Hello Crunchy X-Mas Cherry z wiśniami i ciastkami korzennymi? Co więcej, lubię czekolady stylizowane na ciasta, mimo że nigdy zbyt ciastowa nie byłam, obecnie zaś prawie w ogóle ich nie jem. Tortów i dziwnych wyrobów cukierniczych w ogóle nie lubię, a to... że jednak Macarons wyszły chyba makaronikowo, dało mi trochę do myślenia. Przy składaniu zamówienia jednak zdecydowałam się, bo z Mamą dobrze wiedziałyśmy, że jakby co, ona na pewno nie będzie narzekać.

Lindt Creation Schwarzwalder-Kirsch mit Kirschen und Gebackstucken to mleczna czekolada z 11% wiśniowym nadzieniem z likierem wiśniowym - kirschem i 25% czekoladowo-śmietankowym kremem z 2% kawałkami kakaowych ciastek.

Po otwarciu poczułam słodki splot wyraziście mlecznej czekolady oraz soczyście wiśniowego likieru. Ten drugi nie był mocno alkoholowy, a bardziej jak sok wiśniowy. Naturalnie wiśniowy zapach przypominał trochę "wiśnię z jogurtu", ale jednocześnie był świeży. Całość, mimo słodyczy, miała charakterek.

W dotyku tabliczkę odebrałam jako dość tłustą, choć całościowo konkretną. W ustach potwierdziła się jedynie tłustość, konkret nie.
Całość miękła szybko, rozpływając się w bardzo gęsty, ogólnie zalepiająco-oblepiający sposób.
Sama kremowa czekolada zalepiła raz-dwa, uginając się i uwalniając nadzienia.
Górnego dali znacznie mniej. Okazało się zżelowaną, lekko rwącą się masą o konsystencji prawie stałej i niegładkiej, a jak mus owocowy. Wcale zbyt chętnie nie wyciskał się spomiędzy innych warstw, acz z racji tego, że był od nich rzadszy i mniej tłusty, znikał szybciej.
Dół to plastyczny, miękkawo-tłusty krem pełen większych i mniejszych ciastek. Tłustości śmietanki zawdzięczał spójność z czekoladą.
Ciastka miały dziwną strukturę, bo mimo pewnej twardości, uginając się pod naciskiem zębów, udawały, że są miękkawe. Trochę zawilgocone, niespecjalnie chrupiące, ale i nie rozpływające się. Tylko one były tu przerywnikiem (niestety niezbyt udanym) od bezkresnej, tłustej miękkości. Całość bowiem zmieniała się w lepiszczą masę.

Czekolada smakowała przede wszystkim słodko, choć od samego początku bardzo wyraźnie eksponowała też mleko. Odrobinka kakao w zestawieniu ze środkiem uległa zupełnie.

Szybciej i wyraźniej zaznaczało swój smak nadzienie owocowe, bo poprzez słodko owocową soczystość soku z dojrzałych wiśni. Wahnęły się w kierunku cukierkowym, ale jednak zatrzymały się w szybko rosnącej słodyczy. Za słodkim owocem podążał minimalny kwasek i procenty. One jednak też nie przełożyły się na jakiś wiśniowy impet. Słodziutki likier wyszedł delikatniusieńko, w zasadzie mało alkoholowo, bo jakoś rozszedł się w otoczeniu.

Nadzienie dolne kontynuowało mleczny smak czekolady, uwypukliło śmietankę, ale wpisało się też w czekoladowość. To ono odwracało uwagę od owocowej części. Dominowało, choć też nie było jakoś specjalnie wyraziste. Mniej więcej w połowie rozgościło się na pierwszym planie jako śmietanka z cukrem pudrem. Kojarzyło mi się z jasnym kremem do tortu... o lekko waniliowym akcencie. Nie odlatywało też bardzo od czekolady - słodką śmietankową czekoladowością łączyły się.

Śmietankowo-pudrowe, bardzo słodkie nadzienie próbowało wtłoczyć wiśnie w cukierkowo-pudrowy klimat. Mniej więcej w drugiej połowie takowe czułam, do czego dołożyło się ogólne przesłodzenie. Po pewnym czasie jednak likier zreflektował się i wraz z cukrem, trochę przypiekł język i gardło, rozgrzał.

Ciastka w tym wszystkim wydawały się żadne w smaku, a zostawione na koniec, w większej ilości i dopiero rozgryzione, też niczym szczególnym się nie wykazały. Dodały lekkiej goryczki, ale raczej przypalonej niż kakaowej. To trochę podkręciło czekoladowość.

Bardzo mleczna czekolada, ogrom śmietanki i przesłodzenie wraz ze słodziuteńką wisienką i echem likieru w tle zakończyły to wszystko.
W posmaku pozostało ogólne wiśniowo-czekoladowe przesłodzenie... w zasadzie urocze, tylko minimalnie charakterniejsze za sprawą likieru. Posmak ciastek? Mglisty.

Całość wyszła... niewiarygodnie wręcz słodko, a przez to mdło. Dobry smak został zagłuszony cukrem do tego stopnia, że w dniu, w którym naprawdę miałam ochotę na jakąś słodszą czekoladę, po trzech kostkach odpadłam. Nie była zła, toteż resztę zawinęłam w sreberko i odłożyłam. Później wróciłam, zjadłam kostkę i uznałam, że przez słodycz i tak delikatny smak... nie dam jej rady, oddałam Mamie. Jej w miarę smakowała, ale wolałaby sam krem + więcej dżemu kosztem ciastek.

Słodka, naturalna wiśnia wyszła jedynie jako nuta, ogrom śmietanki w udany sposób mieszał się z czekoladą, a odrobinka likieru podkreśliła to wszystko. Byłoby pięknie, gdyby nie przytłaczająca ilość cukru. Gdyby chociaż te kawałki ciemnych ciastek wyszły należycie gorzko-kakaowe, a nie prawie żadne... Za kiepskie ciastka poleciał cały punkt.
Szkoda, naprawdę szkoda, bo podoba mi się zestawienie, pomysł. Jednocześnie czuję, że np. większa ilość alkoholu czy ciemna czekolada zabiłyby te subtelne wiśnie czy łagodną śmietankę... Po prostu odjęłabym więc część cukru - a co, niech tabliczka ma 100, a nie 150 g.
Przywołała wspomnienie Tesco Finest Swiss Milk Chocolate with Cherry & Vanilla Flavour Filling, od której Lindt bez dwóch zdań był lepszy (w Tesco zabiła mnie tłustość, ta Lindta nie była aż tak silna), ale... nieintensywna wiśnia i przeokropne zacukrzenie w przypadku obu sprawiły, że po prostu nie dało się ich jeść.
Z kwestią proporcji między owocami a cukrowością - podobnie, choć chyba jeszcze bardziej słodko, jak w Lindt Hello Frozen Yoghurt.


ocena: 6/10
kupiłam: Allegro
cena: 15 zł (za 150g)
kaloryczność: 534 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, masło klarowane, syrop glukozowo-fruktozowy, laktoza, śmietanka w proszku 2%, likier wiśniowy 2%, odtłuszczone mleko w proszku, wiśnie 1%, mąka pszenna, lecytyna sojowa, syrop glukozowy, koncentrat soku wiśniowego 0,4%, aromaty, olej palmowy, ekstrakt słodu jęczmiennego, koncentrat soku cytrynowego, kakao w proszku, naturalne aromaty, substancja żelująca (pektyny), środki spulchniające (wodorowęglan potasu, wodorowęglan sodu, wodorowęglan amonu), koncentraty owocowe (czarna marchew, aronia, winogrona), ekstrakt waniliowy, sól, laska wanilii

poniedziałek, 4 listopada 2019

E. Wedel Chrrrup! ciemna 50 % z cząstkami grejpfrutowymi i chrupkami

Nawet nie umiem słowami wyrazić, jak bardzo cieszyłam się na tę tabliczkę! Zdziwieni? Otóż był to ostatni posiadany Wedel (przynajmniej tak myślałam, bo zapomniałam, że przecież mam jeszcze czystego 80%), co oznaczało koniec męczarni, żadnego wiszącego ostrza cukrowo-chemicznej gilotyny. Złożyłam sobie wieczystą przysięgę, że tak jak żadnego więcej Barona nadziewanego, nie kupię żadnego Wedla. Choćby miał lemura na opakowaniu!
Dobra, może i Wedlowi uda się zrobić jakąś fajną czekoladę, ale w większości... Okropieństwa. Po tylu - na ile trafiłam - paskudach, wiem, że dalej, tak jak było latami, będę trzymała się od marki z daleka. Ale... ale ta już była i, już tak całkiem serio, aż taka straszna mi się nie wydawała (nienadziewana, bez oleju palmowego). Kupiłam ją niedługo po zjedzeniu tej z solonym karmelem. Uznałam, że skoro tamta była jak najbardziej zjadliwa, a właśnie grejpfrutowa galaretka z Bombowej mi smakowała, dzisiaj przedstawiana może mnie zaspokoić jako "ot, jakaś spoko czekolada na wykład". I jakoś miałam dziwną potrzebę odbicia sobie tamtych galaretek (jak tylko co się przekonałam do takowych w niektórych przypadkach, a tu... oszukali, tylko jedną dali).


E.Wedel Chrrrup! Czekolada gorzka z cząstkami grejpfrutowymi i chrupkami to ciemna czekolada o zawartości 50 % kakao z cząstkami / galaretkami grejpfrutowymi i chrupkami zbożowymi.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny, przerysowany zapach cytrusów (da się wyodrębnić soczystego grejpfruta, choć oczami wyobraźni zobaczyłam raczej sok z kartonu - btw. nie pijam soków, to luźne skojarzenie) i cukrowo-"kakaowatej" czekolady. Cukrowa słodycz była niemal bazowa. Ułożyło się to w skojarzenie z cytrusowymi / grejpfrutowymi galaretkami w czekoladzie ciemnej, lekko cierpkawej.

W dotyku tabliczka wydała mi się gładko-tłusta, ale przy łamaniu głośno trzaskała z racji twardości. Nie dostrzegłam galaretek, mimo że chrupki przebijały się na spodzie i widoczne były w przekroju, co mnie trochę wystraszyło.
W ustach czekolada rozpływała się bez większych oporów, acz bardzo powoli. Mimo że mięknąco-tłusta, miała suchawy wyraz i znaczący talkowy efekt. Nie była jednak aż tak bardzo miękka, jak się obawiałam. Do końca pozostawała raczej zwarta, mimo upuszczania mazisto-oblepiających smug, rozrzedzanych przez galaretki.
Bo one, galaretki, jednak były. Mało, bo mało, ale przynajmniej nie tylko drobne, ale i o sporym, odpowiednim rozmiarze. Większość jednak opisałabym jako kawałko-plastry galaretek (na pewno nie całe - takie były może ze dwie). Okazały się twardawe tylko w pierwszej sekundzie, a tak to miękko-żelowate, rozpuszczające się w miarę szybko, ale również lepiące. Mimo silnego scukrzenia (wręcz skrystalizowania / skryształkowania), cechowała je lekka soczystość, co przypadło mi do gustu. Nie podobało mi się jednak, że poskąpili ich i w dodatku rozmieścili nierównomiernie, bo głównie na środku tabliczki (sporo miałam bocznych kostek bez nich).
Chrupki to drobne, bardzo napowietrzone, leciutkie kulki, które niespecjalnie miękły, a bardziej niż chrupały, to raczej trzeszczały. Nawet zostawione na koniec (miękły tylko nieliczne). Odebrałam je jako nieco zbyt stwardniałe, nieświeże. Mimo że nie lubię takich dodatków, akurat te tutaj okazały się dobrym urozmaiceniem i wkroczyły w miejsce wad innych elementów. Było ich jednak za dużo, lecz na szczęście ogólnie tabliczka nie wydała mi się najeżonym zapychaczami straszliwym zlepkiem-ulepkiem.

W smaku czekolada uderzyła smakiem cukru i aromatu cytrusowego. Rozchodził się wyraźnie na ogólną cytrusowość (kojarzącą się z galaretkami) i rzeczywiście grejpfruta (w jakimś stopniu). Nie było tylko kwaśno, ale też słodko-goryczkowato.

Ta goryczkowatość pochodziła też trochę od kakao: prostego i wycofanego. Mimo to, doszukałam się akcentu śliwek / wiśni w likierze, a więc czegoś bardzo słodkiego, ale poważniejszego. Wpisały się w kwasek (co podkreślał aromat cytrusowy), a z czasem wkomponowały się w ogólnie łagodny smak, co utworzyło w mojej głowie wizję taniego ciasta-babki (może i kakaowego, ze śliwkami / wiśniami, skórką pomarańczy?). Mimo że cukier szalał w najlepsze, nie było aż tak przeraźliwie słodko, gdyż czekolada przesiąkła dodatkiem cytrusowym (wskazałabym pomarańcze i cytryny). Niestety, także margaryna... czy po prostu taniość / tandeta, też jakoś się przebiły i pobrzmiewały. Z racji tego, cierpkość kakao w proszku wyszła jako względny pozytyw.
Cały czas wyczuwalne cytrusy mniej więcej w połowie coraz wyraźniej eksponowały kwaśne cytryny, coraz bardziej goryczkowato-galaretkowe i cierpkawe. Ogólna cierpkość i tak jednak nie była zbyt mocna.

Ta właśnie lekka cierpkość zespoiła czekoladową bazę, cytrusowość i grejpfruta. Były bardzo intensywne, niezagłuszone przez cukier i wręcz przerysowane w kontekście cukierkowo-galaretkowatym, co wyszło na przód wraz z odsłanianiem się dodatków.

Galaretki okazały się kwaśno-słodko cytrusowe, ale i goryczkowate w specyficzny sposób. Wyraźnie czułam w nich przede wszystkim mieszankę pomarańczy i cytryny, ale również sok grejpfrutowy. Cukrowość przy nich gwałtownie podskakiwała, po czym rozchodziła się przyjemna, grejpfrutowa soczystość, dopasowująca się do ogólnej delikatnej goryczkowatości.

Chrupki nie miały zbyt wyrazistego smaku własnego. Odebrałam je jako nieco stetryczałe, kartonowe i po prostu "zbożowochrupkowe". Nijakie, ale rozbijające słodycz.

Dodatki zdecydowanie zagłuszały nieprzyjemne posmaki, ale częściowo i samą czekoladę, że na końcówce płasko-proszkowe kakao jeszcze bardziej się wycofało. Na szczęście swoją kwaśnością cytrusy w udany sposób obniżyły słodycz, że nawet pod koniec nie odebrałam jej jako męczącej.

W posmaku pozostała cytrusowa sztuczność, przecukrzenie i posmak grejpfrutów oraz galaretek cytrusowych w ciemnej polewie. I niestety zbożowe chrupki poprzylepiane do zębów.

Całość wyszła przyzwoicie. Brakowało mi wprawdzie czekoladowej gorzkości, bo czekoladę ewidentnie przesłodzono, ale jako baza wyszła zjadliwie. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, by czekolada nie była intensywna... W sumie była, jednak jej intensywność i tak przedstawiała raczej łagodną, cukrową czekoladę ciemną. Na dobre wyszła ogólna cytrusowość. Aromat, ale jednak nie walący chemią. Kwaśnością i cierpką goryczką cytrusowych galaretek dodatek zwalczył przesadzoną cukrowość, choć sam nie był idealny. Brakowało mi nie dość, że samych galaretek (w całej tabliczce trafiłam raptem na kilka), to jeszcze czystego, wyrazistego smaku grejpfruta. Pałętał się, ale między innymi cytrusami. A chrupki zbożowe? Ot, były.
Od niechcenia zjadłam na uczelni, bo nie było w niej nic bardzo złego, a nie była taka nudna czy cukrowa by zamęczyć.

Po całej tabliczce stwierdziłam, że w zasadzie to smakowe 7, ale ocenę obniżam za niezgodność z nazwą. Trafiłam dosłownie na kilka galaretek i... cóż, specjalnie grejpfrutowe to one nie były. Tytułowego smaku brakowało, w całości to raczej cytrusy pobrzmiewały, nie tyle sam grejpfrut. Ilość galaretek przeważyła ponieważ czułam ich niedosyt, a miałam wrażenie, że zapchali całość chrupkami i zadowoleni.  Wyszło to w porządku, ALE...
Uważam, że to w porządku czekolada, by raz zjeść, ale zdecydowanie z tych, do których zupełnie nie ma się potrzeby wracać.


ocena: 6/10
kupiłam: Auchan
cena: 2,79 zł (za 90 g)
kaloryczność: 486 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, cząstki grejpfrutowe 8% (owoce: zagęszczony sok jabłkowy, sok grejpfrutowy 18%, sok cytrynowy, przecier z jabłek; cukier, substancja żelująca: pektyny, syrop glukozowy, przeciwutleniacz: kwas askorbinowy; naturalny aromat cytrynowy, zagęszczony sok z czarnej marchwi), kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, chrupki 3% (mąka ryżowa, mąka pszenna, mąka kukurydziana, cukier, koncentrat słodu jęczmiennego, sól), tłuszcz mleczny, emulgatory (lecytyna sojowa, E476), aromaty, sól

niedziela, 3 listopada 2019

Milka Oreo Choco mleczna z kakaowym kremem i kakaowymi ciasteczkami

Podobają mi się "złożone czekoladowe / czekoladowo-kakaowe" smaki. Wszelkie Lindty z czekoladowym sosem i kremem (Creation 70 % Chocolate Mousse, Hello... Dark Chocolate Cookie, Creation Chocolate Cake / Fondant), Bellarom z kakaowymi ciasteczkami, czy maksymalnie czekoladowe / kakaowe lody (czekoladowe, z sosem czekoladowym, ciastkami / ciastem czekoladowym, kawałkami...). Mam do nich słabość, ale nauczyłam się, że w przypadku czekolad ciemnych rzadko kiedy dobrze wychodzą nadzienia czekoladowe / kakaowe (Lindor Dark / Dunkle, Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter). Trudno o dobre, toteż do dziś boleśnie tęsknię za przytoczonym już Lindtem Hello Dark Chocolate Cookies... Dzisiaj przedstawiana czekolada skusiła mnie, bo widziała mi się jako jego mleczna wersja, namiastka. Biały krem w klasycznej Oreo mi nie smakował, kakaowe ciastka wyszły nijako, ale... łudziłam się, że tu będzie jakoś tam bardziej kakaowo.


Milka Oreo Choco to mleczna czekolada z nadzieniem kakaowym (40%) i kawałkami ciastek kakaowych (12%).

Już w chwili otwierania poczułam intensywny zapach bardzo słodkiej mlecznej czekolady i słodkiego "kakałka". Gdy tylko przełamałam, nasilił się ten drugi aspekt. Skojarzyło mi się to z kakaowymi smarowidłami. Nasiliła to nuta oleju.

Przy łamaniu tabliczkę odebrałam jako konkretną i zarazem miękkawą.
W ustach czekolada dość szybko zmieniała się w miękko-tłustą, zalepiająco-gęstą masę. Była spójna z mulistym, lepiszczo-mazistym nadzieniem, choć ono okazało się tłustsze i rzadsze - w oleistym, nieco wręcz śliskim, kontekście. Poczucie tłustości osłabiła obecność ciastek i lekki pylisty efekt kakao, wyczuwalny gdy akurat ciastek trafiło się mniej. Wnętrze zawierało mnóstwo małych i całkiem sporych kawałków przyjemnie konkretnych (acz raczej nie twardych), świeżych ciastek. Chwilami miałam wrażenie  że to jakaś masa ciasteczkowa z kawałków zlepionych kremem. W porę rozgryzione chrupały, ale kupiły mnie tym, że z czasem (bliżej końca wprawdzie) rozpływały się wraz z całością. Rozbijały tym samym tłustość kremu i czekolady, choć i im jej nie brakowało (co czuć przy paru, które zostały na koniec). Miałam też przez nie wrażenie, że w pyłku krył się cukier. Całość kojarzyła się trochę z zakalcowym brownie: mokro-maziste wnętrze z elementem chrupiąco-suchszym (jako ciastka).

W smaku czekolada oczywiście zaserwowała mi uderzenie cukru i wyrazistego mleka, do którego szybko dobiegł bardziej czekoladowo-kakałkowy smak (nie dało się jej oddzielić zupełnie od nadzienia, więc oblepiona nim, chyba przesiąkła).

Wnętrze okazało się zaskakująco intensywne. Oczywiście także słodkie, ale mniej niż czekolada. Krem był... po prostu kakałkowy, jak kakaowy / czekoladowy krem do smarowania (wow, po Freihofer Gourmet Zartbitter Creme przynajmniej wiem, o czym piszę wymieniając ten smak - rzeczywiście kojarzył się z tańszym zamiennikiem takiego smarowidła) albo jakiś budżetowy, czekoladowy zakalec. Czułam w nim olej i cukier, ale także leciutką cierpkość. Mniej więcej w połowie to właśnie jego smak dominował, dzięki czemu słodycz aż tak nie dręczyła.

Cierpkość podbiły ciastka, wprowadzając także gorzkość i szczyptę soli (raz i drugi zaskakująco wyraźną). Nie miała może bardzo wiele wspólnego z kakao... to raczej przypalony smak ciastek typu Oreo i... wydźwięk kakaowych płatków do mleka? Przy oreowatych ciastkach może i podskakiwał cukier, ale jednocześnie wchodził element zwalczający to. Na dobrą sprawę, ta gorzkawość i kakałkowość dodatku pasowała do mlecznej czekolady i trochę stawała na drodze olejowi. Smakowo ciastka wyłaniały się głównie pod koniec.

Kakaowy, albo raczej słodko-kakałkowy krem (smarowidło!) zapewnił spójność między czekoladą a ciastkami tak, że w posmaku pozostał on, słonawa przypaloność ciastek i cukrowo-mleczna czekolada. Niestety, posmak oleju wydał mi się bardziej wyeksponowany, niż podczas jedzenia. Oprócz tego na ustach ostał się tłuszcz, co było moim największym zmartwieniem. Dodatki we w miarę udany sposób nie wywołały takiego mocnego przecukrzenia. To naprawdę dobra alternatywa dla klasycznej Milki Oreo, bo znacznie wyrazistsza i kakaowa. Krem nie był paskudą z czekoladowych Oreo, a miękko-tłustym i milkowym nadzieniem - tyle że kakaowym.

Całość miała wydźwięk niezdrowych śniadań dla dzieci, ot co! Kakaowe / czekoladowe płatki z mlekiem czy smarowidło (no, kanapka z nim w sensie) kakaowe / czekoladowe z mlekiem. To oczywiście także oreowate ciastka maczane w mleku... wszystko to zamknięte w cukrowej tabliczce, która... udawała brownie?

Muszę przyznać, że czekolada wyszła zaskakująco dobrze. Przede wszystkim słodko-kakałkowa, ale... udana w tym, jeśli przyjąć, że takie było założenie. Kakałkowy krem, kakałkowe ciastka, mleczna czekolada i kilogramy cukru. Oczywiście tego ostatniego i oleju wolałabym mniej, ale mogło być gorzej. Nie była porażająco ciężka. Smakowała mi tak, jak również "kakałkowa" Ritter Sport Mousse, mimo tego obrzydzającego elementu (oleju w przypadku Milki, a RS nawet trudnego do sprecyzowania).


ocena: 8/10
kupiłam: Tesco
cena: 2,79 zł (za 100g; promocja chyba)
kaloryczność: 552 kcal / 100 g
czy kupię znów: w sumie mogłabym (raz już wróciłam)

Skład: cukier, olej palmowy, serwatka w proszku, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu 8,5 %, mąka pszenna, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, lecytyny sojowe, syrop glukozowo-fruktozowy, skrobia pszenna, pasta z orzechów laskowych, substancje spulchniające (węglany potasu, węglany amonu, węglany sodu), sól, aromaty

sobota, 2 listopada 2019

Marletto Lody Kawowe 5 składników

Nie wyobrażam sobie wypicia słodkiej kawy. Latami uganiałam się za dobrymi słodyczami kawowymi i... tylko tyle że się naganiałam. Jakoś nigdy mnie nie potrafiły specjalnie usatysfakcjonować, bo za mało kawowe, za mało gorzkie albo walące tanią kawą. Owszem, dwa Zottery kawowe to jedne z moich ulubionych, ale ogólnie ostatnio doszłam do wniosku, że kawowe rzeczy są nie dla mnie. Czekolady kawowe za mało kawowe albo, jeszcze gorzej, za mało czekoladowe (jak nawet Duffy's mnie rozczarowała!). Przy tych lodach (kupionych rok temu, gdy jeszcze do tego wniosku nie doszłam) chciałam się utwierdzić, że dobrze myślę. A kupiłam je licząc na coś a'la Haagen-Dazs coffee. O tak, tamte mi smakowały. Teraz jednak czuję, że mogłyby mnie nudzić. To w końcu lody, a więc coś słodkiego i na śmietance, a dodanie śmietanki do kawy to druga niewybaczalna czynność. Chociaż w sumie... tutaj mówiłam sobie, że niby proporcje odwrotne... I skończyło się na tym, że pisząc ten wstęp (przed otwarciem lodów), już sama nie wiedziałam, co to będzie (oby nie głucho i nie ciemno wszędzie).
Swoją drogą, gdy po spróbowaniu sprawdziłam, co to za marka, na mej twarzy pojawił się paskudny uśmiech. Ciekawostka: przy przeprowadzce jakieś 2 lata temu znalazłyśmy z Mamą pudełko po lodach sprzed wielu lat - 1 litr za 1,99 zł z Biedronki, kupione jeszcze "w biednych latach" rodziców. Tak, to właśnie Kilargo były. Awans społeczny, co?

Marletto Lody Kawowe 5 składników to lody kawowe wyprodukowane przez Kilargo Sp. dla Biedronki. Pudło zawiera 500 ml / 430 g.

Po otwarciu poczułam smakowity zapach kawy, rozumianej bardzo ogólnie. Jakbym właśnie zrobiła sobie kawę... Kawę dobrą, ale bliżej nieokreśloną, rozpuszczalną. Może kawę ze śmietanką. A może to słodycze kawowe. Kawowe i ze śmietanką, a jednak nie za słodkie? Taak, to zdecydowanie woń dobrych, kawowych lodów.

Masę na wierzchu szpeciło parę kryształków, ale były tylko tam (zakładam, że zrobienie folii do zerwania rozwiązałoby problem), uformowana rozetka sugerowała lekkość, ale...
Wcale lekka nie była. Okazała się zbita i gęsta, twarda, nawet gdy już mocno się topiła. Pełnia, tłustość śmietanki aż krzyczały w każdym calu, co wyszło idealnie kremowo-gładko i dobrze jakościowo, acz ja wolałabym coś lżejszego (mlecznego? jak włoskie gelato; bardziej by mi do smaku pasowało). Tłustość ostawała się na ustach po paru łyżeczkach, co mi przeszkadzało.

W smaku lody uderzyły gorzkością kawy. Dosłownie jakbym zrobiła łyk gorzkiej, dobrej kawy rozpuszczalnej. Rozniosła się po ustach, ewidentnie zajmując wiodące miejsce.

Po chwili zaznaczyła się również wyrazista, leciutko słodka śmietanka. Spokojnie zaczęła wzrastać, zawłaszczając sobie coraz więcej miejsca. Dodała się do kawy, przemodelowując ją na białą kawę (ze śmietanką).

To ewidentnie lody na bazie śmietanki, choć wraz z rozchodzeniem się jej smaku, doszukałam się pewnej nijakości... Wręcz wodnistości. Tak więc im dłużej jadłam, tym bardziej postrzegałam lody jako śmietankowo-kawowe, ale jednocześnie trochę smakowo rozwodniono-mdławe. Motywy te wyrównały się, wyważyły; wkroczył tłumiący je posmak wodnistego mleka odtłuszczonego.

Za spójnością niewątpliwie stała nienachalna słodycz. Delikatna i narastająca dopiero z czasem. Przy każdej łyżeczce w pierwszej chwili wydawała się znikoma, a potem rozchodziła się po ustach razem ze śmietanką, że koniec końców robiło się słodko, acz na odpowiednim, nie za silnym poziomie. Wraz z nią kawa coraz bardziej traciła na znaczeniu.

W posmaku pozostały łagodne, mocno śmietankowe lody z efektem rozwodnienia i również łagodna kawa rozpuszczalna. Smaki wyraźne, o słodyczy na odpowiednim poziomie. Brak tu napastliwości w którejkolwiek z kwestii.

Całość wydała mi się dobra jakościowo, ale bez polotu. Nie za mocno słodkie, do potęgi śmietankowe lody bez dwóch zdań smakujące przyjemną, gorzkawą kawą rozpuszczalną... Wszystko bowiem psuło "coś" (obstawiam mleko odtłuszczone). Wszystko płynęło leniwie, spokojnie... Bo i właśnie taki spokojny, łagodny charakter tych lodów mi się wydał.

Po uderzeniu wyrazistej kawy, za każdą łyżeczką szybko nadchodziło złagodzenie słodką śmietanką, nie zabijającą kawy, ale bardzo ją udelikatniając. To rozpuszczalna kawa ze śmietanką i... tyle. Dobra w swej prostocie i, według mnie... nudna, a z czasem nawet w tej nudzie męcząca.
Moim zarzutem jest bowiem to, że zamiast czegoś, co by ciągle ten gorzki charakter kawy podbijało, ogrom słodkiej śmietanki przemodelował kawę, jak mu się podobało. Co więcej, do takiego prostego, czystego i delikatnego smaku, śmietankę uważam za zbyt ciężką. Odtłuszczone zagęszczone mleko? W smaku dodało wodnisty posmak i stało za twardością. O wiele bardziej wolałabym coś jak lekkie, mleczne gelato albo przełamujące sycącą, tłustą ciężkość dodatki - sos? ciasto? One mogłyby i samą kawę nakręcać, a nie śmietankę i słodycz.
Lody dobre, ale raczej dla amatorów mlecznych kaw. Mam wrażenie, że z nimi jest tak: albo człowiek się w nie wciągnie (bo jednak to chwilowe pierwsze uderzenie kawy było pyszne), łyżka po łyżce serwując sobie cios gorzkiej kawy, albo... jak było w moim przypadku, szybko się znudzi, bo oprócz świetnego wejścia, przez większość czasu to jednostajna, śmietankowa łagodność. Gdy do tego dochodziła sycąca ciężkość, wizja kolejnej porcji łagodnej masy śmietankowo-kawowej jakoś nie wydała mi się atrakcyjna. A jednak kawowe niewątpliwie były. Proste, a jednak nie dla każdego. Niby dobre, a bez "tego czegoś", co by sprawiło, że chciałabym zjeść ich więcej (a już o ponownym zakupie nie mówię). Nie podoba mi się wyrównywanie śmietanka-mleko odtłuszczone. Jakby nie można po prostu w mleko pójść...

Mama z kolei z kawowymi lodami ma tak: "W pierwszej chwili żadne mi nie smakują, ta gorycz tak uderza, poraża, ale potem jest już smacznie. Jak kończę pudło, to w ogóle wzdycham z zachwytu i nie wiem, jak w pierwszej chwili mogło mi nie smakować". No tak, bo potem robi się tak śmietankowo, słodko... U mnie? "O, jaka mocna kawa, super!... ale... łe, nudno jakoś... to naprawdę najpierw takie kawowe mi się wydało?." (bo nadciąga łagodność).
Marletto jej smakowały, bo kawę "w punkt" czuć, ale też miała wrażenie rozwodnionego smaku. Dziwne.


ocena: 7/10
kupiłam: Biedronka
cena: jakieś 8-9 zał zł (za 500 ml)
kaloryczność: 234 kcal / 100 g; 201 kcal / 100 ml (85g)
czy kupię znów: nie

Skład: śmietanka, mleko odtłuszczone częściowo zagęszczone, cukier, żółtka jaj, ekstrakt kawy 1,2%

piątek, 1 listopada 2019

Cachet Peru 64 % ciemna

Zauważyłam, że występuje u mnie zjawisko: "za mało mi czekolady w czekoladzie". Pożegnałam się z białymi, cukrowe mleczne nadziewane przeważnie kończą u Mamy, bo gdy mam poczucie, że jem głównie cukier i "jakieś tam coś tam", to mnie to zupełnie nie cieszy. I tak dobrze, bo słodycze inne niż czekolady obecnie wzbudzają we mnie wstręt. I właściwie trudno wyjaśnić, o co chodzi. Nie skreślam mlecznych nadziewanych, ale... one muszą mieć "czekoladowy sens". Niestety głupio władowałam się w posiadanie dość sporo takich, o których myślę, że... będą właśnie mi za mało czekoladowe i trafią do Mamy (podróż w czasie: pisałam to kilka miesięcy wcześniej; te czekolady już za mną i, spokojnie, przeżyłam! wreszcie mam za to sytuację idealną w sprawie posiadanych słodyczy). Paradoksalnie nie chodzi tu o to, że np. gustuję w setkach - z nimi też mi nie po drodze. Miewam czasem nawet ochotę na bardzo słodkie czekolady, ale... czekoladowe, a nie cukrowe. Ma to sens? Obecnie najbardziej moja zawartość to 70-90 % (przy czym ważne, aby nie były zapchane tłuszczem). Żałowałam, że dzisiaj prezentowana nawet do tych 70 % nie dobiła, ale że naprawdę lubię markę Cachet i nie chciałam się rozczarować, postanowiłam, iż poczeka na dzień, w którym właśnie na czekoladowe zasłodzenie będę miała ochotę.

Cachet Peru 64 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 64 % kakao z Peru.

Gdy tylko rozerwałam sreberko poczułam głęboki, złożony zapach. Był palony i słodko-kwaskawy jednocześnie, o ciekawym wydźwięku. To jakby soczystość wypływająca spod palonych nut drzew lub ogniska oraz cytrusy, skórka cytryny osnuta dymem. Było to słodkie, a więc nie do końca cytrynowe, a drzewa... hm, "drzewa karmelizowane"? Bo orzechy to to raczej nie były. I nie był to karmel, a jaśniuteńki, słodziutki miód. W dość znaczącej słodyczy i soczystości doszukałam się też jakiś czerwonych owoców - truskawek i czereśni?

Ciemnawa, matowa tabliczka trzaskała pięknie i głośno jak żywe gałęzie, ale sama wydawała się suchawa i krucha. Nie łamała się zbyt regularnie po liniach.
W ustach czekolada rozpływała się bardzo powoli, ale przyjemnie gładko-kremowo, bo zupełnie nie za tłusto. Trochę oblepiała, ale w soczysty sposób. Pod sam koniec lekko ściągała.

Gdy tylko zrobiłam pierwszy kęs, eksplodował smak gorzkiej kawy i miodu.

Stateczna, łagodna kawa stała się podstawą. Rozchodziła się po ustach spokojnie, szybko z gorzkiej, stając się jedynie gorzkawą. To przy niej znalazły miejsce ciepłe, palone nuty. Skojarzenie z ogniskiem czy drzewami przeplatało się z kawą, czemu dopomogła maślaność.

Miód, ewidentnie jasny, był silniejszy. Słodycz bowiem popłynęła beztrosko w wielu kierunkach. Miał lekki, niemal kwiatowy wydźwięk, więc szybko wydobył skąd owocową nutkę. Wyraźnie poczułam truskawki. Słodkie, dojrzałe truskawki i... czereśnie? Za słodkie na wiśnie, może trochę nadgniłe. Mniej więcej w połowie, gdy wkroczyła śmietanka, wydawały się zahaczać o pudrowość.

Wspomniana już gorzkawość palonych nut i maślaność dodały sporo śmietankowych akcentów. Przez dłuższą chwilę smak kawy ze śmietanką był wręcz wiodący. Miód i  jego słodycz spójnie się z nimi zgrała, ale później się schowała. Na moment zrobiło się niemal cukrowopudrowo. Jak jakiś słodki, biały (śmietankowy) krem o silnej słodyczy, ale... Po chwili okazało się, że jasny, żółty miód zniknął, by po chwili pojawić się jako żółte, słodkie owoce. Czyżby banany? Wymieszały się z truskawkami, że nie były tak mocno wyraziste, ale jednak. Słodycz (bardzo silna) przybrała głównie owocową postać.

A gorzkawość w tle nie pozostała bierna. Poprzez owocowość podrzuciła cierpkość, a zaraz za nią lekki kwasek. Poczułam cytrusową goryczkę. Pomyślałam o skórce cytryny, a czerwone owoce podkreśliły grejpfruta. Nie było kwaśno, a słodko-goryczkowato.

Suszoną skórkę i grejpfruta podkreśliła kawa i drzewa, a w całym tym splocie doszukałam się nutki przypraw korzennych.

Końcówka zrobiła się bardziej goryczkowato-soczysta. Drzewa oraz paloność przy nich obecna, uległy sokowi. Na końcówce zrobiło się bardziej kawowo-ziemiście, a ja zobaczyłam drzewa rosnące w ziemi. Było to słodkie, lekko wręcz... "słodko-gnilne?" Pudrowe? Owoce ułożyły się w smak słodkich owoców leśnych.

W posmaku pozostały właśnie cierpkawe owoce leśne (raczej czerwone) i grejpfruty mieszające się z drzewami, a także trochę cytrusowej ziemistości. Poczucie palenia i słodyczy też było - wręcz bazowe, ale nie przewodzące.

Całość wyszła przepysznie. Zaskoczyła mnie tym, jak głęboka się okazała. Drzewno-kawowa gorzkość została wprawdzie stonowana przez śmietankę, ale nie zagłuszona. Słodycz mimo że momentami zalatywała przesadną pudrowością, należała do miodu (szkoda, że do jasnego), a od połowy głównie do owoców (przede wszystkim truskawek, ale też bananów i "cytrusów na słodko"). Grejpfrut i cytrusowe sugestie świetnie spajały wszelką paloność i kawę z owocami właśnie. Podobało mi się to przejście od ogniskowych, przez owocowe po lesiste klimaty.
Troszeczkę swoją śmietankowością przypomniała mi Luximo 74 % Peru, ale Cachet to jakby uluximowiona wersja Zottera Labooko Malingas (też drzewno-kawowy, lekko przyprawiony; słodko czerwonoowocowy, z nutą grejpfrutów i innych cytrusów; Zotter był jednak żywszy i bardziej jakby przyprawiony, to nie drzewa a kadzidełka - wyszedł konkretniej). Mniej słodka od np. J.D.Gross Amazonas 60% i o wiele bardziej od niej złożona, oceny jednak różnicuję przez wzgląd na cenę i to, że tutaj ta pudrowość i delikatność stanęły na drodze do pełni ekstazy.
Jak Cachet Costa Rica 71 % to kawa z cynamonem, tak o tej krótko mogę powiedzieć, że kawa z miodem. I owocami. Osobiście wolałabym, by także ta miała więcej kakao (kosztem cukru).


ocena: 9/10
kupiłam: Carrefour
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, naturalny aromat waniliowy