sobota, 15 lutego 2020

Lindt 70 % Edelbitter Mousse Minze ciemna z nadzieniem miętowym i mousse'em z ciemnej czekolady

Do czerwca 2019 (czyli czasu otwarcia dziś publikowanej) żadna interesująca mnie linia czekolad nie wyszła. Wynikało to też pewnie stąd, że przed latem próbowałam uzbierane po różnych sklepach w dużej mierze pod Mamę. Taki system miałyśmy: otwierałam, degustowałam sobie, jak mi posmakowało - szło do mnie; jak nie - do niej. Przeważnie większość zjadała Mama, a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak od czekolady to ja czekoladowości oczekuję. Nie chodzi mi o samą zawartość kakao, ale też o odczuwalną czekoladowość. Słodką mleczną z nugatem mogę uznać za czekoladę, ale twór którego nadzienie o smaku cukrowo-jakimś zabija czekoladowy wierzch mnie nie interesuje. Lindt w wakacje całkiem sporą serię nowości (dostępnych w Niemczech), ale... większość była w bieli, w tym np. kawowa. To doskonałe przykłady takich nie dla mnie. Kupiłam jednak dwie ciemne Creation, bo ciemną część tej linii lubię i te wydały mi się ciekawe, dobre na lato właśnie. Według mnie bowiem to ciemna jest świetna na lato. Białe słodko-tłuste? Toż to jest ciężkie... Gadu, gadu, a przecież dzisiaj przedstawiana nie ma z nimi nic wspólnego. O co chodzi? Właśnie o to. Ten Lindt jakoś mi tak zaległ z poprzednich zakupów.

Lindt 70 % Edelbitter Mousse Minze to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z ciemnoczekoladowym mousse'em (26%) oraz kremem miętowym (15%).

Po otwarciu poczułam głównie zapach smakowitej mięty, łączącej w sobie goryczkowatość ziół i aromatu oraz słodycz wręcz pudrową, kojarzącą się z lukrem. Dzięki palonej, wręcz kawowej czekoladzie wycofanej daleko na tyły, na myśl przyszedł mi likier. Niewątpliwym plusem było, że zapach był wyrazisty, ale nienachalny.

Konkretna tabliczka lekko trzaskała. Twarde były bowiem jedynie grube warstwy czekolady, skrywające na oko równe, oszczędne warstwy nadzień. Potem okazało się, że mousse dokładnie wypełniał spód każdej kostki, zaś miętowy krem kumulował się na środku (w wypukłym wierzchu).
Całość była dość zwarto-lepiąca, więc trudna do rozdzielenia nawet nożem.
Zielonkawy, trochę jakby fluorescencyjny krem na wierzchu lekko się lepił. Był plastyczny i mazisty.
Cienka warstwa mousse'u miała dużo bąbelków, nie maział się, więc wszystko wyglądało dobrze.
W ustach czekolada rozpływała się leniwie i kremowo, przy czym bardzo szybko robiła się miękka. Zalepiała usta, nie będąc przy tym za tłustym ulepkiem. Pozwoliło to na wyciśnięcie się miękkiego, wilgotnego nadzienia miętowego. Było gładkim, lekko tłustawym kremem, ani trochę nie kojarzącym się z lukrem (a tego się obawiałam).
Mousse zaskoczył mnie, że mimo tłustości, sprawiał wrażenie lekkiego, jednocześnie w całości zbliżony do czekolady. Jakby lekko tylko roztrzepanej, tłustszo-rzadszej.

W smaku czekolada przywitała mnie przyjemną cierpkością i silną słodyczą. Obie miały odważnie palony wydźwięk, a i o skojarzenie z kawą łatwo. Szybko okazało się, że odrobinę przesiąkła miętą. Przekierowało to skojarzenia w chłodniejszym, trochę likierowym kierunku.

Miętowe nadzienie przebijało się bardzo szybko, ale początkowo jedynie pobrzmiewało goryczkowato-słodką miętą.

W tym czasie mousse mieszał się z czekoladą nieco rozrzedzając, łagodząc jej smak. Otóż był wręcz cukrowo-słodki, przy czym doszukałam się odległego, chłodzącego efektu mięty, którą lekko przesiąkł. Sam jednak okazał się wyrazisty w smaku, acz nieco... wyraźnie mdławy. Dodając pylistej cierpkości, goryczki kakao, równocześnie wprowadził silną maślaność. Wydał mi się maślano-wodnisty w smaku, ale wpisujący się w ciemnoczekoladowość. Ustatkował się, dołączając do czekoladowego tła.

Po łagodnym, maślanym mousse'ie zadebiutowało nadzienie górne. Mniej więcej w połowie za jego sprawą do kompozycji dołączyła... śmietanka, po czym mleczność drastycznie wzrosła. Oczywiście pojawiła się też mięta - subtelna jednak. Podbijała chłodzący efekt. Sprawiła, że całość przywodziła na myśl lody. Sama, początkowo w wydaniu bardziej ziołowo-słodkim, pozwoliła jednak działać też innym smakom. Mleczno-maślany duet podniósł słodycz do poziomu przesady, acz jednocześnie sprawił, że... pasowała. Chwilami wydawało mi się to wręcz cukrowo-pudrowe, ale w drugiej połowie także smak mięty zaczął rosnąć. Odgonił mdławe sugestie, wkraczając bardziej jako cukrowo-słodka mięta z pogranicza aromatu a naturalnych ziół. Słodycz rosła wraz ze śmietankową nutą i cierpkością kakao.

Końcówka była chłodno-cukrowa i trochę mdła, a jednocześnie smakowicie cierpka dzięki kakao i mięcie.

W posmaku pozostała mięta z aromatu oraz cierpkość kakao i paloności / ziołowości, odlegle kojarząca się z likierem. Na ustach z kolei czułam trochę tłuszczu, ale że i ogromne ochłodzenie... czułam się jak po ciężkich lodach.

Całość wyszła... łagodnie i cukrowo, acz spójnie i harmonijnie. To zrobione na śmietance lody kakaowe z miętą w formie tabliczki. Przyjemnie schładzała, nie była bardzo ciężka, mimo że mousse to po prostu przypominający tłusto-rzadszą czekoladę krem. W smaku zacny, mimo że za cukrowy (jak i całość). Początkowo miałam wątpliwości co do jego maślaności, ale zapewniła doskonałą harmonię między ciemną czekoladą, a mleczno-śmietankowym kremem miętowym. Nie ukrywam, że zaskoczył mnie swoim smakiem, tym jak delikatnie podał miętę, ale ładnie ją wyeksponował. Nie była wiodącym smakiem, acz od początku do końca była, sporo wnosząc.
Ja się tym trochę za bardzo zasłodziłam i zalepiłam, ale w sumie... zrobiłam to z przyjemnością.
Zaskoczył mnie też... aż tak dobry skład. Rzadko się zdarza, by miętowe nadzienia nie zawierały badziewia.
Lepsza od Creation Menthe Frappe / Refreshing Mint Dark (mimo że wersja "chłodzona" zgodnie z zaleceniem producenta też ma 8) i zdecydowanie spójniejsza i bardziej moja niż Creation Dark Chocolate Sublime Mint. Wreszcie mam swoje 70 %, o którym tak przy obu podlinkowanych pisałam.


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 12 zł (około, nie pamiętam)
kaloryczność: 572 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, masło klarowane, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, śmietanka w proszku, lecytyna sojowa, wanilia, olejek z mięty pieprzowej

3 komentarze:

  1. To czekolada nie dla mnie, mimo że z dwojga złego - miętowej czekolady mlecznej i miętowej ciemnej - wolałabym właśnie ciemną. Mimo to jednak wciąż nie przekonałam się do tego połączenia i nawet kuszące porównanie do lodów mnie nie zachęci :D

    OdpowiedzUsuń
  2. "Do czerwca 2019 (czyli czasu otwarcia dziś publikowanej)" <3

    Smak mi odpowiada, ale nie wiem, co z konsystencją. Uwielbiam słodycze, które topią się błyskawicznie. Sięgając po przykład z asortymentu Lindta, przywołam Lindory. Tak, wiem, że to spora różnica między nami. Jestem ciekawa wyłącznie lindtowego musu. Jak się ma do grossowego? Chciałabym to kiedyś sprawdzić, więc nie wykluczam, że kupię tabliczkę (niekoniecznie ten wariant). Mus musi być świeży, żeby nie okazał się zwykłym kremem jak w bananowym Grossie od Ciebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, powiem tak: Grossy mają cudowne, bąbelkujące mousse'y i nie wiem, co stało się z tą częścią bananowej, co Ci wysłałam. Obstawiam, że dżemik zepsuł mousse, bo w wersji już dłuuugo otwartej i ja mousse'u nie uświadczyłam.
      Ten mousse Lindta był trochę bardziej kremowy, a mniej mousse'owy niż mousse w Creme Brulee Grossa (wiem, że tego na pewno spróbujesz, ale ostrzegam, jedz długo przed ostatecznym terminem, bo Grossy szybko się starzeją - wiem z autopsji). To jednak zacny mousse. I to było niezwykłe, bo w tej serii Lindta zazwyczaj daje on zbity, ciężki i maślany krem, a nie mousse (jadłam ostatnio wersję Orange i w niej był KREM, na pewno nie mousse; dawno jedzona chili-wiśnia - to samo). Taki typowy krem z tej serii Lindta nie przypomina kremu z Lindorów, bo jest ciężki i zbity, bardzo podobny do samej czekolady.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.