Uwielbiam uczyć się na czyiś błędach - na szczęście mam tę umiejętność. Wystarczy, że popatrzę, ale... z kolei na niektórych swoich błędach nie uczę się. Albo inaczej: zapamiętuję je, jednak potem świadomie znów je popełniam. Otóż mam małą słabość do Lindtów Hello, mimo że uważam, iż to, czy są udane, czy nie, wychodzi tak pół na pół. W tamtym roku (2018/19) właśnie zimowa Cinnamon Buns była zacna, a Crunchy X-Mas Cherry kiepska. W tym (2019/20) wróciły, ale linię rozszerzono o miętę. Najpierw się ucieszyłam, a potem spostrzegłam, że postawiono na miętowego chrupacza. Tu powinnam zrezygnować, jako że nawet w przypadku pysznej czekolady Halba z Aldiego (Fair Donkere Zwitserse Bio-Chocolade met Pepermunt-Crisp) chrupiący miętowy dodatek mi nie pasował. Nadziewany niby ciemny (obstawiam 47-50% jak w Excellence) Lindt i miętowy chrupacz? Brzmiało jak coś zupełnie nie dla mnie, ale... no właśnie. Przypomniała mi się Hershey's Candy Cane Mint Candy with Candy Bits, która mimo iż jedzona lata temu, mimo iż wydająca się straszna, nie była taka zła.
Tak swoją drogą, wciąż nie mogę pojąć, dlaczego miętę, skoro autentycznie ochładza, robią jako smak zimowy.
Lindt Hello, Nice to Sweet You Peppermint Candy to ciemna czekolada ze śmietankowym kremem (34%) z miętowymi kawałkami (2%).
Edycja limitowana na zimę 2019/20.
Nie wiem dlaczego, ale zachwyciło mnie opakowanie i to... "sreberko" - chciało by się powiedzieć, ale właśnie nie. Zielonko?
Już w momencie otwierania poczułam intensywną miętę o wręcz ziołowo-ostrym charakterze oraz równie wyrazistą i cukrowo-słodką czekoladę, nasuwającą na myśl orzechy i likier. Nie brakowało w tym goryczki i cierpkości - zarówno mięty, jak i kakao. Nie wydało mi się to zbyt napastliwe, wiec ogólnie zapach odebrałam pozytywnie. Natychmiast skojarzyło mi się z pastylkami miętowymi (np. Goplany). Warto zaznaczyć, że wydźwięk czekolady, mimo że cukrowy, był "ciemny". Także mimo śmietankowo-lukrowych akcentów nadzienia, które czuć przy podziale poszczególnych kostek.
W dotyku tabliczkę cechowała tłustość, ale nie miękkość. Wydawała się zwarto-konkretna, przy łamaniu lekko pykała. Przy podziale już poszczególnych kostek zaskoczyła mnie tym, bo spodziewałam się miękkości.
Gruba warstwa czekolady była ot, twardawa, ale nadzienie też cechowała twardawa (w pełni świeża) zwartość. Wyglądało w ogóle na lekko proszkowo-kruche. Pełno było w nim całkiem sporych kawałków. Ich ilość nie wydała mi się przesadzona.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo, w umiarkowanym tempie. Dość szybko miękła i zupełnie zalepiała usta, stając się tłustym i gęstym kremem.
Od niej przejście do nadzienia było więc bardzo spójne. Ono bowiem kontynuowało zalepianie, jako że również tłustym kremem było. Tłustym w sposób śmietankowo-oleistym, a więc dość mazistym. Czułam w nim lekką proszkowość, ale... miało w sobie coś z gładkawego (nie do końca właśnie) lukru.
Kawałki miętowe okazały się chrupiące i twarde na granicy tolerowalności. Wyszły jak bryłki cukru / cukierków z cukru, ale jeszcze znoście. Rozpuszczały się bardzo, bardzo długo (wolałam je gryźć), ale (ciekawostka) kolor czerwony spływał z nich szybko - pod spodem są białe (co wiem, bo częścią plułam).
W smaku czekolada uderzyła cukrem i palonym motywem orzechowej kawy z likierem. Była przy tym lekko gorzkawo-cierpka, ale i nasiąknięta miętą. Zdecydowanie przesłodzona, ale jakby... naturalnie się przełamująca. Nie nazwałabym jej gorzką, ale na tyle intensywną w smaku, że w zasadzie pobrzmiewała cały czas.
Za sprawą nadzienia rosła słodycz. Tchnęło zaraz i mleczno-śmietankową nutę, ale to, jak podwyższyło słodycz, w pierwszej chwili aż mnie zszokowało. Pomyślałam o lukrze. Było samo w sobie zabarwione miętą, co nasiliło skojarzenie z konkretnie miętowym lukrem (jakimś trochę mlecznym?).
Błyskawicznie jednak wemknęła się w to także mocno chłodząca mięta. Początkowo jedynie jako nuta osłabiła słodycz i paradoksalnie dodała swoją własną, która była bardziej przystępna, podkreśliła ogólną cierpkawość. Wydała mi się ziołowa (pieprzowa) i... z czasem coraz bardziej olejkowa.
Nadzienie jednak cały czas było zaskakująco wyraźnie śmietankowe, że aż skojarzyło mi się z lodami miętowymi zrobionymi właśnie na śmietance.
Przy chrupiących kawałkach mięta robiła się mocniejsza i bardziej skondensowana, lekko olejkowo-sztucznawa. Po nich nadzienie wydało mi się dość mdławe, bardziej oleiste a całość bardziej cukrowa i chłodna.
Kawałki rozgryzane, zarówno "obok" czekolady pod koniec jak i na koniec uderzały mocną, cukierkową miętą i cukrem. Oczami wyobraźni zobaczyłam jakieś Tic Taci (wyobrażenie). Takie szybko pogryzione czy w ogóle jak akurat za dużo ich się zebrało, ich drobne kryształki smyrane końcówką języka wydały mi się aż dziwnie w tej cukierkowości iluzorycznie kwaskawe, szczypiące (szukałam najlepszego sposobu na nie). Co dziwne, to był posmak tak delikatny, że w sumie nawet nie negatywny bardzo, ale dziwny.
Sama czekolada po tym ogromie mięty, wydawała się wciąż nieźle cierpka, ale cukrowo-słodka. Bliżej końca jej charakter wciąż jednak utrzymywał orzechowy klimat. Mięta nie zabiła, a śmietankowość nadzienia nie "umleczniła" jej.
Po wszystkim pozostał mocno miętowy posmak i cierpkość kakao, a także przesłodzenie przyprawiające o przyspieszenie serca.
Gdy zostawiłam sporo cukierków na koniec, już po zniknięciu czekolady, to one dominowały w posmaku, więc wolałam rozgryzać je w trakcie "obok" lub część wyjąć z ust.
Choć sama wolałabym czekoladę bez cukierków miętowych, rozumiem konwencję i jestem pełna podziwu dla wykonania tego wariantu. Owszem, był strasznie przesłodzony, a cukierkowo-mocna mięta mogłaby być łagodniejsza, albo chociaż tylko olejkowa, a nie cukierkowa, ale ogół odebrałam pozytywnie. Zastanawiał mnie ten leciuteńki kwasek, który chwilami czułam - skład wyjaśnił, że nie taki iluzoryczny, więc pozostaje pytanie: po co?
Śmiesznie się złożyło, bo akurat dzień wcześniej (zaginam czasoprzestrzeń w kwestii planowania i publikowania recenzji) jadłam Delaviuda Turrón Yogu-Fresa / Strawberry Yogurt, czyli też zasładzacza z białym nadzieniem i czerwonymi chrupaczami (haha) i doszłam do wniosku, że przy takiej ilości cukru, choćby namiastka kakao i chłodek mięty zdecydowanie uprzyjemniają odbiór (to dziwne, bo kiedyś miałam, że dla pewnych wariantów - właśnie mlecznych - słodycz wydawała mi się bardziej uzasadniona, a dzięki temu znośniejsza; obecnie gdy mam ogólnie coś słodkiego, czyli czekoladę jeść, MUSZĘ czuć kakao). Dobrze, że mleczne nadzienie nie "umleczniło" czekolady.
Z miętowych Lindtów najbliżej jej do Creation Menthe Frappe / Refreshing Mint Dark w wersji schłodzonej i wyjętej, by doszła do niezimnej temperatury, a więc tej lepszej. Konkretniejsze nadzienie, zacukrzenie zupełne, ale efekt spoko. Fakt, wolałabym, by nadzienie było bez chrupacza, ale za to punktów nie odejmuję - w końcu to czekolada z cukierkami miętowymi. Osobiście zdecydowanie wolę jednak Creation Dark Chocolate Sublime Mint, choć to z założenia dwie różne czekolady i nie mam zamiaru ich jakoś bardziej porównywać. Co ciekawe, cała ta miękkość (w ustach) i słodycz (nawet obecność cukierków) jakoś bardziej mi odpowiadała przy tej, nadziewanej, niż przy gładkiej Excellence Mint.
ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 8 zł
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, odtłuszczone mleko w proszku, masło klarowane, laktoza, śmietanka w proszku, pełne mleko w proszku, emulgatory (lecytyna sojowa i słonecznikowa) olejek mięty pieprzowej 02,%, aromat: wanilina, regulator kwasowości: kwas cytrynowy, syrop glukozowy, koncentraty owocowe i roślinne (w tym czarny bez), naturalny aromat mięty pieprzowej
Na pierwszy rzut oka wygląda jak jogurtowo truskawkowa z kawałkami truskawek :D ale pewnie po zapachu bym się zorientowala że coś jest nie tak i daleko bym uciekła :D
OdpowiedzUsuńTo prawda, haha.
UsuńI dobrze, więcej dla mnie by zostało. :P
Zjawisko opisane we wstępie nazywam nie świadomym ignorowaniem doświadczenia, tylko resetem pamięci. Dzieje się to np. względem batona Bounty. Sreberko vel zielonko mega urocze, mnie też zachwyciło. Nie umiem odnieść się do zapachy. Chyyyba okej, ale trochę martwi mnie ziołowość. Mięta mięcie nierówna. Po powrocie do linii Hello zasmuciły mnie zwartość i twardość zarówno czekolady, jak i nadzienia. Nie tak zapamiętałam batony z przeszłości. To sprawiło, że oficjalnie wyprowadziły się z mojego serca. Ciekawy zabieg z czerwienią. Bez opakowania to Strawberry Yoghurt. Przy zatkanym nosie można by się nieźle zaskoczyć. Kupiłabym, gdybym znalazła w sklepie stacjonarnym w ludzkiej cenie. (Przez nasze rozmowy na FB dziesięć razy zastanawiałam się nad użyciem słowa 'ludzkie' :P).
OdpowiedzUsuńReset pamięci - dobre określenie.
UsuńTo fakt, ale nie sądzę, by ta ziołowa jakoś specjalnie Cię wymęczyła. Przeszkadzać mogłaby, ale bez traumy.
Obstawiam, że wraz z opakowaniami mogli zmienić i same batony.
Haha.