piątek, 5 czerwca 2020

J.D. Gross Mousse au Chocolat Sour Cherry & Chili ciemna 56 % z mousse'em czekoladowym i nadzieniem wiśniowym z chili

Lubię czekolady nadziewane. Niestety bardzo często efekt mi nie odpowiada, ale teoretycznie, jak jest zrobiona jak trzeba, lubię. Ulubiona forma nadzienia? Dobra. Dobry dżem, dobry krem, dobre nadzienie z dobrymi kawałkami czegoś dobrego. Ważne, aby było dobre. Czekolady z chili prawie zawsze widzą mi się jako dobre (choć parę razy się nacięłam). Dżemor wiśnia-chili jako zamysł bardzo mi się podoba, ale... właśnie jedyne takie mi znane nie spełniły oczekiwań. Lindt Creation 70 % Cherry & Chili - dobry, ale i tak trochę ponarzekałam. Moser Roth? Niee... Dzisiaj przedstawiana tabliczka jednak nie miała powodów, by rozczarować. Mousse'y Grossa mnie zachwycają, te czekolady ogółem darzę sympatią (że nawet przesłodzenie mi w nich nie przepada), a czysty Gross 56 % z chili to jedna z najlepszych czekolad z tym dodatkiem, jakie jadłam. Po nieco przedwcześnie zestarzałej Mousse au Chocolat Orange wiedziałam, że lepiej czym prędzej wziąć się za resztę serii i nawet przez moment się wahałam, czy przypuszczalnie najlepszej nie zostawić na koniec, ale... uznałam, że potencjalnie pyszną chcę zjeść możliwie jak najświeższą (by też ewentualnie zdążyć jeszcze zapas zrobić).

J.D.Gross Mousse au Chocolat Sour Cherry & Chili to ciemna czekolada o zawartości 56 % kakao nadziewana (20%) musem czekoladowym i (17%) wsadem wiśniowym z papryczką chili.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, już wiedziałam, z czym mam do czynienia. Mousse'owo-truflowy motyw ustanowił wyrazistą bazę, której pewności siebie dodały alkoholowe wiśnie. Ponadto, poczułam paloną woń składającej się z wysokiej, palonokarmelowej słodyczy oraz wytrawnej cierpkości, nasuwającej skojarzenia z paloną kawą i... soczystym winem... albo takową (wiśniowo-winną) bombonierką.
Przy podziale kostek pojawiło się skojarzenie z zakalcowo-kakałkowym murzynkiem.

Tabliczka trzaskała i wydawała się dość konkretna. Nic dziwnego, bowiem warstwa czekolady była bardzo gruba, a nadzienia cechowała zwartość, mimo że były lekkie. Przy bardziej szczegółowym podziale kostek trochę się to rozwalało, ale nie żeby przeszkadzało; przy robieniu kęsa nie uginało się. 
Czekolada w ustach rozpływała się powoli, ale bardzo przyjemnie, bez oporu, w sposób tłusto leniwy. Miękła, zalepiała i odsłaniała lepiące się do niej nadzienia.
Mousse okazał się poniekąd zgrany z nią, był bowiem kremowo-maślany w sposób czekoladowy, ale... znacznie od niej bardziej roztrzepany. Najprawdziwszy, lekko bąbelkujący mousse kojarzył się z tłustą bitą śmietanką (dość jednak ciężką), pozostawiającą pylisty efekt kakao.
Dżem to właściwie bardzo zwarty, jakby przecierowo zagęszczony, lepiący żel. Zachowywał zwartość, nie lał się, ale nie był zbyt gęsty. Zdziwiłam się, że wyszedł raczej mało soczyście. Wolałabym, by dodali go więcej i by był to właśnie... soczystszy dżem.
Całość wyszła zalepiająco-spójnie. Lekko to mięknące, acz zachowujące formę.

W smaku czekolada przywitała się wysoką paloną słodyczą mocno przypieczonego, czekoladowego piernika. Niepretensjonalnie rosła, łącząc się z gorzkością palonej kawy i orzechów. Też palonych i jakby... niosących złagodzenie.

To właśnie złagodzenie kontynuował mousse. Umocnił skojarzenie z ciastem: piernikowym murzynkiem. Podbił słodycz, ale nie jakoś silnie, choć na pewno nie był gorzki. Wniósł maślaną nutę, podkreślił orzechowość. Kojarzył się z zakalcowym, piernikowym murzynkiem, który przyprawiono całkiem odważnie. Zaczęło się robić coraz cieplej, coraz ostrzej. W pewnym momencie zaleciało mi to śmietanką, ale wtedy do akcji wkroczyło chili.

Skojarzenie z ciastem, pieczono-palony motyw i ogółem ciepło podkreślał żel, który w połowie zabrzmiał pełnią smaku. Lekko ocieplał gardło oraz język i choć do głosu dochodził za sprawą subtelnej, ale wyraźnej pikanterii, tak w tym momencie okazał się zaskakująco ostry. Szybko dołożył słodko-wiśniowy smak. Ten jednak nie był mocny, przywodził raczej na myśl alkoholowo-słodki... Likier? Wino? To taki motyw bliżej nieokreślony: soczysty, bezalkoholowy alkohol o lekko sztucznawym smaku.

Smak tego nadzienia z czasem okazał się jednak głównie słodki. Chociaż wnosił cierpkość i soczystość wiśni, pobrzmiewał sztucznością. I to właśnie w dziwny sposób, bo to słodycz wydała mi się sztuczna (?), nie zaś wiśnie. Te okazały się jedynie nutą, zawierając w sobie i trochę kwasku wiśniowo-cytrynowego, ale tak, i sztucznego motywu. Rozgrzewające chili jednak odciągało od tego uwagę, a podkreślało alkoholowo-bombonierkowy wydźwięk.

Końcówka zrobiła się właśnie trochę wiśniowo-bombonierkowa, nieco cukierkowo za słodka, ale wciąż lekko kwaskawa (raczej cytrynowo). Ogólna czekoladowość wydała mi się muląco słodka, ale i kakałkowa. Nie dziecięco jednak, a poważnie, choć nie tak szlachetnie... Bardziej jak piernikowo-murzynkowy mousse.

Po wszystkim pozostał posmak trochę nazbyt cukierkowy, ale także przyjemna cierpkość kakao i wiśni. Te wyległy na końcu, razem z dość ciężką ostrością chili, pozostawiającą błogie rozgrzanie. Trochę jak by opisywane ciacho popić grzańcem.

Czułam się nieco zasłodzona, co akurat mi nie przeszkadzało i... zalepiona - nie tłuszczem, a tym żelem, ponieważ czułam, że jakby było z nim coś nie tak - z syrop glukozowym zdecydowanie przesadzili. W trakcie jedzenia jednak aż tak źle nie było.

Mimo drobnych wad, bardzo mi smakowała. Postrzegam ją jako czekoladę z musem czekoladowym i chili oraz nutą wiśni (w tej kolejności). Tej ostatniej niby trochę mi żal, lecz ogólnie wydźwięk wyszedł zacny także bez niej. Piernikowo-alkoholowe klimaty obracające się wokół chili? No mniam!
Nawet drugą tabliczkę kupiłam i tamta niestety wyglądała mniej świeżo, ale smakowała tak samo, tylko że żel był gęstszy, bo podeschnięty, a i jakby nieco zagęścił / zawilgocił mousse - jak w przypadku Orange. Producent mógłby popracować nad jakością.
Zdecydowanie wolę Grossa od Lindta Creation 70 % Cherry & Chili ze względu na cudownie mousse'owaty mus oraz znaczącą pikanterię. Podobała mi się spójność całości. Wprawdzie Lindt był bardziej wiśniowy, ale nadzienie Grossa dłużej utrzymywało się i... to fajnie wyszło. Niestety jednak sztucznawość stała na drodze do pełnego zachwytu. I nie ukrywam, że o wiele bardziej podoba mi się zawartość 70 %.


ocena: 9/10
kupiłam: Lidl
cena: 8,99 zł (za 182,5g)
kaloryczność: 529 kcal / 100 g
czy kupię znów: chyba tak

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, syrop glukozowy, substancja utrzymująca wilgoć: sorbitole; syrop cukru inwertowanego, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, pełne mleko w proszku, tłuszcz shea, orzechy włoskie, bezwodny tłuszcz mleczny, zagęszczony sok cytrynowy, lecytyna sojowa, zagęszczony sok wiśniowy (0,3%), przecier wiśniowy (0,2%), ekstrakt z papryczek chili, substancja zagęszczająca: pektyny; regulator kwasowości: cytryniany sodu; ekstrakt z laski wanilii, naturalny aromat

8 komentarzy:

  1. A js ma przecenie w Lidlu załapałam wedel z chilli i wiśnią. Nie mam pojęcia czego się spodziewać bo takich połączeń nue jadłam jak dotąd ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wczoraj tego Wedla zjadłam! Sama czekolada okropna, dodatki nie zachwyciły, ale sprawiły, że zjadliwe to było, ech. Współczuję, że zaczęłaś przygodę z takimi smakami od czegoś takiego.

      Usuń
  2. Kiedyś sięgałam głównie po nadziewane czekolady. Im bardziej szalone było nadzienie tym bardziej mnie intrygowało. Jednak z czasem zniechęcił mnie fakt, że z reguły jego skład jest słaby. Szczególnie zaczął razić mnie dodatek syropów: glukozowego, fruktozowego, glukozowo-fruktozowego. Czasem sięgnę po czekoladę nadziewaną albo jakieś pralinki, ale nie smakują mi już tak jak kiedyś. Teraz wolę czekoladę pełną lub pełną z dodatkami i lubię skupić się na jej smaku i jego subtelnych akcentach, od których często odciąga uwagę dość krzykliwe nadzienie w czekoladach nadziewanych. Mimo to J.D Grossy Mousse ciekawią mnie od dawna, szczególnie że czekolady pełne tej marki bardzo mi smakują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nadziewane Grossy bardzo cenię. Z nadziewanych to niewiele jest wartych uwagi, ale jak lubisz dziwne, ale dobre nadzienia to rozumiem, że Zottera znasz? Jak nie, to marsz nadrabiać zaległości! :D

      Usuń
    2. O Zotterze wiele dobrego słyszałam i czytałam (nawet na Twoim blogu), ale nigdzie nie mogę znaleźć tych czekolad stacjonarnie. Ciągle mam obawy przed zamawianiem jedzenia pocztą, bo boję się, co mogłabym zobaczyć po otworzeniu paczki. Niestety kurierzy nie obchodzą się z przesyłkami zbyt ostrożnie, a na widok dobrej czekolady w stanie agonalnym, chciałoby mi się płakać. Zottery widziałam na żywo tylko raz na tegorocznym Festiwalu Czekolady w Łodzi , ale nie byłam tam sama i nie chciałam wystawiać na próbę cierpliwości moich towarzyszy, którzy musieliby czekać aż przecisnę się do stoiska i na coś zdecyduję. Uwierz mi, ciągle żałuję, że tego nie zrobiłam.

      Usuń
    3. Do mnie wszystkie czekolady dostarczają kurierzy, poczta rzadko kiedy. Możesz mi wierzyć, że sklepy internetowe, które zajmują się tym, wiedzą, jak porządnie je zapakować i w jakich godzinach nadać paczkę, by jak najszybciej dotarła, a nie zalegała gdzieś w upale całymi dniami. Polecam zarówno Sekrety Czekolady, jak i Biokredens.

      Usuń
  3. Zero chili w aromacie? A to zwodniczy dziad! Dobrze, że opakowanie stanowi wystarczające ostrzeżenie. (Gorzej, jeśli ktoś dostanie fragment bez). I znów ta Twoja bita śmietanka, ych :P Podoba mi się piernikowy murzynek, nawet bardzo. Wino czy likier też być mogą. Ostra warstwa? Do widzenia.

    Drugą tabliczkę kupiłaś z innej partii czy tej samej? W jakiej odległości czasowej je jadłaś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przejadłam już łącznie pewnie z 10 tabliczek z różnych partii. Jedna to w ogóle z tego była staruchem i poszła do śmieci, ale większość miała świeżość pierwszej.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.