niedziela, 12 maja 2019

Zotter Labooko Time Travel Peru Criollo 70 % Conching time 16 hrs. ciemna z Peru

Obie czekolady Labooko Time Travel różniące się tylko czasem konszowania zostały zrobione dokładnie według tej samej receptury, z tego samego kakao. Jako że konszowanie jest też nazywane temperowaniem czy wygładzaniem czekolady, uznałam, że krótsze pozwoli mi się lepiej przyjrzeć nieuładzonej specyfice nut kakao i tą, która konszowała tylko 16 godzin, zjadłam jako drugą.
Obie powstały z czystego criollo, bardzo rzadkiego podgatunku Amarru z regionu o tej samej nazwie.

Właściwie dopiero w trakcie degustacji tej zorientowałam się, że to nie tyle nowość, co nowe wydanie (opakowanie na pewno, może i receptura) Zotter Contest 16 hrs. vs. 20 hrs., która kusiła mnie, ale której kupienie odkładałam w czasie, bo nie jestem fanką Contest - zamiast dwóch różnych tabliczek po 35 g wolałabym mieć oddzielne po 70 g każdej.

Zotter Labooko Time Travel Peru Criollo 70 % Conching time 16 hrs. to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao criollo z Peru z regionu Amarru; czas konszowania to 16 godzin.

Od razu po rozchyleniu papierka poczułam wyrazisty zapach grejpfrutów i cytryn splecionych z delikatną słodyczą. Miało to zadziorny charakterek.

Przy łamaniu tabliczka okazała się twarda i trzaskająca niczym żywe gałęzie. Jej przekrój wydał mi się ziarnisty - zdecydowanie bardziej niż wersji 20 h.
W ustach była dość zwarta i gęsta, rozpływająca się powoli i łatwo, ale jakby próbowała stawiać opór (a nie wychodziło jej). Ziarnistą bym jej nie nazwała. Raczej tłustawa, pozostawiająca mazisto-soczyste, skąpe smugi i leciutko pyliste wrażenie.

W smaku od początku nie była zbyt jednoznaczna. Poczułam przebłyski czegoś kwaskowatego w bardzo silnej słodyczy. Wyodrębniłabym tu wino, grejpfruta... może grejpfrutową nalewkę? Coś cierpkawego.

Słodycz rozwinęła się szybko i pewnie. Dołączyła do niej lekka maślaność, co dało efekt maślanego, ale wyraźnie palonego karmelu. Na początku owoce tylko lekko zaznaczały swoją obecność, za to rozszedł się konkretniejszy, gorzkawy smak.

Paloność wraz z maślaną nutą czmychnęła ku orzechom. Zrobiło się bardzo orzechowo, choć nie jednoznacznie. Poczułam coraz wyraźniejszą gorzkawość. Odbiegła od orzechów w kierunku kawy. Przez sugestię alkoholu pomyślałam nawet o słodzie, ale to chyba bardziej kawa - taka ze śmietanką lub mlekiem, które zajęło miejsce maślaności.

Słodycz i cierpkawe nuty upuściły trochę soczystości. Poczułam suszone morele, wciąż jakby z taniną czy goryczką grejpfruta w tle. Mniej więcej w połowie jednak ogólna morelowość uwolniła się z klatki i swoją słodyczą wybiła się na pierwszy plan. Lekko cytrusowy wątek razem z silną słodyczą i takim nie za soczystym, ale jednak owocowym klimatem skojarzył mi się ze smakiem suszonych bananów, potem po prostu z bananami (gdy owoce trafiły na bardziej śmietankowe tony?). Kwaskowate migawki cytrusów też nie odpuszczały.

Gorzkawość rosła, jakby trochę obok słodyczy, czasem zrównały się, czasem któraś przeważyła. Bliżej końca gorzkawość wymieszana z ciepłem prażonych orzechów i cierpkością skórki grejpfruta zaserwowała mi niemal ziołowo-suszone klimaty. Ni herbata, ni kawa, na pewno coś ziołowego i suszone morele, banany przyozdobiła "podkwaszoność" wina oraz cytryny i grejpfruty.

W posmaku pozostała lekka cierpkawość grejpfruta, poczucie ciepła jako prażone orzechy i kawo-herbata, a więc i ogrom suszoności (bardziej ziołowej, ale też owoców) oraz... ogólna słodycz.

Całość odebrałam jako "zlepioną". Smaki jakby kurczowo trzymały się siebie nawzajem, bojąc się, że gdy nieco się rozejdą, coś pęknie. Nie stało się tak jednak, a przełożyło na niezbyt oczywistą, ale intensywną mieszankę. Morele i banany zyskały charakter dzięki cytrusom (głównie grejpfrutom) oraz sugestiom wina, co idealnie pasowało do gorzkawej części, zbudowanej przez orzechy, kawowo-herbaciane, "ciepłe" smaki. Silna słodycz była tu różnoraka - owocowa, ale nie soczysta, karmelowa i taka zwyczajna... Mimo to pasująca - miałam wrażenie, jakby do poszczególnych nut przemycała ją śmietanka.

Całość bardzo, bardzo mi smakowała. Była bardzo słodka, choć i wyraźnie gorzka. Nie zabrakło owoców i charakteru, a mi dodatkowo bardzo spodobał się znikomy udział maślanej nuty. Bardzo spodobały mi się te morele z grejpfrutem i winem w towarzystwie kawy / herbaty, orzechów i ziół. Miałam jednak wrażenie że ta czekolada była o wiele mniej dynamiczna, a bardziej "streszczona" niż wersja 20h. Nie przeszkadzało mi to dzięki temu, że ta była o wiele mniej maślana, z większym kontrastem nut wyczuwalnych jednocześnie (a więc taka "wymieszana").


ocena: 10/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 576 kcal / 100 g
czy kupię znów: kupiłabym, gdyby była tylko ona - 70g

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 11 maja 2019

ETI Adicto intense / Browni

Czasami nie wiem, co kieruje moją ręką podczas zakupów... Bo na pewno nie ja. Pod wpływem pozytywnych opinii Olgi z livingonmyown i Mamy o produktach tej marki, też coś sobie kupiłam. Coś potencjalnie najbardziej czekoladowego od Eti. Pewnie nie miałoby to miejsca, gdyby nie to, że to jedyny produkt tej marki, który osobiście widziałam w sklepie - dokładnie na wysokości moich oczu, podczas gdy kolejka zdawała się nie poruszać ani o centymetr.


ETI Adicto intense to "ciasto w polewie czekoladowej (33%) z kremowym nadzieniem (14%)"; ja bym powiedziała, że "biszkopt czekoladowy w polewie czekoladowej z nadzieniem kakaowym", przy czym czekolada jest ciemna i zawiera 53 % kakao; ogólna zawartość kakao to 33%, a masy mlecznej 30%

Po otwarciu poczułam pseudoczekoladowy zapach taniej polewy, spod której przebijała się lekko wytrawna, alkoholowa woń mokro-lepiącego czekoladowego ciasta z kakaowym likierem. Niestety, te drugie poległy w starciu z nieprzyjemnymi pierwszoplanowymi oblechami.

Torcik wydał mi się zaskakująco ciężki. Gruba polewa była twarda i tłusta już w dotyku. Skrywała konkretny, zbity biszkopt, który ku mojemu zdziwieniu okazał się wilgotnie-tłusty, ale w niezłym kontekście.
Nadzienie było gęste, zwarte i mało plastyczne; może tylko lekko podeschnięte, ale z zachowaną wilgotną tłustością.
W ustach polewa okazała się tłusta i niemal szorstko proszkowa. Miałam wrażenie, że zawiera całe kryształki cukru. Rozpływała się w średnim tempie, w sposób bardzo zalepiająco-gęsty.
Biszkopt odebrałam jako tłusty i w porywach sprawiający wrażenie suchego. Był zbity i konkretny, lecz nie twardy. Miękł, gdy tłustość z niego wypływała, by następnie wraz z polewą zalepić usta.
Zalepianie i tłustość nakręcał gładki, również gęsty krem. Odpowiadał za przeogromną mazistość i nadawał wilgotności.

Od samego początku polewa była nijako-słodka, przy czym nijakość szybko rozchodziła się na tanio-polewowy smak. Sztuczna czekoladowość pomknęła z prędkością światła, mieszając się z cukrowością.

Cukrową czekoladowość podtrzymywał biszkopt. Był bowiem do granic możliwości słodki i równie wyraźnie kakaowo-czekoladowy. Pozbawiony jakiejkolwiek gorzkości, za to z ciastowo-zakalcowymi zapędami; niestety jednak margarynowatymi.

O lekkiej gorzkawości, czy bardziej wytrawności można mówić dopiero w przypadku nadzienia. Okazało się właśnie wytrawnie-ciemnoczekoladowo-cukrowe. Chemia przypomniała o sobie. Tłuszczowy posmak raz po raz próbował się przebić, sugerując trochę czekoladowo-zakalcowe klimaty (zwłaszcza, gdy biszkopt mieszał się z nadzieniem).

Wszystko tonęło w cukrowo-ciemnoczekoladowej mazi, całość była przesłodzona, ale i bardzo czekoladowa. To jednak ewidentnie "czekoladowość poniżej złotówki". Wszelkie nuty taniości, polewowości, margaryny, sztuczności wydawały się tu kreować tę czekoladowość.

Gdy przegryzłam się przez całość, najdłużej w ustach pozostała polewa (pewnie z racji grubości), wyciągając na wierzch tandetny i tani smak czekoladowego ciasta o silnym motywie kiepskiego tłuszczu i cukru.

Po wszystkim w ustach pozostał posmak tandetnej chemii i taniego tłuszczu, przecukrzenie zupełne i posmak mocno ciemnoczekoladowego, wilgotnego i zakalcowego brownie.

Całość wyszła... Dobrze, jak na swoją cenę, z potencjałem, ale no jednak jakość leży. Po zjedzeniu 1/3 nie mogłam więcej - czułam, jakby mi chemia, tłuszcz i cukier niczym papier ścierny, wyszorowały usta. Biorę pod uwagę, że oceniam zwykły, plebejski słodycz, ale nie mam zamiaru naciągać oceny "bo tanie". Nie. Proszę - niech kosztuje nieco więcej, ale będzie zjadliwe. Nie mówię o zdrowym składzie, ale takim jakimś zwyczajnym... Mocno czekoladowy biszkopt i mocno czekoladowe nadzienie przypominające brownie... mogło być tak pięknie! Gdyby nie chemia i margaryna. Tania polewa też wszystko psuła, a zjadłam tylko środkową część (więc tam było jej najmniej).
Resztę oddałam Mamie. Stwierdziła, że pewnie smakować może "bo takie czekoladowe", ale stwierdziła też, że "a pod koniec się aż jakby słono robi". Czyżby ona tak chemię odebrała?


ocena: 5/10
kupiłam: Lewiatan
cena: 0,79 zł (za 35g)
kaloryczność: 466 kcal / 100g; sztuka (35g) - 163,5 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, olej roślinny (palmowy, słonecznikowy, bawełniany, rzepakowy), mąka pszenna, syrop glukozowo-fruktozowy, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, mleko w proszku, serwatka w proszku (z mleka), jajka, kakao w proszku, substancja utrzymująca wilgoć (glicerol), monohydrat laktozy, sól, skrobia modyfikowana, emulgatory (lecytyna słonecznikowa, mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych, polirycynooleinian poliglicerolu), stabilizatory (cytrynian trójwapniowy, cytrynian trisodowy, polifosforan potasu), substancja zagęszczająca (pektyna, guma ksantanowa), konserwant (kwas sorbowy), aromat (wanilina), substancje spulchniająca (kwaśny pirofosforan sodu, wodorowęglan sodu), masło, regulator kwasowości (kwasek cytrynowy, wodorowęglan sodu)

------------
Aktualizacja z dnia: 23.10.2022 - ku przestrodze


ETI Browni "ciasto w polewie czekoladowej (33%) z kremowym nadzieniem (14%)"; ja bym powiedziała, że "biszkopt czekoladowy w polewie czekoladowej z nadzieniem kakaowym", przy czym czekolada ciemna i zawiera 52 % kakao; a mleczna 29%, a masy mlecznej 26%, czyli to samo, co wyżej zrecenzowane Adicto, acz z małymi zmianami w kwestii zawartości mas.

Dawno, dawno temu Mama kupiła sobie "browni" tej marki, myśląc, że opakowanie 200g zawiera ciastka lub małe batoniki. Jakże się zdziwiła, gdy po otwarciu trafiła na ciasto z sosem w foliowej tubce. Smakowało jej, ale nie przekonała forma. Gdy więc znalazły to coś w Lidlu, pomyślałyśmy, że może to jakaś tam mini wersja tego. Albo coś podobnego, a nowego. Odkładałyśmy chyba ze dwa razy, ale w końcu kupiłyśmy nie wiedząc jeszcze, czy dla niej, czy dla mnie. Myślałam, że dla niej, ale... naszła mnie pewna dzika myśl: że porówna Browni z wafelkiem Fame (to było jeszcze przed otwarciem Fame, ale już gdy go miałam - na recenzję przyjdzie długo czekać). Z błędu wyprowadziła mnie jednak Pani_Chrup. Gdy dowiedziałam się, że to taniocha, która w moim odczuciu jest niewarta uwagi, jedzenia, czyli Eti Adictio z nieco zmienionym składem, oddałam Mamie. Stwierdziłyśmy jednak, że ku pamięci dopiszę jakąś aktualizację na podstawie jej opinii, czy coś się zmieniło. Wyszło jednak tak, że otwartej "nowości" nawet nie widziałam, bo Mama zapomniała, że chcę zdjęcia do aktualizacji i zjadła któregoś wieczoru, mówiąc mi o tym dopiero dwa dni później. Całą sesję tego tworu zobaczyć można u Pani_Chrup.

Opinia Mamy: "Takie to nijakie, ja nie widzę sensu, by coś takiego jeść. Nie jest jednak złe, by tam się zaraz bać, jak ktoś lubi takie tanie rzeczy, to może mu nawet posmakuje, ale dla mnie to nudne po prostu. Tym razem nawet mi specjalnie chemiczne się to nie wydało, ale tak, to to samo."

Widać minimalne zmiany składu nie wpłynęły na ogół - produkt niewarty uwagi, więc producent robi, co może (zmiana nazwy i opakowania), by ją przyciągnąć.

kupiłam: Lidl
cena: 1,39 zł (za 35g)
kaloryczność: 441 kcal / 100g; sztuka (35g) - 154 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, oleje roślinny (palmowy, słonecznikowy, bawełniany, rzepakowy), jaja, mąka pszenna, miazga kakaowa, syrop cukru inwertowanego, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, serwatka w proszku (z mleka), substancje utrzymujące wilgoć (glicerol, sorbitole), kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, monohydrat laktozy, emulgatory (mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych, estry kwasów tłuszczowych i poliglicerolu, lecytyna słonecznikowa, polirycynooleinian poliglicerolu), sól, odtłuszczone mleko w proszku, substancje zagęszczające (pektyny, guma ksantanowa), konserwant (kwas sorbowy), substancje spulchniające (difosforany, wodorowęglan sodu), aromat (wanilina), stabilizatory (cytrynian triwapniowy, cytrynian trisodowy), masło, regulator kwasowości (kwas cytrynowy

czwartek, 9 maja 2019

Zotter Labooko Time Travel Peru Criollo 70 % Conching time 20 hrs. ciemna z Peru

Zawsze mnie denerwowało, gdy ktoś na poważnie twierdził, że humanista to po prostu ktoś, kto nie rozumie nauk ścisłych. Ok, ja może z matematyki jestem średnia, ale z fizyki zawsze miałam piątki, bo jak mnie coś zainteresuje to na zabój. A tak się składa, że właśnie jak typowy humanista mam wszechstronne zainteresowania. Fizyka z kolei to ogrom zagadnień. Jednym z nich są podróże w czasie, które to odkąd pamiętam mnie ciekawiły. Tu jednak nie będę się powoływać na żadne autorytety, nie przedstawię żadnej teorii, a zaprezentuję duet czekolad Zottera o cudnej nazwie "podróż w czasie". Dwie tabliczki różnią się czasem konszowania. To proces bardzo ważny, bo to od niego zależy "narzucenie smaku" (czy mniej / bardziej kwaśny lub gorzki) oraz to, jak czekolada się rozpływa. Im konszowanie dłuższe, tym czekolada szlachetniejsza, a jako że wolę charakterniejsze, na początek wybrałam tę o dłuższym czasie.
(Wydaje mi się, że to nie tyle zupełna nowość, co nowa odsłona Labooko Contest Peru Criollo 70 % Conching time 16 hrs. vs. 20 hrs. wyglądającej tak.)

Zotter Labooko Time Travel Peru Criollo 70 % Conching time 20 hrs. to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao criollo z Peru z regionu Amarru; czas konszowania to 20 godzin.

Po otwarciu poczułam zapach suszonych moreli z silnie zaznaczoną, choć nie przesadzoną słodyczą wymieszany z grejpfrutowo-cytrynowymi akcentami. Słodycz odebrałam jako morelowo-kwiatową i przełamaną za sprawą migdałów.

Przy łamaniu lśniąca tabliczka była bardzo twarda. Trzaskała głośno, jakby na znak protestu.
W ustach jednak jej opór był zerowy, ponieważ rozpływała się idealnie gładko i łatwo, choć powoli. Rozpościerała na podniebieniu i języku tłustawe smugi, z czasem sprawiając wrażenie bardziej opływającej sokiem.

Od pierwszej chwili po zrobieniu kęsa poczułam słodycz. Była łagodna, poniekąd maślanokarmelowa, a częściowo owocowa. Suszone, soczyste morele bardzo szybko wyszły na przód. Dołączyły do nich inne suszone owoce - bardzo słodkie, ale i kwaskowate rodzynki? A jednak też coś wręcz esencjonalnie, mocno słodkiego - banan? Maślany karmel i słodkie, suszone owoce idealnie się mieszały ze sobą dzięki bananowemu posmakowi.

Błyskawicznie rozwinęła się także ogólna delikatna maślaność, zajmowała coraz więcej miejsca na scenie, dominując jako delikatne masło migdałowe albo niemal coś maślano-śmietankowego. W pewnym momencie poczułam już tylko masło i śmietankę, osłodzone słodyczą maślanego karmelu.

Suszkowatość moreli wyciągnęła z dołów prażono-ciepły wątek. Ten z kolei wyraźnie podkreślił migdały czy też teraz może bardziej po prostu orzechową nutę. Na myśl przyszły mi także drzewa, którym słodycz dodała kwiatów.

Kwiaty i ciepło zagarnęły leciutko przebijającą się soczystość grejpfruta. Jego minimalny, goryczkowaty kwasek nadał wszystkiemu charakteru, przełamał słodycz. Wraz z suszonymi owocami w drugiej połowie rozpływania się kęsa objął prowadzenie. Czerwony grejpfrut zasugerował coś kwaskowato-czerwonego: porzeczki albo hibiskusa, a drzewa nabrały bardziej ziołowo-herbaciany wydźwięk, ale z czasem chowały się na rzecz owoców.

Właśnie te owoce: grejpfrut, kwaskowate morele i rodzynki zakończyły kompozycję jedynie w asyście ciepła drzew, herbaty i prażenia.

W posmaku wszystkie końcowe nuty osnuła kwiatowość. Pozostała też śmietanka i maślaność, ale i lekka cierpkość grejpfruta jeszcze bardziej się wyeksponowała. Było "kremowo" i soczyście, zwiewnie zarazem. Lekko, owocowo, ale jednak z poczuciem tłustawości.

Całość wyszła łagodnie i intensywnie zarazem. Przejścia pomiędzy poszczególnymi nutami wydały mi się wyjątkowo spójne, wszystko odbywało się w harmonii i pasowało. Zgranie i wyważenie - to głównie cechy tej czekolady. Suszone morele i rodzynki łączyły się dzięki karmelowi z maślanością bez problemu. Bardzo, bardzo silna maślaność była złożona, a nie taka czystomaślana i zmieszana z orzechowym klimatem, który do bardziej drzewno-prażonych konkretów robił za tunel. To właśnie nim do kompozycji wkradła się jeszcze soczystość i charakterek grejpfruta.

Jestem pod wrażeniem, jak bardzo mi smakowało, mimo takiego udziału masła. Morele i cała orzechowa drzewność czy grejpfrut były obłędne i gdyby nie ten ogrom łagodności,za którą stała maślaność, czekolada niewątpliwie dołączyłaby do ulubieńców.


ocena: 9/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 576 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 8 maja 2019

Merci Creme Fruit Lemon-Joghurt / Lemon-creme mleczna z kremem cytrynowym

Cytrynowo-jogurtowa Merci została mi na koniec z serii owocowej bez specjalnego powodu. To znaczy... tak wyszło, gdy po kolei sobie wybierałam, jakie zjem w następnej kolejności. Dopiero z perspektywy czasu, kiedy został już tylko ten smak, wszystko mi się pięknie ułożyło. Otóż ten wariant odróżniał się od innych, bo nie był tylko owocowy, a owocowo-jogurtowy (albo nie? w sumie, że to czekolada cytrynowo-jogurtowa pada tylko w tłumaczeniu na węgierski) - to raz, a dwa... przyszło mi zjeść te czekoladki dzień po Lindt Excellence Lemon with a Touch of Ginger. Hm, degustacyjne serie same mi się układają!

 Merci Limited Edition Creme Fruit Lemon-Joghurt / Lemon-creme to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z kremem cytrynowo-jogurtowym.
Oczywiście w formie czekoladek, edycji limitowanej na lato 2018 zawierającej owocowe smaki, produkowanej przez Storck.

Czekoladki pachniały bardzo delikatnie. Dopiero po przełamaniu skąpany w mlecznej słodyczy niemal maślanej mlecznej czekolady zaznaczył się kwasek: nie taki jednoznaczny, choć rzeczywiście jogurtowo-cytrusowy. Wydaje mi się, że mleko w proszku miało tu jakoś wyjątkowo duży udział.

W dotyku wydały mi się tłustawe, choć konkretne, a nie miękkie. Przy łamaniu lekko pykały.
Wnętrze okazało się dość zbite, lekko tylko plastyczne.
W ustach tłusta czekolada rozpływała się w średnim tempie, zalepiając w kremowo-proszkowy sposób. Gęste nadzienie było od niej trochę rzadsze - w oleistym choć i nieco soczystszym kontekście. Nie było bardzo tłuste, ale lekkie też nie. Wydało mi się gładsze od czekolady.

W smaku czekolada rozpoczęła wszystko przesadzoną, choć uroczą słodyczą mleczno-maślanej czekolady.

Mleko szybko wzrosło. Wtórowała mu słodycz, rozwijająca mdławy wątek.

Nadzienie okazało się mdło-mleczne, z przebijającym się przerysowanym kwaskiem, który szybko się rozmył. Wyraźnie poczułam słodką cytrynę, a po chwili bardziej jogurtowy akcent, znikający na rzecz cukrowo-mleczno-nijakiej toni. Cukrowość niezwykle podkreśliła sztucznie cytrynowa nuta. Taka cukierkowa przez chwilę dominowała, ale to bardziej sama sztucznawość pobrzmiewała do końca. Przez moment skojarzyła mi się trochę z limonką, może zrobiło się trochę naturalniej, a bliżej końca znów się niby kwaśniej.

Cytrynowa, acz słodka soczystość i pewna lekkość łączyły się z czekoladą, nieco neutralizując jej smak.

Końcówka była dziwna... niby słodko-uroczo mleczna i cukierkowa, a jednak mdło-kwaśna. Sztuczna cytryna była zarówno zbyt słodziaśna, jak i jakaś niby kwaskowata (a nie kwaśna). Czułam olej - może przez chemię? Wydaje się, że za nim chował się jogurt, choć ten to mógł być i wyobrażony.

Na ustach pozostał tłuszcz, na języku chemia, a w posmaku przecukrzenie, niezła mleczna czekolada i cytrusowy wątek.

Całość niezbyt mi smakowała. Nie była jogurtowa, a mlecznie-oleiście mdła. Troszeczkę kwasku tylko uwypukliło nijakość i słodycz, nie przełamało, jak trzeba (bo było go za mało?). Czekolada wyszła tu gorzej, jakoś mleczna czekolada mi tu nie pasowała (biała? ciemna?) Cytryna... była wyczuwalna, ale strasznie mdło i zbyt sztucznie.
Niby zjadliwie, ale niesatysfakcjonująco.
Może czekoladki nie wyszły bardzo źle, ale jak na tak rześko-kwaśny smak wydały mi się strasznie mdłe. Tłuste i nijakie, niby cytrynowe, ale... Dochodzące do kwasku jak prezes do prawdy.
Miały w sobie coś, co po zjedzeniu skojarzyło mi się dwóch z niekwaśną wersją Princessy Lemon - tylko że w przypadku wafelka takie coś wypada lepiej i... jednak z kwaskiem. Poza tym, ona była w białej czekoladzie, więc słodycz i tłustość bardziej zasadna, a coś z tytułu cytrynowo-jogurtowego?
Jestem zaskoczona, że wyszły na tyle źle, słodko-nijako, że aż 3 i pół z pięciu oddałam Mamie w momencie, gdy poprzednie zjadłam po 5 na raz (każdy smak = 1 degustacja).


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 578 kcal / 100 g (podane dla wszystkich smaków)
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, oleje roślinne (palmowy, shea), pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, jogurt w proszku, śmietanka w proszku, maślanka w proszku, laktoza, maltodekstryna, aromaty, lecytyna sojowa, kwas cytrynowy, barwnik (ekstrakt z marchwi)(?)*
*Skład podany dla wszystkich smaków, usunęłam tylko inne owoce, bo to na pewno nie z tych czekoladek; tam, gdzie znaki zapytania to wątpię, by były w tym smaku, ale mogą być

wtorek, 7 maja 2019

Lindt Excellence Lemon with a Touch of Ginger ciemna 47 % z cytryną, imbirem i migdałami

Przy Duffy's Venezuela Ocumare 72 % naszło mnie trochę na snucie czekoladowych rozważań. Pomyśleć, że na dobrą sprawę, moja przygoda z odkrywaniem czekolady zaczęła się jakieś cztery lata temu od właśnie "ciekawszych / pikantniejszych Lindtów". A to z chili, a to z solą. 47% kakao linii Excellence wtedy wydawało mi się najlepszą opcją, choć odkąd pamiętam lubiłam ciemne czekolady. Dziś... Excellence i całego Lindta darzę dużą sympatią, ale żałuję, że Excellence nie jest 70 %. To jednak nie ma wpływu, że i tak większość nowości z tej linii prędzej czy później muszę kupić.

Lindt Excellence Lemon with a Touch of Ginger to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao z kawałkami cytryną (kawałkami cytrynowymi na bazie jabłek), płatkami migdałów i imbirem.

Gdy tylko zaczęłam rozrywać sreberko, poraził mnie nadzwyczaj intensywny zapach przesadzonej  słodyczy, a jednocześnie smakowicie cierpko-kakaowy, palony i soczysty. Ta soczystość zdawała się wręcz rozsadzać kakao, ingerując w nie. Nie była jednoznaczna. Naturalny, słodko-pikantny imbir się do niej dołożył, ale także podkręcił cukrową słodycz. Cytryna wkroczyła po czasie, prezentując się jako sok i goryczkowata skórka oraz pewna egzotyczność. Dodatki były intensywne, ale nie zakłóciły ciemnej czekolady.

Już w dotyku tabliczka wydała mi się tłusta, choć łamała się z ładnym trzaskiem. Nie stawiała oporu, sprawiając wrażenie niezbyt twardej, a trochę kruchej z racji dodatków, które jednak były porządnie w nią wtopione. Już w przekroju widać ich mnogość.
Były to prażone płatki chrupiących migdałów, miękkawo-chrupiące drobinki (i tu właśnie nie wiem czy imbiru, czy migdałów), na pewno mikroskopijne drobinki cytryn (skórki i farforcle) oraz kostka, owocowe kawałki i drobinki, niektóre ze skórkami i włóknami. O części powiedziałabym, że to farfoclowato-miękkie, kaszowate jabłka albo wręcz gęsty przecier z nich w formie stałej, inne przypominały bardziej uginające się, miękko-jędrno-galaretkowate, ale niezwykle naturalne, kawałki bardziej cytrynowo-ananasowo-imbirowe. Jak taki... "kandyzowany imbir na bazie owoców". Wszystkie miały w sobie podcukrzony element.

Czekolada rozpływała się z łatwością, w miarę szybko. Była gładka i kremowa, choć najeżona dodatkami, przez które (gdy już zmiękła) wydawała się trochę ulepkowata.
Migdały nadawały chrupkości, a były tak rozlokowane, że tworzyły niemal "płatkową warstwę".
Struktura dodatków w sumie mi się podobała - była bardzo soczysta i naturalna, świeżutka, lecz miałam wrażenie, że jakoś ich za dużo.

W smaku czekolada powitała mnie przede wszystkim za wysoką słodyczą. Błyskawicznie dołączył do niej wytrawny smak kakao, ale o gorzkość tu ciężko; to raczej lekka gorzkawość, niewątpliwie jednak ciemnoczekoladowa.

Do słodyczy momentalnie dołączyła soczystość, jednak i tak nabrała cukrowego wydźwięku. Mieszała się z bardzo słodkimi nutami owoców. Początkowo nie były zbyt jednoznaczne, a egzotyczne i słodkie, minimalnie kwaskowate.

Na chwilę przed odsłonięciem się dodatków zabłysło delikatne kakao podkreślone lekką pikanterią pobrzmiewającą w tle. Wydobyły migdały i splotły się z nimi. Splotowi temu cukier zasugerował marcepanowy klimat. Imbir podkreślił goryczkę, prezentując się bardzo subtelnie, cieplutko, a nie piekąco.

Wraz z dodatkami, na prowadzenie wyszedł właśnie ich smak. Niewiarygodnie wzrosła więc soczystość i słodycz. Przodowały w nich bardzo słodkie jabłka, zmieszane także z takimi bardziej kwaskowatymi. Niewątpliwie było to podkreślenie egzotycznie-kwaskowatego wątku ciągniętego przez cytrynę i słodkiego ananasa ze słodko-mydlanym imbirem. Tu wkradała się silniejsza cukrowość z pogranicza kandyzowania. Imbir roztaczał swój specyficzny smak, ostrożnie wprowadzając ostrość, która ograniczyła się do lekkiego rozgrzania kompozycji. Czuć przyprawę, ale i świeższym zalatywało. Świetnie wydobył "marcepanowość i kakao". Tu też odnalazła się złożona goryczka, o której przypomniała odrobinka skórki cytryny. Znowu nie była to kwaśność, a ogólny smak owocu, podkręcony kroplą olejku. Niby-kwasek zaznaczył się dosłownie parę razy.
Smaki oczywiście najsilniejsze były w trakcie rozgryzania, w którym to procesie najdłużej ostawały się migdały.

Właśnie one (migdały) pozostały w posmaku wraz z imbirowym ciepełkiem i egzotyczną soczystością, podkreślone kakao. Czułam także lekkie przesłodzenie, jednak... mogę śmiało powiedzieć, że z racji ogólnej soczystości i nienachalnej ostrości, zostało uprzyjemnione. Dodatkowo nieco rozrzedziły je migdały, ale nic nie poradziły na cukrowy posmak. To w sumie bardziej on niż przesłodzenie.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że czekolada wyjdzie właśnie w taki sposób. To trochę taka... tabliczka o smaku marcepana z owocową galaretką w czekoladzie ciemnej: cukrowe to to, z egzotyczną nutą (choć na bazie jabłek) i takie "zimowe" (dzięki imbirowi). Imbir był naprawdę przystępny i łagodny, ale wyraźnie wyczuwalny. Cytryna... właśnie ona o dziwo wyszła jako jeden z szeregowych smaków - wymieszana z jabłkiem i ananasem, a więc w sumie i kwasku prawie brak.

Całościowo mi smakowało, choć za słodko, a i forma nie bardzo moja. Dodatkowo obniżyłam punkt, że tabliczka trochę niezbyt zgodna z nazwą... szczypta imbiru owszem - ale miała być cytryna, a nie "sugestia cytryny".


ocena: 7/10
kupiłam: Świetne Ceny
cena: 9 zł (za 100 g)
kaloryczność:  522 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, migdały 7%, tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, cytryna 1,6%, jabłka, ananas, lecytyna sojowa, kwasek cytrynowy, substancja zagęszczająca (alginian sodu, ortofosforan wapnia), imbir 0,06%, olejek cytrynowy, aromaty, regulator kwasowości (cytrynian potasu), barwnik (kurkuma), naturalne aromaty (cytryny i imbiru)

niedziela, 5 maja 2019

Cachet Costa Rica 71 % ciemna z Kostaryki

Marka Cachet ostatnimi czasy przypadła mi do gustu. Może nie jakoś tam wyjątkowo, ale polubiłam ją szczerze. W kwestii ich propozycji single-origin byłam wprawdzie nieco sceptyczna, ale to dotyczyło raczej głębi. Czułam bowiem, że będzie dobrze, ale nie na poziomie marek odznaczanych przez AoC. To trochę tak, jak z nazwą czekolady, do której puszczam oko - "cachet" może być jako prestiż, pieczęć, ale po wpisaniu w Google propozycją translatora jest "znaczek" - rozbawiło mnie to; takie podcięcie skrzydeł. Przynajmniej kraj pochodzenia kakao ciekawy - Kostaryka, skąd jadłam tylko dwie czekolady. Do pierwszej tabliczki Cachet z określonego kraju podeszłam więc pozytywnie (a miałam jeszcze jedną, z Peru 64%).

Cachet Costa Rica 71 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 71 % kakao z Kostaryki.

Po otwarciu poczułam szokująco głęboki zapach, przedstawiający gorzkawą, paloną wytrawność przywodzącą na myśl korę, drewno i palący się w kominku ogień, jak również rozgrzewający cynamon i czarną kawę. Nieodzownie wpleciona była w to nuta owoców soczystych, słodkich i egzotycznych. Za ciemnymi jagodami przewijały się niejednoznaczne czerwone - jakby przeważający granat i grejpfrut.

W dotyku niczym się nie wyróżniała, przy łamaniu była umiarkowanie twarda jak lubię, przy czym wydawała dziwny dźwięk - jakby stukanie jakiegoś drewnianego instrumentu.

W ustach rozpływała się łatwo, nie za szybko i przyjemnie zalepiająco. Nie była bardzo tłusta, a mimo kremowości wydawała się szorstka i pyliście-trzeszcząca.

W trakcie robienia kęsa poczułam smak kakao - zwykłego, choć bardzo smacznego, bo gorzkawego, mocno kakaowego (brawo, Sherlock), a gdy tylko kawałek spoczął na języku, kakao to zaczęło zmieniać się w kawę. Czarna, znacząco palona kawa roztoczyła wykwintną gorzkość.

Bardzo szybko jednak nadeszła waniliowa słodycz. Wzrosła bez precedensu, jakby wręcz przytłaczając bogatą gorzkość, ale jej nie zabijając. Jakby wyodrębniła i podkreśliła smak chylący się ku "kakao zwyklakowi", ono jednak robiło uniki (przy niektórych kęsach jakbym wychwytywała truflowo-nasączoną, alkoholową nutę). Dołączyła do tego pewna lekkość / odległa soczystość przywodząca na myśl lychee. W trakcie jedzenia, po paru kęsach, wydawało mi się, że i słodka borówka / jagoda się gdzieś tu plątała.

Taka odległość / nieobecność skojarzyła mi się ze smakiem jakiś... słodkich, delikatnych bułeczek mlecznych, waniliowych może... Tutaj kawa i kakao wprowadzały skojarzenia z ciemnym ciastem - przypalonym, może zakalcowo-maślanym wewnątrz. Kawowe brownie jedzone... w towarzystwie mleka? Czułam mleczną sugestię, niełączącą się jednak z czarną kawą. Płynęły obok siebie. Kawa przygarnęła skądś rozgrzewająco-cynamonowy akcent. Wyobraziłam sobie wpatrywanie się w rozpalony kominek z kubkiem kawy z cynamonem. Paloność i rozgrzewanie nie były jednak aż takie mocne. Wyraźne, ale nie mocne, bo przełamane lekką soczystością.

Silna słodycz w tle nieco speszyła owoce, ale czułam ich egzotyczną rześkość. Dojrzały, słodki granat wsparty przez grejpfruta pobrzmiewał chwilami. Grejpfrut został chyba zarysowany dzięki goryczce kakao.

Ona właśnie znów wzrosła pod koniec, tak bardziej cierpko-kakaowo. Znów ogólne poczucie palenia przybrało na znaczeniu jako nuty drzew i gorzkawego cynamonu.

Po zjedzeniu pozostał wręcz mleczny posmak, a przy tym całkiem przyjemne poczucie kakao - tylko że bardziej jak po obłędnie kakaowym cieście, a nie ciemnej czekoladzie. Wanilia ukłoniła się z klasą bardzo wyraźnie i naturalnie. Pewna lekkość owoców wyszła głównie jako słodka mieszanina (w której wyłapałam borówki / jagody). Co więcej, czułam dziwny efekt jakby trzeszczenia, który nie kojarzył się z kakao w proszku, a łudził, jakby w czekoladzie był cynamon. Ordynarniejsze kakao wyłaziło trochę najpóźniej.

Czekolada nie wyszła jakoś specjalnie dynamicznie czy ciekawie, ale smacznie. Jej zapach uważam za obezwładniająco piękny, konsystencja dobra (nawet pylistość przyjemnie wyszła), a smak... łagodnie gorzki i wykwintny, w dużej mierze słodki, choć nienachalnie, bo za sprawą wanilii. Wyrazista kawa, browniowate klimaty... ale, co mnie zaskoczyło, mleczna nuta zaskakująco podobna do tej z Morina Costa Rica 70 % czy też pojawiająca się w La Nayi Costa Rica Maleku 72 %; z Morinem poszły dalej (Cachet "bułeczki mleczne / ciasto" - Morin "przypalony placek"). Ze wspomnianymi połączyła ją też palono-drzewna nuta. Gdy się nad tym zastanowić, wyszła do nich podobnie. Wydała mi się takim... Morinem bez cienia kwasu i bez wrażenia oleistości. Mam wrażenie, jakby to kakao w proszku potencjalną oleistość wyeliminowało. La Naya od obu była o wiele bardziej złożona, ambitna.
Hm, wygląda na to, że to czekolada na poziomie, tylko region nie aż tak bogaty.
Nie wierzę, że to piszę, ale okazała się lepsza od wspomnianego Morina. Leciutka cynamonowość i bardzo podobna konsystencja, ale bez oleistości i... to, że mnie nie nudziła, a już nie mówiąc o stosunku ceny do gramatury. La Naya smakowała mi najbardziej, ale czy sięgnęłabym po nią czy po Cachet, to zależy, na jaką dynamikę i owocowość miałabym ochotę danego dnia.


ocena: 9/10
kupiłam: Carrefour
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 543 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, naturalny aromat wanilii

sobota, 4 maja 2019

Zmiany Zmiany Baton świąteczny Piernik

W czasie gdy normalni (?) ludzie sami sobie fundują cierpienie spowodowane świątecznym obżarstwem, ja spokojnie obijam się, korzystając z wolnego. Dobrze, że zima oznacza obfitość w korzenno-piernikowe klimaty w słodyczach, toteż miałam co sobie degustować. Po batonie kakaowym z pomarańczą wiedziałam, że drugi zimowy baton Zmiany Zmiany też zrobi na mnie wrażenie. Uwielbiam bowiem piernikowe klimaty, mimo że samego piernika aż tak nie wielbię. Chyba tylko raz w życiu jadłam piernik-piernik i to "uzdrowiony" - od Cakestera. Po piernikowym batonie Legal Cakes mogę więc śmiało powiedzieć, że zdrowe pierniki lubię, a oczekuję od nich... nie tyle, by były piernikowe, a smacznie przyprawione.


Zmiany Zmiany Baton świąteczny Piernik to baton bakaliowy " kakaowy (7%) z mieszanką przypraw (2%)" na bazie daktyli i orzechów ziemnych; edycja limitowana.

Gdy tylko rozcięłam opakowanie, obezwładnił mnie piękny zapach orzechowego piernika, w którym to przewodziła gałka muszkatołowa. Wyraźna była goryczka, zarówno przypraw, jak i pomarańczy, ale też korzenna słodycz. Ogrom cynamonu splótł się z goździkami. Lekkości nadał im mocny, chłodzący anyż. Wszystko to było słodkie w palony sposób, a zarazem rozgrzewająco pikantnie korzenne.

Baton nie wydał mi się zbyt tłusty, nie tłuścił rąk ani nie zostawiał plam. Był konkretny, ciężki i treściwy; twardy, ale nie jak kamień. Dostrzegam w nim coś skrzącego się jak cukier, ale nie mam pojęcia, co to (skórki daktyli?).
Mocno przemielono w nim wszystko, toteż nieco się kruszył. W ustach rozchodził się na grudki, co potwierdziło, że był znacząco przemielony. Przy robieniu kęsa wydawał się dość suchy, ale nie był taki. Zawarto-grudkowaty, jak jakaś masa chlebowo-ciastowa. Zawierał małe kawałki orzechów i dużo zmielonych przypraw. Co więcej, miał pyłkowy efekt kakao. Mimo to, po dłuższym przeżuwaniu, uwalniała się soczystość.

W smaku od pierwszego kęsa poczułam słodycz daktyli zaprawioną słodyczą korzenną i od razu, co jakby też wynikało z niej (tej korzennej), pikanterią.

To były goździki. Rozpoczęły taniec smakowitej korzenności pod przewodnictwem cynamonu.

Smak ułożył się w coś na wzór orzechowo-palonej czekolady o wysokiej słodyczy i szybko zrównującej się z nią gorzkością. Gałka muszkatołowa rozpędziła gorzkość, aż po paru sekundach to ona (gorzkość) zaczęła dominować.

Gorzkość wzmocniona została ostrością, dzięki czemu wydawała się niemal pieprzna. Cięła równo, gdy rozgryzłam niedomielone przyprawy. Ziele angielskie parę razy wyszło szokująco czysto i mocno. Imbir rozgrzewał bardzo szybko. Czułam go nie tylko jako pikanterię, ale też jako intensywny smak. On był jednak bardzo wkomponowany w piernikowe tło. O tak, wszystko wyszło niczym charakterny piernik z piekła rodem i miksem orzechów (żadne jednak nie były wyczuwalne jako one same).

Słodycz daktyli łączyła się z rozchodzącą się powoli się soczystością. Tutaj znalazło ujście nieco cierpkie kakao, gdy trafiła się pomarańcza. Cierpko-goryczkowata, a jednocześnie słodka, stanowiła gładkie przejście do imbiru.

Imbir rozgrzewał, był bardzo ostry, a jednocześnie słodkawo-mydlany, świeżawy i soczysty. Te cechy zaakcentowały niemal "palonokarmelowe" daktyle.

Świeżość, soczystość i mydlaność pod koniec podtrzymał i pociągnął dalej na swych barkach anyż. Dodał chłodku oraz pikantnej rześkości.

Końcówka była więc gorąco-ostra, niemal pieprznie-wytrawnie konkretna, a jednocześnie słodziutka i orzeźwiająca.

Po zjedzeniu czułam przyprawy w gardle, pieczenie na ustach, a w posmaku pomarańcze i słodycz daktyli rozstrzelane przez przyprawy, kakao i korzenność jak przez pluton egzekucyjny.

Piernikowa ostrość niemal uderzała do głowy, piekła i mieszała się z boską czekoladowością i daktylami. Pomarańcza cudnie wykończyła to wraz z anyżem, dzięki czemu wyszło lekko. Niebanalne zestawienie przypraw wyszło niezwykle czysto, wyraziście i mocno. Pewnie właśnie dlatego orzechy tak uciekły, ale wcale mi ich nie brakowało - trochę czuć i wystarczy.
Zakochałam się. To mój Piernik Doskonały i jeden z dwóch ulubionych batonów tej marki (drugi to Petarda).


ocena: 10/10
cena: 5,50 zł
kaloryczność: 390,1 kcal / 100 g, baton (60 g) / 234,1 kcal
czy znów kupię: nie

daktyle, orzechy ziemne, kakao (7%), orzechy laskowe, mieszanka przypraw 2% (cynamon, imbir, skórka pomarańczy, anyż owoc, goździki, gałka muszkatołowa, ziele angielskie)

--------------
Aktualizacja z dnia: 07.01.2020 r.
Tak, wyżej widzicie "nie" w podpunkcie "czy znów kupię", jednak odnosiło się to do edycji zeszłorocznej, bo nie miałam zamiaru robić zapasów czy coś. Minął jednak rok... I pojawił się znów, na zimę. Baton mógł się zmienić, bo np. Kompas trochę skład zmienił. Zmiany Zmiany rozszerzyły także ofertę o Daleko Jeszcze, którego postanowiłam kupić. A żeby przesyłka się opłaciła, postanowiłam sprawdzić, jak to z tym Piernikiem. Otóż... nie zmienił się. Ani jeśli chodzi o smak, ani o skład. Moja opinia, jak i ocena także bez zmian, więc jeśli jeszcze ktoś go nie próbował, szczerze polecam!

piątek, 3 maja 2019

Marabou fudge & havssalt mleczna z krówkami i solą morską

Trochę śmiech mnie wziął, jak przyszło mi niedługo po Fazerze Salmiakki i po Studentskiej z solonym karmelem sięgnąć po obiekt dzisiejszej recenzji. Z racji dodatku przy Fazerze przypomniała mi się jedyna jedzona Marabou (zaskakująco dobra), a Studentską widziałam właśnie jako czekoladę z soloną krówką, nie karmelem... Dzisiaj opisywana to z kolei dla mnie trochę nie wiadomo co, ale rewelacyjnie wpasowała się w moje tworzenie degustacyjnych serii. Musiałam bowiem zabrać się za nią niedługo po otrzymaniu ze względu na datę. Normalnie takie ponaglanie przez głupi nadruk na opakowaniu by mnie irytowało, ale że się takie zgranie trafiło, to nawet ciepło o tym jej wepchnięciu się poza kolejkę myślałam.


Marabou fudge & havssalt to mleczna czekolada o zawartości 30 % z krówkami (10%) i solą morską (0,3%), produkowana przez Mondelez.

Po otwarciu poczułam bardzo intensywny zapach przesadzonej słodyczy o krówkowo-toffi-cukrowym wydźwięku, spleciony z maślaną czekoladą i mlekiem w proszku. Po przełamaniu nasilił się krówkowo-maślanokarmelowy zapach, a bezkresną słodycz przecięła odrobinka soli.

Mimo tłustości, połyskująca tabliczka lekko pykała-trzaskała. Wynikało to poniekąd z jej "pełnej" twardości oraz dodatku. Ten był mocno wtopiony i czasami też się łamał, a czasami któraś krówkowa kostka wystawała. Krówki rozmieszczono trochę byle jak (kostka czekolady z kilkoma albo kostka z ilością równą 0) w ilości zadowalającej, nieprzesadzonej.
W ustach czekolada rozpływała się gęsto-kremowo i zalepiająco. Tłustość średnia, tempo rozpływania się też, gładkość... zaburzona przez lekką proszkowość. Ulepkowatość za to niska.
Kawałki dodatku zaskoczyły mnie twardością. Odgryźć kawałek trudno - zęby się po tym zsuwały, ale w ustach... Nie rozpływały się, ale po pewnym czasie (gdy nasiąkły), uginały się pod naciskiem zębów, by następnie rozpaść się na grudki. Przypominały suchą gumkę z proszku. Próbowały lepić się do zębów, ale nikły rozpadając się coraz bardziej. Okropieństwo, jak taka kamienno-gumkowato-gumiasta krówka z mleka w proszku, wyschnięta i mszcząca się na konsumencie.

W smaku sama czekolada była przede wszystkim słodka, ale bardzo, bardzo intensywna. Od pierwszej chwili miałam wrażenie, że jest zrobiona głównie z cukru, do którego jednak docierała kwaskowata sól. Potem dołączyła maślaność i mleko w proszku. Słonawość dziwnie się w to wkradła, podkreślała i pobrzmiewała cały czas. Nie była jednak wyczuwalna jako nagle pojawiający się smak soli sam w sobie. Wydaje mi się, że gdzieś w maślaności i kwaśnej słoności wyłapałam też niemal nieuchwytne kakao.

Cukrowo-maślane tornado doprawione solą szalało, nasilając się z każą chwilą. W pewnym momencie zaczęły do tego docierać toffi-krówkowe skojarzenia, ale w połowie wszystko inne przegrało z cukrową czekoladą.

Kawałki "fudge" wyszły słodko-mdło, bo niczym konkretnym nie smakowały. Nie były nawet zabójczo cukrowe, a po prostu słodkie i takie jak... niewyraziste coś z mleka w proszku? Żadnego posmaku paloności, soli... niczego. Męczone obok czekolady wnosiły słodycz i nijakość, bliżej końca było trochę lepiej, a zostawione na koniec po wybuchowej smakowo czekoladzie wydawały się... żadne. Cukrowo-żadne, albo nawet i nie tak cukrowo.

Po czekoladzie pozostał posmak mlecznej, delikatnej czekolady z wyraźnie wyczuwalną słonawością jako zwieńczenie, podkreślenie smaku. Wydawało się to w pewien sposób rześkie... Lekką maślano-toffiowatość czułam, ale płynęła raczej z czekolady, bo krówki były słodko-żadne.

Całość wyszła do potęgi cukrowo, w której to cukrowej cukrowości "rześka" sól podsyca nuty toffi-cukrowe. Soli nie pożałowano, ale dodano ją dyskretnie, tak, że była integralną częścią czekolady. Wyolbrzymiła tym samym smak czekolady, ale ten smak to głównie słodycz. Muszę jednak przyznać, że w swym przecukrzenia wyszła naprawdę dobrze (acz ja odpadłam po dwóch kostkach), jeśli ktoś ma wysoką tolerancję na słodycz.
Niestety nie mogę powiedzieć tego o dodatku "fudge", bo wyszedł kompletnie nijako, tylko tyle, że słodko. Jego główną funkcją było więc przeszkadzanie z racji okropnej struktury. Mama poddała się i nawet nie zgadywała, co to jest, a tata obstawiał różności od orzechów laskowych po karmel. O ile sama czekolada miała przyjemną konsystencję, tak to coś... Nie i koniec. Kompletnie nie odpowiada mi dodatek "fudge", jednak potrafię sobie wyobrazić, że fudge to właśnie takie coś*... Osobiście liczyłam jednak, że będzie bardziej krówkowo (jak w przypadku Studentskiej). Czekolada - tu potrafię zrozumieć, że może mieć ona swoich wielbicieli, ale nie była dla mnie. Dodatek soli udany, ale krówki do zmiany. Mama z kolei uważa odwrotnie: "ta kwaśność jest dziwna, ta sól tutaj niepotrzebna". To chyba specyfika Marabou z solą, bo w Black Saltlakrits było coś podobnego. Trudno ocenić.

*Fudge to popularny głównie w Wielkiej Brytanii rodzaj twardych cukierków, który powstaje przez zmieszanie cukru, masła i mleka; tłumaczy się jako "krówki", ale z polskimi nie mają wiele wspólnego, bo są twardo-suche.


ocena: 7/10
kupiłam: Allegro
cena: 11 zł (za 185 g)
kaloryczność: 522 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, tłuszcz mleczny, białko serwatkowe, glukoza, słodzone mleko skondensowane, olej palmowy, emulgatory (lecytyna sojowa, E471), sól morska, masło, aromat, sól

czwartek, 2 maja 2019

Merci Creme Fruit Kirsch-Creme / Cherry-creme mleczna z kremem wiśniowo-śmietankowym

Po który smak Merci sięgnąć w następnej kolejności... Nie wiedziałam. Oba pozostałe mogły wyjść albo bardzo dobrze, albo bardzo źle. Żeby tchnąć trochę kolorytu, postanowiłam przepleść degustacje czerwone-żółte-czerwone... Padło więc na wiśniowe.

Merci Limited Edition Creme Fruit Kirsch-Creme / Cherry-creme to mleczna czekolada o zawartości 32 % kakao z wiśniowym kremem śmietankowym.
Oczywiście w formie czekoladek, edycji limitowanej na lato 2018 zawierającej owocowe smaki, produkowanej przez Storck.

Po otwarciu dobiegł mnie wyrazisty, bardzo słodki zapach wiśni wtopionej w ogrom mleka. Od razu pomyślałam o jakimś wiśniowym deserze śmietankowym lub jogurcie, bo to była właśnie tego typu, "umleczniona", wiśnia, a nie świeża i charakterna. W tle pobrzmiewała słodko-mleczna, urocza czekolada.

Czekoladki już w dotyku były tłuste, ale przy łamaniu przyjemnie pykały. Gruba warstwa czekolady skrywała wysoce mazisto-plastyczne nadzienie.
W ustach czekolada okazała się tradycyjnie tłusto-kremowa, bardzo gęsta i zalepiająca, z silnie proszkowym motywem.
Przejście do nadzienia było lepiszczo-gładkie. Cechowała je co prawda oleistość, a więc i silna tłustość, ale i taki "śmietankowo-mleczny", rzadszy tłuszcz niż w przypadku czekolady, a także pewna soczystość.

W smaku czekolada roztaczała silny smak mleka, posłodzonego do granic możliwości. Delikatna, w pewien sposób urocza i niemal maślana, rozmywała się nieco, gdy do głosu dobiegały nuty ze środka.

Na mlecznej fali wypłynęły śmietanka i słodycz "jogurtowej" albo raczej "umlecznionej" wiśni, która szybko zaczęła podchodzić pod konfiturowo-dżemowate tony. Lekki kwasek przebił się przez resztę, po czym uplasował się za słodyczą. Wiśnie ewidentnie przybrały formę konfitury. Była słodka, soczysta i naturalna, choć w tle pobrzmiewała nuta aromatu. Maślano-delikatna czekolada i margarynowe przebłyski nadzienia mieszając się z tym wszystkim zasugerowały... wiśniowy marcepan?

Wszystko to było słodkie do tego stopnia, że cukier drapał w gardle, ale na szczęście nie zdominował poszczególnych smaków.

Bliżej końca kwasek mocniej zaakcentował swoją obecność (wydał mi się nieco przerysowany - może przez cukrowość), podkreślając soczystość tych jogurtowo-konfiturowych wiśni, więc niezachwiana słodycz i reszta smaków wchodzących w pewną nijakość, jakoś tak zaskakiwały na... naaromtyzowany korzenny tor.

W posmaku pozostało przesłodzenie, wyraziste wiśnie (mieszanina "jogurtowo"-konfiturowych, z nutą chemii), maślano-marcepanowa korzenność i pewna sztuczność, zaliczająca się jednak do tej "do przyjęcia". W sumie nie był to posmak negatywny, ale niestety towarzyszyło mu poczucie silnego przetłuszczenia i oleju na ustach.

Sztucznawy marcepan z ogromem smakowitych wiśni i przesadzoną ilością cukru jako okropnie tłusta czekoladka... miał swój urok. To aż dziwne, że nie wyszło tanio i tandetnie, a całkiem wciągająco. To dziwna smakowitość z nutą obrzydliwości.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 578 kcal / 100 g (podane dla wszystkich smaków)
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, oleje roślinne (palmowy, shea), pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, jogurt w proszku (?), śmietanka w proszku, maślanka w proszku (?), laktoza, maltodekstryna, skoncentrowany przecier z truskawek (?), aromaty, lecytyna sojowa, skoncentrowany przecier z wiśni, kwas cytrynowy, barwnik (ekstrakt z marchwi)(?)*
*Skład podany dla wszystkich smaków, usunęłam tylko brzoskwinię i marakuję, bo to na pewno nie z tych czekoladek; tam, gdzie znaki zapytania to wątpię, by były w tym smaku, ale mogą być

środa, 1 maja 2019

Moser Roth Mousse au Chocolat Sauerkirsch-Chili ciemna 85 % z musem czekoladowym i nadzieniem wiśniowym z chili

Początkowo do Moser Roth byłam raczej pozytywnie nastawiona, bo widziały mi się jako "zamienniki Lindtów". Jako że Lindt Creation 70 % Cherry & Chili smakowała mi, na podobną Moser Roth zerkałam już od jakiegoś czasu. Ze smakiem Banana Split, który mógł wyjść bardzo różnie, marka poradziła sobie świetnie, Malaga było po prostu w porządku, toteż przypuszczałam, że ten smak może okazać się bardzo słodki. Czułam jednak, że "z dżemorem" jakoś dobrze to wyjdzie. Zanim otworzyłam, dostałam Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter, a ta była po prostu paskudna. Zrozpaczona zaczęłam dopuszczać do siebie, że być może ciemne tej marki są takie... Zaczęłam się też bać tego, co pod dżemorem... Sięgając do szuflady spróbowałam jednak na moment zapomnieć o haniebnej tabliczce, dać drugą szansę.

Moser Roth Mousse au Chocolat Sauerkirsch-Chili to ciemna czekolada o zawartości 85 % kakao z musem czekoladowym (27%) i nadzieniem wiśniowym z chili (20%).
Opakowanie zawiera 5 tabliczek po 37,5g - łącznie 187,5g.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam wiśniowo-bombonierkowy zapach w towarzystwie bardzo delikatnej, ale ewidentnie ciemnej czekolady.

Niemal czarna, połyskująca tabliczka zaskoczyła mnie tym, jak twarda była. Usłyszałam głośny trzask, co później przypisałam jej grubości.
Skrywała zadowalającą ilość nadzień, z których mus wydawał się w znaczącym stopniu przeważać. Miał sporo "bąbelków powietrza", a żel ciągnął się kilometrami, niemiłosiernie oblepiając wszystko wokół. Był rzadkawy jak sos, ale zarazem zwarty.
W ustach czekolada okazała sucho-tłustym zlepkiem o strukturze niby gładkiej, ale nad którą wisiało widmo pylistości. Rozpuszczała się powoli, trochę opornie, ale w sumie znośnie... Tylko że gdy tak pękała, wydając głośne chrupnięcie, nadzienia wydawały się przy niej rozchodzić błyskawicznie, przez co nie ma co mówić o jakimś zgraniu.
Bardziej z nią integralny był niewątpliwie mus, rozpływający się w umiarkowanym tempie. Wyszedł tłusto-kremowo, ale nie ciężko. Sprawiał wrażenie mlecznego i nie tyle mousse'owatego, co po prostu lekkiego. Pyłowość kakao znalazła się także w nim, ale jego struktura była zacna.
Nadzienie wiśniowe okazało się idealnie gładkim i cudownie soczystym żelem, który szybko wyciskał się spod czekolady i rozpływał się.

W smaku czekolady przodowała gorzkość o mocno sucho-palonym wydźwięku, bez żadnej głębi, ale nie zła. Smakowała zwykłym kakao posłodzonym nieprzesadzoną ilością wanilii. Po pewnym czasie doszła do tego maślaność, która uwypukliła prostotę, wręcz prymitywność.

Spod czekolady bardzo szybko przebił się soczysty, w pełni owocowy kwach. Poczułam naturalną, kwaśną wiśnię, która błyskawicznie została zdominowana przez cytrynę. Ta tutaj przełożyła się na efekt lekkiego przerysowania. Dosłownie ułamek sekundy po cytrynie uderzyła ostrość chili. Spłynęła do gardła, rozgrzewając je, po czym zaczęła słabnąć. Po pewnym czasie nieco osłabła też kwaśność, rozmyła się na rzecz znowu bardziej wiśniowego (w bombonierkowym kontekście) smaku. Zrobiło się właśnie też nieco bardziej słodko, pikanteria przyjemnie pobrzmiewała na przestrzeni tego wszystkiego, ale pozwoliła innym smakom płynąć.

Oto z musu wydobyła się cierpkawość kakao i maślano-mlecznawy smak zespojony ze słodyczą. Ta wzrosła, w drugiej połowie zrobiło się bardzo kakałkowo-pyliścietruflowo. Z tym to pod koniec przemieszała się ciemna czekolada. Powróciła gorzkość, która całkiem przyjemnie zeszła się z delikatnym smakiem musu za sprawą wanilii.
Już tylko leciutkie wspomnienie chili podkreśliło suchość i palony motyw, a bombonierkowa wiśnia - wanilię i ogólną mleczno-maślaną słodycz.

Po wszystkim w ustach pozostała cierpkość kakao, naturalna soczystość wiśniowo-cytrynowa i połączenie "suchej paloności" (takie trochę próchno) oraz posmak mleczno-maślano-kakakowej bombonierki.

Podsumowanie tej czekolady nie jest łatwe. Zacznę od tego, że zjadłam w sumie ze smakiem. Mimo pozornej mocy, wyszła słodko i przystępnie. Mimo naturalności, zalatywała bombonierką. Nie taką tanią i paskudną jednak... miało to swój klimat (szkoda, że bezalkoholową bombonierką). Poszczególne smaki czuć wyraźnie, ale mogłyby być lepiej zrobione, np. wiśnia mogłaby być silniejsza od cytryny, a pikanteria bardziej rozkładać się w czasie. Sama czekolada była kiepska, ale z dobrymi nadzieniami jakoś tam wyszła. Po okropnej Chocolat Delice Praline, zszokował mnie mousse, który wyszedł... zacnie. Nazwałabym go po prostu kremem, a nie musem, ale jakim... mniam! Osobiście wolę Lindta, ale jestem pewna, że w tym stosunku ceny do ilości i jakości, nic lepszego się nie znajdzie.


ocena: 7/10
kupiłam: Aldi
cena: 9,99 zł (za 187,5g)
kaloryczność: 546 kcal / 100 g
czy kupię znów: może kiedyś i bym mogła

Skład: czekolada (miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, cukier, kakao niskotłuszczowe, lecytyna sojowa, wyciąg z wanilii), cukier, miazga kakaowa, syrop glukozowy, tłuszcz mleczny, syrop glukozowo-fruktozowy, zagęszczony sok wiśniowy (3,3%), substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; tłuszcz kakaowy, skrobia kukurydziana, aromaty, kwas cytrynowy, lecytyna sojowa, koncentraty barwiące (czarna marchew, hibiskus), ekstrakt z chili