Kiedy po dłuższej przerwie wróciłam do gór, nie mogłam się nimi nasycić. Mimo że portfel płakał, było tak, że jeździłam co weekend. Jako że kondycja pogorszyła mi się przez przerwę, doszły problemy z kolanami, a i pora była nie moja (luty/marzec to w Tatrach Wysokich jeszcze konkretna zima) wybierałam mniej wymagające trasy, o których kiedyś bym nie pomyślała, bo przeważnie celowałam w szczyty powyżej 2 tys. Gdy zaczęłam rozglądać się za niższymi, okazało się, że jest wśród nich całe mnóstwo pięknych tras i było z czego wybierać. Na kolejny wyjazd zaplanowałam Nosal, ponoć z bardzo widowiskowym podejściem.
Aby tam jednak dotrzeć, najpierw musiałam przejść się chodnikiem z parkingu na Kuźnickiej Polanie. Początkowy fragment dał mi w kość, bo za budką-kasą przy wejściu na szlak podejście wiodło ostro w górę, prawie w pionie, ale... nie były to skały czy coś, a schody o głupiej wysokości i z powbijanymi belami, że przy moim wzroście to bardzo denerwowało. Na szczęście nie był to długi odcinek. Potem czekały mnie już naturalne nibyschody z kamieni. Też i wyższych, i niższych, ale jakoś o wiele lepiej odbieram taką wspinaczkę. Minęłam sporo naprawdę pięknych ekspozycji. Widoki na góry przy błękitnym niebie były świetne! Pogoda nie zepsuła się nawet gdy weszłam na sam Nosal - cud! Może trochę bardziej wiało, przez co miałam trochę kłopotów ze zrobieniem ładnych zdjęć czekoladzie, ale radość z tego wszystkiego i tak miałam ogromną. Ludzi nie było za wiele, nim skończyłam "sesję zdjęciową", w ogóle się rozeszli. Trochę czasu tam spędziłam i ruszyłam dalej, ku Nosalowej Przełęczy. Choć już i tak przeszczęśliwa, wiedziałam, że to jeszcze nie koniec radości! I nie mówię tu oczywiście o czekoladzie, jedzonej częściowo po drodze. Ups, i trochę zaspoilerowałam.
Zabrałam ze sobą taką, która nie zapowiadała się jakoś szczególnie pysznie, a smacznie, ale producenta, którego nie znałam, więc różnie mogło być. Jako że to czekolada z dodatkiem, tym bardziej - tylko w góry taką. Gdyby nie góry, nie zasugerowałabym jej ojcu (czasem kupuje mi różne rzeczy i wskazuję, co to może być, by prezenty były względnie udane), no, ale w górach dodatki do chrupania w czekoladzie jak najbardziej mi pasują. A bałam się, że ta właśnie może być... dość chrupiąca przez pestki malin. Zaczęło mi się wydawać, że ostatnimi czasy one są coraz bardziej mocarne, a ja coraz bardziej na nie czuła.
Guylian Tablets Raspberry 72 % Cocoa Dark Chocolate with Real Fruit to ciemna czekolada o zawartości 72% kakao z malinami liofilizowanymi; w formie 4 mini tabliczek po 25g.
Po otwarciu poczułam połączenie kakaowej gorzkości z maślano-karmelową słodyczą. Szło to w trochę syropowym kierunku, łącząc wysoką słodycz z cierpkością. Kakaowa cierpkość raz czy drugi zdobyła się nawet na pewną ziemistość, a w słodyczy chyba przemknęła mi nawet jakby nutka-nuteczka orzechów laskowych. Maliny zaznaczyły się wyraźnie, ale jako dodatek w tle. Pomyślałam o dżemie i syropie malinowym. Kryły kwasek, acz znikomy; raczej dołożyły się do słodyczy.
Tabliczka wyglądała na tłusto-kremową. Przy łamaniu nie trzaskała specjalnie głośno, bardziej chrupała, ale była twarda. Sugerowała kruchość, acz kruchą nazwać jej nie mogę. Patrząc na spód, pomyślałam, że wypełniają ją duże kawałki malin w ilości średniej (i w zasadzie miałam rację)
W ustach rozpływała się bardzo łatwo w średnik tempie. Początkowo wydała mi się gęsta, jednak potem raczej jedynie gęstawa. Miękła, przedstawiając się jako plastyczna. Była śmietankowo tłusta - dla mnie za tłusta - i gładko-kremowa. Zmieniała się w lepkawe, śmietankowe bagienko, które końcowo znacząco rzedło. Kawałki malin z pestkami kryła w sobie długo. Wyłaniały się z niej bliżej końca.
Maliny gryzłam głównie, gdy czekolada się już rozpłynęła. Zdarzyło mi się raz po raz nadgryźć którąś już wcześniej, obok czekolady, ale wolałam zachować je na koniec.
Malin dodano średnio dużo - stanowiły jedynie dodatek do czekolady, co tu się bardzo dobrze sprawdziło. Okazały się kawałkami głównie średniej wielkości i paroma małej. Wydawało mi się, jakbym trafiła też na kilka samych pestek. Gryzione nawet na koniec niektóre lekko raz czy drugi chrupnęły, skrzypnęły, a potem nasiąkały. Było tam trochę miąższu, delikatniejszych, niewymagających farfocli. Pestki bardziej przyciągały uwagę, ale nie wyszły szczególnie irytująco, a przystępnie strzelająco-chrupiąco. Mimo że nie cierpię zbyt wielkich, natarczywych malinowych pestek, te tutaj wyszły ok nawet w moim odczuciu.
W smaku przywitała mnie średnio wysoka, ale intensywna słodycz i od razu lekko rosnąca gorzkość. Wtórowała jej cierpkość, starająca się hamować zapędy słodyczy.
Maliny przez pewien czas prawie się nie ujawniały. Hen w oddali może tylko jakaś tam drobniutka sugestia się przewinęła. Słodycz została za to podkreślona maślanością. Przełożyło się to na myśl o maślano-śmietankowym karmelu. Wyraźnie, acz nie za mocno palonym, ale też bardzo maślanym. Ogólna maślaność łagodziła trochę gorzkość, acz ta nie dała się zbytnio zepchnąć.
Rozszedł się motyw syropu i/lub sosu kakaowego. W tle odnotowałam akcent zwykłego kakao w proszku, ale był marginalny. Pilnował jednak słodyczy, by nie pozwalała sobie na zbyt wiele.
Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa i tak zdradził się co prawda jej cukrowy charakter, acz nie był napastliwy. Zaraz przytoczył bowiem nutkę dżemu i syropu malinowego. Maliny wemknęły się bowiem jako bardzo słodki, nawet nieco przecukrzony twór. Wyraźnie jednak malinowy zarazem, mimo że podporządkowany czekoladzie.
Ta prosta kakaowość przełożyła się na wzrost cierpkości. Gorzkość jednak, choć niepodważalnie obecna, nie miała zbyt siekierowych zapędów. Co prawda raz czy drugi zahaczyła nawet o lekką ziemistość, ale na tym koniec. W harmonii rozchodziła się wraz z maślanością i śmietanką, która za to bliżej końca mi nieco za bardzo się panoszyła. Łagodziła całość - na szczęście nie tylko gorzkość, ale i troszeczkę słodycz.
Motyw malin narastał z czasem. Gdy zaczęły wyłaniać się z czekoladowej toni, raz po raz przejawiały drobny, soczysty kwasek. Ten nieco osłabił cukrowość słodyczy, przypominając jej o maślano-śmietankowym karmelu, jednak i tak końcowo zrobiło się trochę za słodko. Wydaje mi się jednak, że wyłapałam jakąś... orzechową aluzję?
Kawałki malin gryzione na koniec okazały się soczyście kwaśne i lekko słodkie. Mimo cukrowej, maślano-śmietankowo-cierpkawej otoczki, smakowały wyraźnie malinowo malinami liofilizowanymi. Pestki odzywały się też w smaku swoim specyficznym motywem. Te porządnie przełamały słodycz.
Po zjedzeniu został posmak maślano-cukrowy oraz cierpkość kakao. Wróciła myśl o sosie, acz już bardziej kakaowo-czekoladowym. Do tego dobrze czułam kwaskowate maliny liofilizowane. Ze względu na bazę, zyskały dżemowo-syropowe echo. Czułam lekkie przesłodzenie - w gardle też, może jeszcze nie drapanie, ale już prawie.
Tabliczka bardzo mi smakowała, lecz mam spore zastrzeżenie co do struktury, wpływającej też na smak. Była mi zdecydowanie za tłusta - w strukturze wyszło to śmietankowo, w smaku maślano-śmietankowo. Za bardzo i niepotrzebnie łagodziło gorzkość. A jednak na szczęście złagodziło też trochę słodycz. Ta była mi nieco za silna, acz nie chamsko cukrowa. Wyszła śmietankowo-maślano karmelowo, syropowo. Malinową nutkę początkowo wtłoczyła w dżemowo-syropowe realia. Sama czekolada miała potencjał, mimo dodatku zwykłego kakao smakowała przyjemnie szlachetnie - zahaczyła o drobną ziemistość, a sos / syrop kakaowy wyszedł adekwatnie do dodatku. Czuję, że gdyby zamiast oleju maślanego dodali tłuszcz kakaowy, ocena mogłaby być maksymalna.
ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (ale ojciec kupił w Dealz)
cena: (jak wyżej - on kupił jedną sztukę, ale widziałam w gazetce, że cena to 6 zł przy zakupie 3, nie wiem jednak, ile kosztowała bez tej promocji)
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, olej maślany, liofilizowane kawałki malin (1,50%), lecytyna słonecznikowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.