niedziela, 10 maja 2020

Zotter Plum Jam ciemna 70 % z powidłami śliwkowymi z rumem i kremem z białej czekolady i rumem oraz z cienką warstwą białej czekolady

Czasem, pisząc o nutach w jakiejś ciemnej czekoladzie, używam sformułowania np. "śliwkowe twory", przez które rozumiem: śliwkowe nalewki / likiery, dżemy, konfitury, kompoty, powidła... wszystko akurat zależy od tabliczki, tu jednak chodzi mi o same twory. Śliwki ogólnie lubię, w sezonie na nie niestety coraz rzadziej trafiam na satysfakcjonujące mnie, a suszone (wydaje mi się) - z rynku chyba zniknęły te "nasze", są głównie kalifornijskie (dla mnie zdecydowanie za słodkie). Jedyne tak likierowo-słodkie wino (a właściwie umeshu - to bardziej lekka nalewka), jakie lubię (bo wolę czerwone, mniej słodkie) to Choya śliwkowe, a powidła budzą same dobre skojarzenia. Gdy więc trafił do mnie śliwkowy zotterowy duet, bardzo się cieszyłam. Plum Brandy okazała się smaczna, ale dość prosta. Jaka miała wyjść wprost "powidlana" czekolada ("Powidl, a type of Austrian plum jam..." - cytując z opakowania)? Nawet nie wiedziałam, że powidła to twór charakterystyczny dla austriackiej kuchni. Wtedy wczytałam się w opis tabliczki i moja radość nieco zmalała, bo za tłuszczowo-"białe" wydało mi się wnętrze (+jestem sceptyczna do tych "cienkich warstw czekolady jakiejś tam"), ale ej! Powidl... Znaczy się powidła czekolad... czekały! Aż mi się już język plątał (czyżby to po dzień wcześniej jedzonej Plum Brandy? a może już na myśl o tegodniowym rumie?).
I naszła mnie taka myśl, że właściwie... wyszło to jak zotterowa wersja nadzień "dżemor + biały / mleczny krem". To już mi się fajne wydało (zdarza się, że bardzo nachodzi mnie na taką formę, dobrze zrobioną).


Zotter Plum Jam to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana (19%) kremem na bazie powideł / dżemu śliwkowego i tłuszczu kakaowego z rumem oraz (30%) kremem z białej czekolady i rumem oraz z cienką warstwą białej czekolady.

Po rozchyleniu papierka poczułam słodko-korzenny zapach, który od razu skojarzył mi się z nieco przesłodzonymi białymi czekoladami z cynamonem. Wkomponowane to było w czekoladową otoczkę, niosącą palone nuty chleba ze śliwką (zwłaszcza, gdy wąchałam wierzch lub po przełamaniu). Właśnie że i sama śliwka, cierpko-soczysta była od razu wyczuwalna. Mieszała się z cynamonem i goryczką... którą po przełamaniu określiłam jako pochodzenia rumowego. W trakcie jedzenia zapach odebrałam jako należący do śliwkowej brandy / nalewki. Było to tak namieszane, że aż nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy smakowite.

Przy łamaniu sama warstwa czekolady lekko trzasnęła, ale całość, mimo że dość konkretna i gęsta, sprawiała wrażenie delikatnej - takiej, która zaraz się rozwali. Otóż warstewka białej czekolady mocno trzymała się ciemnej, a maziste nadzienia... też się jej i siebie nawzajem jakoś tam trzymały. Całość była więc lepiąca i mazista.
W ustach czekolada ciemna okazała się gładko-kremowa, powoli pozostawiająca po sobie smugi.
Biała w zasadzie zlała się z nią. Obie były dość tłuste i gęste.
Nadzienia wyciskały się spod nich dosyć szybko: mleczne chyba konsekwentniej i cały czas, a śliwkowe miało moment debiutu, a potem leniwie zalegało, czekając na swoją kolej bliżej końca.
W każdym razie mleczny krem okazał się kremem bardzo rzadkim... niczym tłusta, zastygająca białej czekolady. Co za tym idzie, wydał mi się za tłusty w sposób pełnomleczny i śmietankowy.
Powidła z kolei też były tłustawe, ale te z kolei zaskoczyły swoją gęstością. To nie dżem, a dżemowato-śliski, nie do końca gładki (bo czuć drobinki skórek) krem o minimalnej soczystości. Były zbite i nieco żelowe, toporne i rozpuszczające się powoli, ale szybko mięknące i rozłażące się.
W obu nadzieniach trafiłam na element obrzydliwości.

W smaku sama czekolada zaserwowała mi sporo palonej gorzkości o charakterze kawowo-odymionym, nieco chlebowym. Oddzielenie jej od białej było strasznie trudne, ale w smaku różnicę czuć. Biała przedstawiła się jako maślano-waniliowa i śmietankowa; wydawała się dosładzać ciemną. Trochę to toffiowato wyszło. Czekolady nieco przesiąkła rumem ze środka.

Rum i nuta muląco-słodkiej, palono-korzennej śliwki szybko zaznaczyły swoją obecność, ale nie wyrwały z kopyta.

Nadzienie białe dołączało bowiem do czekolad poprzez maślano-mleczny smak, który natychmiast kojarzył się z zasłodzonym mlekiem skondensowanym z rumem (mleko z tubki dla dorosłych?). Szybko drapało w gardle po prostu alkoholowością, słodyczą, ale i... "śliwkowym alkoholem". Mimo że trochę przesiąkło kwaskiem śliwek, nie wyrzekło się śmietankowego smaku. Efekt był lekko białoczekoladowy. Ta część ogromnie dosłodziła kompozycję.

Powidła dość szybko stanęły jej jednak na drodze. Podrzuciły "podkwaszoną nutę śliwek", nie od razu dominując. Rum łączył obie warstwy. Były lekko wytrawne, goryczkowato-cierpkawe i alkoholowe, a śliwkowe w sposób bardziej odległy (jak nalewka powidlanośliwkowa?). W powidlanym kremie kryła się też nuta maślana, tłustawa. Mniej więcej w połowie wyraźnie poczułam smak odrobinkę podkwaszonych, a jednocześnie muląco słodkich śliwek suszonych (jakby kalifornijskich) i przypalono-konfiturowych. Mieszały się z paloną czekoladą w bardzo udany sposób, wnosiły trochę soczystości, ale takiej... ciężkiej. Wzrosła przy nich goryczka rumu i... cynamonu. Czułam korzenne powidła i koniec kropka. Druga połowa rozpływania się kęsa należała do nich: muląco słodkich, lekko przypalono-rzygowinowych i z lekkim, soczystym kwaskiem przetworów śliwkowych z cynamonem. Chwilami odlegle kojarzyło mi się to z czekoladowymi pierniczkami ze śliwkowym dżemorem.

Z czasem bowiem do drapania w gardle dołączyły przyprawy nabierające mocy (ostrości), ale w zasadzie nienachalne. Wpisywały się w rum, goryczkę i przesłodzenie. Cynamon wyszedł nieco rzygowinowo, gdy trafił na śliwki i białą czekoladę, ale potem tonął w palonych nutach ciemnoczekoladowych i maślano-białoczekoladowym zasłodzeniu.

Po wszystkim pozostał posmak słodkich powideł (robiących aluzje do odległego kwasku?) i jakby cukrowo-skwaśniałego alkoholu. Było bardzo słodko w... alkoholowo-bialoczekoladowy sposób. Była w tym jednak i pewna powaga, goryczka, ale... poczucie tłuszczu na ustach i ogólne pooblepianie odciągało od niej uwagę.

Całość już od drugiego kęsa postrzegałam jako nieco mulącą, ale jednocześnie w tym interesującą.
Rum aż tak jako smak rumu nie był mocno wyczuwalny, ale wydaje mi się, że alkoholowością przytępił pewne smaki. Mimo to, tabliczka aż tak bardzo do głowy nie uderzała (była słabiej alkoholowa niż Plum Brandy). Mieszał się z przesadzoną słodyczą. Ta płynęła z każdej z warstw i było jej po prostu za dużo, mimo że nie był to czysty cukier. Wyraźnie białoczekoladowo jednak też nie było przez powidła... I te właśnie smakowały sobą, co cieszy. Poniekąd, bo były to powidła przesłodzone. Aczkolwiek korzenne i niezłe. Tabliczka niestety nie wyszła tak "dżemowo śliwkowo" jak się spodziewałam, ale... smakowała mi.
Odpychała mnie jednak ta konsystencja: przy wgryzaniu się nieco się to rozwalało, tu krem tłusto-mazisty i rzadki, tu dziwnie zbity, tu coś tam... Tłusto, lepko... "fafłato" i niezbyt przyjaźnie, ale do zniesienia.
Tabliczka to kosmiczna... odpychała i przyciągała jednocześnie. Mam wrażenie, że sprawdziło się, że przez jej formę dość szybko się ją jadło, toteż na dobre nie zdążyła mnie obrzydzić. Odebrałam ją jako przeładowaną... za dużo tu tej białoczekoladowości, rumowości, przez co aż smak zgłuszony.


ocena: 7/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 647 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, dżem śliwkowy, miazga kakaowa, rum 6%, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, syrop ryżowy, mleko, słodka serwatka w proszku, pełny cukier trzcinowy, sproszkowana wanilia, lecytyna sojowa, sól, cynamon

sobota, 9 maja 2020

Zotter Plum Brandy ciemna 70 % z czekoladowym kremem ze śliwkową brandy

Patrząc, co nowego weszło do oferty Zottera, zerknęłam, czego jeszcze nie jadłam ze staroci. Otóż jedna z jeszcze niepróbowanych wydała mi się trochę podobna do Plum Jam (zaplanowanej na kolejny dzień): jakby taka "wersja podstawowa" (a tamta jakieś "deluxe"), a przy tym... zapowiadała się po prostu smacznie. Lubię ciemnoczekoladowe alkoholowe Zottery i tyle. A że w nowych alkoholu producent nie szczędził... śliwkowa brandy ładnie się w tę alkoholową konwencję wpisała! I tylko tak sobie myślę... że to aż dziwne, że wcześniej tak odkładałam jej kupno, skoro śliwki bardzo lubię.
Do tej czekolady dodano brandy ze śliwek, które w opisie po angielsku określono "blue plums" - po wpisaniu w Google wyświetlają się jakieś takie węgierkowate. W sumie tak sobie pomyślałam, że to aż dziwne, że Zotter zdecydował się na taką prostotę dodatków, bo znając jego, pomyślałabym, że doda jeszcze siekane śliwki, na zasadzie jak do takich czekolad z winami dodaje rodzynki. Jednak nie. Więc śliwka brandy (nalewka! ja prosty człek) w pełni okazałości? Tak swoją drogą, w tłumaczeniu na polski widnieje "śliwowica" - podoba mi się ta nazwa.


Zotter Plum Brandy to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana czekoladowym kremem ze śliwkową brandy.

Rozchyliwszy papierek poczułam wyrazisty, mocno palony zapach czekolady o chlebowo-kawowych nutach, kojarzącej się trochę z orzechowym marcepanem, chlebkiem... nie no, ciemnym chlebem na zakwasie i z beczkami... O tak, bo i śliwkowo-soczysty alkohol wyraźnie się w tym przewijał. Wąchając wierzch tabliczki poczułam go jeszcze wyraźniej: niemal cukrowy, mocny alkohol śliwkowy. Ze śliwek suszonych, ale soczyście-wilgotnych wewnątrz. Po przełamaniu przyszło mi do głowy umeshu (wino ze śliwek ume), w nieco wódkowato-cukrowej wersji i bardziej... śliwkowej.

Tabliczka była twarda i zwarta. Wierzch lekko pykał, acz nadzienie cechowała tłustawość; wyglądało na wręcz mokre. Można je nazwać minimalnie plastycznym.
W ustach czekolada rozpływała się leniwie, ale przyjemnie, pozostawiając gładko-kremowe, dość tłustawe smugi i odsłaniając spójne z nią nadzienie. Przegryzając się miałam wrażenie, że jest z rozrzedzonego masła albo awokado, lecz jedząc na szczęście już nie (lubię awokado, ale nie chciałabym go w czekoladzie).
Wnętrze też było w pewien sposób leniwe i istotnie niespotykanie zwarte, gęste. Gęste niczym mulisto-gliniasty, tłusty krem (taki z awokado?). Bardziej miękło, ale też smugi pozostawiało. Skojarzyło mi się z bardzo maślanym, wilgotnym i nieco parafinowym zakalcem. Bardzo, bardzo wilgotnym: nasączonym i lekko soczystym. Z czasem rozpływało się coraz bardziej wodniście. Na koniec leciutko podsuszało, jakby od alkoholu.

W smaku przy kontakcie z czekoladą od pierwszej chwili po ustach rozeszła się gorzkość o palonym wydźwięku. Na myśl przyszły mi opalane beczki i jakieś alkohole w nich (lekko przesiąkła nadzieniem), chleb i chlebowe marcepany... chlebki? Wszystko niejednoznaczne, delikatnie tylko osłodzone karmelem, również bardzo palonym.

Poprzez słodycz, właśnie między innymi palono-karmelową, do wierzchniej warstwy dołączało wnętrze. Odznaczało się słodyczą silną, ale w naturalny sposób przez samą siebie przełamaną. Otóż zaraz uderzyła słodziuteńka śliwka i mocny, niemal cukrowy alkohol. Jak wódka uderzył do głowy, do której przyszły mi suszone śliwki, a następnie śliwkowy likier lub niemal soczyste umeshu. Soczyście-suszona śliwka mieszała się z niemal cukrowo-karmelowym wątkiem i... tonęła w czekoladowości.

Czekoladowa nuta skrywała i maślaność, i odrobinę śmietanki, ale była przede wszystkim poważna i palona. Cierpkość kakao dodatkowo podkręcił alkohol, acz ten... niósł jeszcze więcej suszonych, słodkich śliwek. Ich leciutki soczysty kwasek mieszał się z motywem chleba na zakwasie. Śliwka jednak wciąż była wyczuwalna... jako chleb ze śliwką? Ze śliwką suszoną: i naszą polską (leciutko podkwaszoną), i słodką kalifornijską. W smaku na pewno dominowała śliwka, w język zaś szczypał niemal wódkowy alkohol.

Bliżej końca, alkohol cudnie rozgrzewał gardziel, a w ustach mieszała się silna słodycz i szlachetna gorzkość. Obłędnie czekoladowa fuzja była niczym śliwka w czekoladzie, bez śliwki, a z mocnym jej smakiem. Albo... jak śliwkowo-alkoholowe brownie z dużą ilością masła (które na zasadzie kontrastu zwróciło na siebie uwagę).

W posmaku pozostała niemal cukrowo-alkoholowa słodycz i właśnie poczucie alkoholu (taka "suchawość"), ale też czekośliwka, charakternie soczysta, słodka suszona śliwka - soczysty i goryczkowaty duet. Język nieco drętwiał od alkoholu, a w gardle czułam ciepło.

Całość była śliwkowa do granic możliwości, bardzo śliwkowa i słodko-soczysta, a jednocześnie mocno alkoholowa. Rysowało się to na intensywnej, wykwintnej czekoladzie, acz przez moc tychże nie aż tak głęboko-bogatej. Alkohol uderzał mocno, ale był przyjemny.
Nie ukrywam, że przy tak alkoholowo-słodkim smaku trochę przeszkadzała mi taka "czysto-śliska" struktura, ale to szczegół. Ogólny odbiór pozytywny.


 ocena: 8/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 503 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie, ale mogłabym wrócić, gdybym np. dostała

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko, syrop ryżowy, śliwkowa brandy, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, sól, lecytyna sojowa, sproszkowana wanilia

piątek, 8 maja 2020

Cachet Bio Organic 40 % Milk Chocolate Tanzania mleczna z Tanzanii

Bardzo polubiłam czekolady Cachet, przez co w mojej podświadomości zakorzeniła się chęć, a właściwie potrzeba, przetestowania wszystkich. Brałam wprawdzie namiar na to, że jak trafię na coś skrajnie nie dla mnie, to sobie daruję, ale traf chciał, że tę kupiłam... przypadkiem. Brałam jeszcze z solą i z migdałami i coś mi się przewidziało, że to z kolei mleczna z solą (nie z solonym karmelem!). Dopiero w domu się zorientowałam, że to czysta mleczna, acz o nieco zwiększonej zawartości kakao. Trochę obawiałam się więc, że może mi być za słodka lub za nudna, ale na uczelnię? Dlaczego nie? Mimo że wierzyłam, iż pewnie będzie smaczna, wzięłam na wszelki wypadek trochę z takich do dojadania. Ekhem, mówiłam coś, że ufam Cachetowi? ...Przynajmniej opakowanie piękne, co jest typowe dla tej serii - i to widać już na pierwszy rzut oka (i czuć! bo jest taakie milusie).

Cachet Bio Organic 40 % Milk Chocolate Tanzania to mleczna czekolada o zawartości 40 % kakao z Tanzanii.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, poczułam intensywny zapach, który postrzegam jako "siankowe laskowce" w oceanie karmelkowej słodyczy. Karmelki maślane i karmel otulający - "okarmelizujący" - orzechy... ileż go tu było! A jednak nie odebrał szlachetniejszego, orzechowego klimatu.

Przy łamaniu tabliczka lekko trzaskała. Była twarda, mimo że już w dotyku czuć pewną tłustość. Zastanawiałam się, czy nie wyjdzie wręcz nieco ulepkowo.
W ustach okazało się, że nie. Rozpływała się powoli, ale bez oporu. Zmieniała się w miękko-gęstą, kremową, acz lekko proszkową masę. Zalepiała usta swoimi dość tłustymi falami, starając się jak najdłużej zachować formę.

Gdy tylko zrobiłam pierwszy kęs, smaki uderzyły niemal jednocześnie.
Na wyraziście, głęboko mlecznej bazie zarysowały się orzechy i bardzo słodkie karmelki.

Orzechy laskowe zasugerowały lekką goryczkę: czy to ich skórek, czy takich lekko przypalonych orzechów. Kiedy mieszały się z naturalnym mlekiem, przyszło skojarzenie z rozgrzanym słońcem sianem czy nawet palonym słodem.

Goryczka wtapiała się w ogrom szybko rosnącej słodyczy. Podkreśliła jej charakter, wchodząc w palonokarmelową strefę. A jednak to po prostu słodki karmel i karmelki maślane przewodziły. Dosłownie nimi smakowała ta tabliczka. Już mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaczęło mnie trochę drapać w gardle. Do słodyczy dołączyła bowiem wanilia. Łagodny karmel coraz bardziej także orzechy łagodził.

Do głowy przyszło mi słodkie masło orzechowe i jakieś bardzo tłuste orzechy... brazylijskie? Dużą rolę odegrało tu mleko, będące jakby nośnikiem słodyczy i naturalności. Przesadzona słodycz zrobiła się trochę waniliowa.
Bliżej końca pomyślałam o jakiś dosłownie "skarmelkowanych" orzechach, słodzie i sianku... które jednak w wyobraźni też coś z jasnego, gęstego karmelu w sobie miało. Sianko... zdawało się kryć odległy kwasek owoców... może jakiś suszonych... albo niedojrzałych...? Byłabym nawet skłonna wskazać żółte (nektarynki... podcytrusowione?).

Po wszystkim pozostało waniliowo-cukrowe zasłodzenie, ale z przyjemnie palonym orzechowo-karmelowym motywem i nawet pewną owocową soczystością. Posmak wyszedł prawie rześko dzięki niej i mleku.

Zdziwiłam się, że czekolada mimo całej słodyczy, jakieś nuty - i to w miarę podobne do wersji 85 % z Tanzanii - miała. Karmel i karmelki przewodziły, słodycz męczyła mimo wanilii, ale naturalność, orzechowo-słodowo-siankowe nuty i sporo mleka przełożyły się na szlachetniejszy wydźwięk. Zaskoczył mnie soczysty motyw pod koniec - dzięki niemu mimo zasłodzenia byłam w stanie sięgnąć po kolejny kawałek. Dało to efekt smacznej mlecznej czekolady. Przeszkadzała mi wprawdzie jej tłustość, ale i ona nie była przynajmniej zła jakościowo. Gdyby nie aż tyle jej i mniej cukru, byłoby cudownie. W takim wypadku niestety... zrobiłam dwa podejścia i okazało się, że dwie kostki to maks - potem miałam dosłownie cukrowego kaca i chciało mi się pić.
Niespecjalnie przywodziła na myśl Werther's Original jak mleczna 40 % z solonym karmelem (czy wersja na Biedronkę), a i o dziwo wydała mi się jakaś... bardziej harmonijna. Dla mnie może i nudna, ale nie mogę odmówić jej jakości.


ocena: 7,5/10
kupiłam: Auchan
cena: 9,29 zł
kaloryczność: 573 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, naturalny aromat wanilii Bourbon

czwartek, 7 maja 2020

Naive Super Dark ciemna 80 % z Wenezueli i Kolumbii

Odkąd pamiętam gustuję w mrocznych klimatach, a i tak się złożyło, że czekolady też ciemne preferuję. Dzisiaj prezentowana zaintrygowała mnie wszystkim: pięknym opakowaniem, zawartością kakao - bo trzeba wspomnieć, że Naive są raczej o niższej zawartości. Ciekawiło samo kakao, bo początkowo właściwie nic mi o nim nie wiedziałam (dopiero po degustacji zdobyłam pewną informację na temat regionu). Jedne strony podawały co innego, drugie zupełnie co innego... W końcu jednak dostałam oficjalną odpowiedź od Naive. Akurat w tej kwestii zawsze lubię wiedzieć jak najwięcej, ale... przynajmniej piękny opis producenta jakoś próbował mnie udobruchać. Tak mi się spodobał, że pozwolę sobie go wkleić, nie ruszając, by nic nie uciekło: "Sub-tropical nights are so exceptionally dark! As you cannot see anything at all, other senses sharpen: you can hear more clearly and smell more intensely. A midnight orchestra of birds, insects and animals salute the darkness with their high-pitched tunes. Listen carefully as a cacophony turns into the best melody you have ever heard. Inhale so you can sense the aromas of all these exotic flowers and plants. Taste. Let the flavours of the jungle help you to understand the night.". O tak, poczujmy smak dżungli nocą... (A mi się już przypomniał Król Lew, różne z niego wątki i Kovu wraz ze swoim "mrokiem w sercu".)

Naive Super Dark to ciemna czekolada (blend) o zawartości 80 % kakao z Wenezueli i Kolumbii.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, orzechy, drzewa i śmietanka dosłownie rzuciły się na mnie. Miały świeży, żywy wydźwięk i o ile wśród orzechów nie wyróżniłabym konkretnych, tak wśród drzew wyraźny był motyw szyszek. Iglasty kwasek...? Mógł być, ale na pewno wkomponowany w ogrom słodko-charakternych (chwilami pikantnych?) owoców oraz owoców czerwonych (w tym żurawiny?). Zapach był słodkawy, a jednocześnie neutralnie-wytrawny, jakby w owocach nawet jakaś słodka kukurydza się ukryła.

Przy łamaniu tabliczka była bardzo, bardzo twarda. Trzaskała jak należy, odsłaniając ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się nieco leniwie i powoli, rozkręcając się z umiarkowaną ochotą. Jakoś tam zmieniała się w tłustawo-suchy, zwarty i zarazem lekko lepko-mazisty krem. Przedstawiła się jako gładka, a pożegnała lekko pylistą suchawością. Lekko ściągnęła.

Gdy tylko zrobiłam pierwszy kęs, doszło do starcia soczystości i suchości.

Oto z jednej strony wystrzeliły czerwone owoce - małe bomby wypełnione sokiem. Z czasem do głowy przyszła mi świeżo-suszona żurawina i porzeczki, których pewna nie jestem. Było w tym coś specyficznie skąpo soczystszego i słodszego (bardzo!), ale trudnego do nazwania.

W pierwszej chwili "suchość" zaserwowała drzewa i orzechy, lecz nie były to jakieś suszce bez życia, a po prostu zwykłe orzechy i drzewa, za którymi stała łagodna gorzkawość i ziemia, którą porastały. Czy aby na pewno takie zwykłe? Najpierw lekko goryczkowate, delikatne... ale właśnie nie do końca. Z kwaskiem i... korzenną pikanterią? Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wyraźnie poczułam orzeszki piniowe. W całej kompozycji przewijał się cały miks, ale te przewodziły. Pomyślałam o drzewach iglastych, które jeszcze bardziej podkreśliły kwaskawo-ostre orzeszki (właśnie z nutą igliwia i szyszek).

Tu nuty zaczęły przechwytywać poszczególne motywy. Oto piniowo-iglasty kwasek wpisał się w soczystość, a ta w ramach wymiany wzięła suchość. Poczułam liofilizowane i suszone owoce, w tym żurawinę. Bez przekonania pomyślałam o suszonych płatkach róż. Jakby te owoce w kwiatach ususzyć...? (wymyślam jakieś dziwne rzeczy - plątały mi się po głowie). Wytrawność orzechów przy słodko-liofilizowanym smaku zasugerowała coś żółtego. Niepewnie zapisałam: "kukurydza?", ale zaraz pojawiła się śmietanka. Po chwili już wiedziałam: oto banany, niepewnie umykające tyłami od początku. Banany jako jakiś bananowo-śmietankowy twór i banany liofilizowane.

Końcówka zrobiła się słodko-wytrawna, korzennie-cynamonowa i już niemal nie pikantna; owocowa, ale i liofilizowanie-suszkowata (pozytywnie suszkowata). Orzeszki piniowe, orzechy inne i drzewa cudnie wplotły w siebie niską kwaskawość i pikanterię. Delikatna strona piniowców wciągnęła do bukietu śmietankę. To zasugerowało odrobinę cierpkawej ziemi.

Po zjedzeniu został posmak prostych orzechów: miksu z piniowo-drzewnymi, podkreślonych przyprawami o ciepłym wydźwięku ze słodyczą lżejszych, śmietankowo-owocowych tworów. Banany, "jakieś inne słodkie owoce" i słodkie czerwone... może ususzone, może przerobione na jakiś krem... i jakby akcent ziemi tonował ich słodycz.

Strasznie podobało mi się "odwrócenie ról", a więc ta wymiana soczystości i suchości, przy czym żadna z nich nie dominowała, nie była mocna. To wyważona tabliczka, która gdyby była człowiekiem, pewnie byłaby kimś spokojnym, zrównoważonym, ale pewnym siebie i tego, czego chce. Drzewa i orzeszki piniowe to bardzo ciekawe nuty, wybiegi do kukurydzy, banany i czerwone owoce w lekko korzennym klimacie to połączenie, z jakim się jeszcze nie spotkałam. W ogóle to cudne zestawienie kremowej delikatności i kwasku / charakteru - właśnie tak postrzegam orzeszki piniowe, więc tabliczka mało, że nimi smakowała - miała ich charakter!

Producent pisał o nutach ziemi, kwiatów i roślin, ale... coś go chyba w tej dżungli nieźle... bo ja... nie powiedziałabym. Nasz odbiór się rozminął. Chyba że kwiaty by tak powiązać z liofilizowaniem...
Znów - tabliczka może nie szokująca, bym zwariowała na jej punkcie, ale pyszna i niezwykła, intrygująca.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 29,99 zł (za 57g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 599 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: kakao, cukier, tłuszcz kakaowy

środa, 6 maja 2020

baton Zmiany Zmiany Daleko Jeszcze?

Wielokrotnie powtarzałam, że z batonami niespecjalnie mi po drodze (jakże adekwatne stwierdzenie do dziś prezentowanego, hue hue), choć są marki, których nowości systematycznie poznaję. We własnym tempie, bo zanim je spróbuję, zazwyczaj już nowościami nie są, ale jednak. Wśród surowych batonów lubię to, że mam jedną sprawdzoną markę (właśnie Zmiany Zmiany) i się jej trzymam, nie muszę szukać i eksperymentować, gdy już mnie raz na jakiś czas, na takiego batona znajdzie (czy może jednak czas przeszły, trochę spoilerując?). Dzisiaj opisywanego może powinnam zabrać raczej na górski szlak, ale nie. Tak w ogóle to pytanie, którego ja nienawidzę. I nienawidzili moi rodzice, gdy tylko próbowałam je zadawać, toteż szybko nauczyłam się tego nie robić. Nie ma co więc przedłużać, więc bez zbędnych ceregieli: do celu, czyli do recenzji zapraszam.


Zmiany Zmiany Daleko Jeszcze? to baton "bakaliowo-orzechowy z kokosem (10%) i kakao (7%)".

Po otwarciu poczułam wyrazistą, niemal karmelową słodycz daktyli, przyprószonych gorzkawym kakao oraz daktyli podkwaszonych, wymieszanych z olejem kokosowym. Robiąc zdjęcia chwilami miałam wrażenie, że to kwaśny kokos, kokos wiórkowy i olej kokosowy wychodziły na przód, mimo ogólnej wysokiej słodyczy.

Baton w dotyku był dość tłusty, mimo że wyglądał suchawo, na mocno przemielonego. Minimalnie lepki, przy łamaniu czy krojeniu był raczej delikatny, zwarto-łamliwy.
Dopiero w trakcie jedzenia, gryzienia wykazywał twardość.
Okazał się bardzo zbitą, chlebową praską z idealnie zmielonych daktyli oraz drobnych kawałków orzechów bez skórek. Wypełniało go mnóstwo memłająco się chrzęszczących wiórków o tłusto-soczystej, wręcz mokrej strukturze.
Całość wydawała się podsuszona pyłkowością kakao, ale jednocześnie soczyście-tłusta. Jakby ten tłuszcz kokosowy wypływał przy każdym nacisku zębów. Nie podobałomi się to, bo w dodatku takie mocne przemielenie i wiórki stanęły mu na drodze do zmiany w daktylową papkę. Gryzło się to na grudki, zwyczajnie i nudno.

W smaku baton przywitał mnie wysoką słodyczą daktyli. Od początku wydał mi się też niemal maślany, tłuszczowo-oleiście łagodny. To taka... orzechowo-kokosowa tłuszczowość, chwilami kojarząca się z łagodnymi, bezskórkowymi orzechami i śmietanką kokosową.

Mieszająca się z tym wysoka, niemal karmelowa i drapiąca w gardle słodycz daktyli skojarzyła mi się wręcz z toffi. Wzrosła szybko i zaczęła palić w gardle. Bardzo prędko zrobiło się za słodko.

Mniej więcej w połowie zorientowałam się, że do palenia tego przyłożył się też olej koksowy. Był świetnie wyczuwalny jako kwaśność i goryczka, choć stały daleko za słodyczą. Skrywał ziemię, coś podfermentowanego. Daktyle współgrały z nim swoim podkwaszonym, soczystym motywem. Dołączyło do tego gorzkawe, lekko cierpkie kakao. Także orzechy się w to wpisały, zanikając trochę. Wyrównywały mocniejsze smaki z maślanością.

Przesadzona, paląca słodycz nie odpuszczała, Wydawała się splatać z kwaśnością kokosa i daktyli. Gorzkość przy tym wyszła słabiej, odlatywała wręcz.

Bliżej końca kokos, ten kwaśno-oleisty, zmienił się w bardziej wiórkowy. Ciumkając wióry i inne drobinki to wiórki kokosowe, ich tłuszczowo-mdławy smak czułam. Mimo to, nie dały rady zneutralizować ogólnego przesłodzenia.

Zrobiło się smakowo bardziej neutralnie, ale w gardle i tak paliła słodycz okraszona olejem kokosowym. Dzięki temu zyskała ziemisty, palono-karmelowy charakter.

W posmaku pozostał kokos, olej kokosowy kojarzący się z zimnymi ogniami i daktylowe zasłodzenie. Czułam suchość w ustach, ale raczej od słodyczy niż kakao. Je też czułam, ale troszeczkę, za tłuszczowością.

Całość wyszła... tak sobie. Głównie słodko, choć i kwaśno, mocno kokosowo. Daktylowo, ale nie w pożądanym sensie, a po prostu słodko... nie podobał mi się ten pomysł na daktyle. Nie zagrały swymi walorami, a tylko podporządkowały się reszcie, zasładzając. Zero czystości smaku daktyli, zero daktylowego papu. Kakao czułam niedosyt, orzechy wyszły nijako.

Baton nie był zły, ale za słodki, nudny i mało charakterystyczny. 1/3 już po prostu od słodyczy nie zmogłam - jakoś przytkała mnie ona i oddałam Mamie. Wzruszyła ramionami, że takie to sobie i "bardzo słodkie takie" - nie udało jej się zgadnąć, że to na bazie daktyli (obstawiała figi), a orzechy przeoczyła. "Słusznie" - stwierdziła, usłyszawszy, co wystawiłam.
A moja miłość do batonów Zmiany Zmiany jakoś... zgasła.


ocena: 6/10
cena: 6,90 zł
kaloryczność: 446,3 kcal / 100 g, baton (40 g) / 178,5 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: daktyle, orzechy ziemne, kokos, kakao, orzechy laskowe

wtorek, 5 maja 2020

Zotter Boozy Chocolate Mousse ciemna 70 % z kremem czekoladowym na bazie orzechów nerkowca z rumem

Z nadziewanych czekolad bardzo lubię te do potęgi czekoladowe. Czekolada z czekoladowym mousse'em / sosem / nadzieniem wydaje mi się smakowitym pomysłem, mimo że nie raz zdarzyło mi się naciąć na niewypał. Na dzisiaj przedstawianą nastawiłam się bardzo pozytywnie. Otóż nie lubię wegańskich czekolad, ale akurat np. wegańskie sojowe nadzienia czekoladowe Zottera zawsze trafiały w mój gust (bo były mniej tłuste; świetnym przykładem jest Chilli Bird's Eye z charakternym sojowym kremem oraz nowa wersja ze zbyt tłustym maślano-śmietankowym). Ucieszyłam się, że w opozycji do zwykłego musu czekoladowego (do którego, jako do BitterClassic Mousse też wrócę - bo jadłam w 2018, a ta zdążyła już zmienić opakowanie) wprowadził coś takiego. Jak ja jednak zareagowałam, gdy dokładnie sprawdziłam skład, to aż trudno opisać. Czekoladowe nadzienie na bazie nerkowców?! Wow! Nie ukrywam, że ostatnimi laty stwierdziłam, że to moje ulubione orzechy (latami miałam problem z wyróżnieniem jednych, bo lubię wszystkie, a bardzo-bardzo kilka rodzajów). Do tego od razu na myśl przyszły mi moje najukochańsze lody Syrenka Podwójna Czekolada. I choć to do mnie niepodobne, czekoladę zjadłam już na drugi dzień od otrzymania paczki, w której przyszła.


Zotter Boozy Chocolate Mousse Vegan to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana czekoladowym mousse'em na bazie orzechów nerkowca z rumem (3%).
Mousse stanowi 57 %, a tabliczka jest wegańska. 

Po rozchyleniu papierka poczułam bezmiar czekoladowości o wytrawnym, palonym charakterze i subtelnej słodyczy palonego karmelu, a zaraz za nią wyraźną woń orzechów nerkowca. Wyszło to cudownie kremowo, trochę maślanie-śmietankowo, a jednak z charakterem, gdyż paloność i lekką goryczkę podkreślała kropelka rumu.
Po przełamaniu nasilił się zapach orzechów.

Przy łamaniu tabliczka wykazała się twardością. Była konkretna i zwarta, ale ewidentnie w sposób wilgotny i mazisty, wręcz gliniasto-zakalcowy, gdyż gruba, trzaskająca czekolada skrywała na oko gładkie nadzienie, kojarzące się z wnętrzem brownie.
Gdy przegryzałam się, efekt był średni, bo czułam się, jakby nadzienie zrobiono z masła.
W ustach jednak czekolada rozpływała się gładko i kremowo, powoli oblepiając podniebienie tłustawymi smugami. Nadzienie okazało się zgrane z nią; jemu też nie spieszyło się ze zniknięciem. Również pozostawiało kremowe smugi, nieco miękło stając się zwartą, gęstą masą kojarzącą się z zakalcowo-maślanym brownie. Chwilami wydawało mi się tłusto-śliskawe, chwilami śliskawe od orzechów. Tych wyłapywałam sporo miękkich drobinek, nadających lekkiej sprężystości. Pozornie gładkie nadzienie nie ukryło więc swej miazgowości (gładka masa + ogrom drobinek).
Efekt był niczym tłuste, konkretne brownie zrobione na miazdze z orzechów. Daleko temu do mousse'u, ale zakochałam się.

W smaku sama czekolada przywitała mnie gorzkością o wydźwięku orzechowo-chlebowym w dość mocno palonym klimacie. Leciutka karmelowa słodycz też wpisała się w paloność. Miałam wrażenie, że trochę przesiąkła rumem, podkreślającym tę właśnie niemal "odymioną" paloność swoim goryczkowatym smakiem.

Nadzienie kontynuowało czekoladowy smak. Było nie za mocno, ale znacząco słodkie jak czekoladowy, maślano-palony karmel. Harmonijnie splatał się z wytrawnym duetem goryczki i cierpkości o wydźwięku dymu i nutką ciemnego chleba.
Szybko rozszedł się delikatny maślany akcent, który dość szybko po odsłonięciu się wnętrza ustąpił miejsca naturalnie łagodnym, ale wyraźnie wyczuwalnym orzechom. Obok subtelnej gorzkości ciemnej czekolady rozchodził się smak orzechów nerkowca. Był konsekwentny w działaniu i coraz czystszy, przejrzysty. Czułam się, jakbym jadła nerkowcowe brownie.

W pewnym momencie rum podkreślił goryczkę kakao, sam trochę bardziej rozgrzał gardło. Paloność otuliła nerkowce, acz rum nie narzucał im się. Lekko alkoholowe tony nadały całości wytrawnego wyrazu, pojawiła się sugestia soli, ale znów to duet czekolady i orzechów wiódł prym. Brownie ewidentnie nieco nasączono procentami - nie odstawały, a jakby ukrywały się w wytrawności kakao.

Końcówka była nieco słodsza... trochę cukrowo-goryczkowata (karmelowa, ale jakby był to karmel czekoladowy)... Lekka maślaność i orzechowość, a przy tym ogrom czekolady ciemnej, cierpkość i nutka alkoholu wmieszanego w wytrawność kakao w połączeniu ze strukturą pod koniec przełożyło się tylko na jedno, niepodważalne skojarzenie: zakalcowe brownie.

Po wszystkim pozostał posmak cierpkawo-kakaowy, sporo maślano-nerkowcowych tonów, jak również rozgrzanie słodkim alkoholem bez mocniejszego smaku alkoholu. Palona czekoladowość cudnie opiewała wszystko.
Tabliczka pozostawiła po sobie leciutko pylisto-orzechowe wrażenie.

Czekolada zachwyciła i wbiła mnie w fotel. To tabliczkowe brownie: zrobione na nerkowcach, z chrupką czekoladą na wierzchu i mulisto-gęstym, zakalcowo-wilgotnym środkiem o obłędnie czekoladowym smaku z cierpkawo-kakaowymi akcentami, nasączone alkoholem. Nie za słodkie, a cudownie goryczkowate... ciemnoczekoladowe do granic możliwości i nie mniej nerkowcowe (ale nie że takie mocno jak orzechy, a jak brownie z nerkowców - moje wyobrażenie o takim).
To... moje ukochane lody Syrenka Podwójna Czekolada w wersji tabliczkowej, i to dla dorosłych.
To... spożywczy orgazm. Z łatwością dołączyła do moich ulubionych czekolad tak ogółem (a od dnia poznania do publikacji wróciłam do niej jakieś 10 razy).


 ocena: 10/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 474 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, orzechy nerkowca, syrop ryżowy, rum, sól

poniedziałek, 4 maja 2020

Anthon Berg 72 % Cacao Rich Dark ciemna z Ghany

Czasami zastanawiam się, czy lepiej jest testować ofertę danej marki od "bazowej czekolady" (np. czystej ciemnej), czy od najniższej zawartości kakao, od najdziwniejszej, czy jak. Mam różne etapy na to, jak mam ochotę daną serię rozplanować. W przypadku marki Anthon Berg początkowo chciałam zrobić inaczej niż wyszło, ale... wyszło tak, że bardzo cieszyłam się z obrotu spraw, gdy ostatnią posiadaną była właśnie czysta ciemna. Skoro poradzili sobie z tak ryzykownym dodatkiem, jakim jest solona lukrecja, to chyba i czysta ciemna zapowiadała się dobrze? Miałam nadzieję, że intensywne dodatki nie były przykrywką dla potencjalnych gorszych przebłysków.

Anthon Berg 72 % Cacao Rich Dark to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Ghany.

Gdy tylko otworzyłam pazłotko, poczułam orzechy w wyraźnie palonym kontekście z lekką, przebijającą się świeżością. W niej kryły się owoce - jakieś czerwonawe (maliny?) oraz suszone... jakieś egzotyczne? Pomyślałam o podsuszanych figach i rodzynkach. Niby suszone, a jednak soczyste... I tu, między orzechy a te suszki, wkroczyły drzewa, jakby łącząc części: palono-suszoną i świeżo-soczystą.

Przy łamaniu tabliczka zaskoczyła mnie kamienną twardością. Wydawała dosłownie huki, zanim pokazała ziarnisty przekrój.
W ustach rozpływała się leniwie i powoli, ale bez większego oporu. Pozostawiała lepiące, tłuste smugi. Cechowała ją idealna gładkość. Odebrałam ją jako gęsto-kremową i mazistą.

W smaku pierwszy uderzył palony motyw jako mieszanka orzechowo-kakaowej wytrawnej cierpkawości, która natychmiast przybrała postać syropu / sosu. Ciemnoczekoladowy sos... już po chwili zmienił się w syrop / sos malinowy. Do wytrawności doszła słodycz.

Sugestia cierpkości... na sugestii prawie skończyła i utonęła w delikatnej gorzkawości. Ta miała lekko opalany klimat. W pewnym momencie mignęła mi "budżetowa paloność", ale szybko zniknęła. Po paru chwilach doszukałam się nuty orzechów (głównie jakiś łagodnych, ale i charakterniejszych, w tym laskowych i włoskich / pekanów?) oraz maślanej, które wymieszały się z rosnącą słodyczą. Mniej więcej w połowie czułam jasne, suszone figi, cały czas w towarzystwie orzechów. Palono-suszone nuty były podrasowane czymś drzewnym. Zdarzyło im się odbiec ku "przypalonej polewie". Sugestywna cierpkość podkreślała jednak drzewa...

...i niepewne owoce. Wyłapałam suszoną pomarańczę: chwilami jeszcze lekko soczystą, chwilami ususzono-skórkową, goryczkowatą. Oprócz suszków chyba jeszcze te czerwone na tyle się kryły. Malin...o-wiśnie? może coś egzotyczniejszego? Porzeczkowate kulki... granatu? Jednak zdecydowanie jako syrop czy coś takiego (może liofilizowane?). Albo i niemal czerwone winogrona, które już zaczęły się znacząco ususzać?

Subtelną soczystość i suszkowatość znów połączyły drzewa i wyraźniejsze orzechy. Cały, niejednoznaczny miks, w którym na pewno było bardzo dużo włoskich i laskowych, być może pekanów, z gorzkawymi skórkami.

Po wszystkim pozostał posmak maślano-orzechowy, słodko-figowy i nieco drzewny. Paloność znaczącą czułam, ale nie była bardzo gorzka, mocna czy sucha. Pojawiła się za to wyrazista cierpkość: trochę drzewna, ale głównie jak... kakaowy syrop.

Orzechy laskowe wyraźnie czułam też w mlecznej (Anthon Berg Dark Milk), acz i w tych z dodatkami ich się doszukałam. Te były i lekko kwaskawe: w lukrecjowej doszukałam się cytrusów, które pewnie mogłabym z suszko-pomarańczą powiązać.
A tak z regionu... Palona i drzewno-orzechowa była również Amatler Ghana 85 %, acz doprawiła je cynamonem i wanilią. Drzewno-orzechowy był też Blanxart 80 % Ghana, ale i bardzo, bardzo złagodzony, zaś Manufaktura Czekolady Grand Cru Ghana 70 % to już cały ambitniejszy bukiet orzechowego ciasta, miodu, rozmaitych owoców - w tym fig; czuję jednak, że ogólny wydźwięk był w pewnym sensie nieco podobny, lecz Manufaktura jakby skupiła się na innych aspektach (dodając kawę i przyprawy).

Czekolada to bardzo smaczna, acz odrobinę przeszkadzały mi przebłyski a to cierpkości (graniczącej z nutami czegoś tańszego; nawet ten syrop / sos ryzykowanie oscylował), a to maślaność (i jako "neutralizator" mocniejszych nut, w tym gorzkości, i pod względem konsystencji). Smaczna, ale np. Tesco finest o określonych regionach w tej samej cenie bardziej mi smakowały, nie mówiąc już o marketowych eko / bio (np. z Aldi, Auchan, Carrefoura - o nieokreślonym pochodzeniu kakao).


ocena: 8/10
kupiłam: Allegro
cena: 11 zł
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa, wanilia

niedziela, 3 maja 2020

lody Syrenka smak Orzech laskowy

Po tym, jak w polskich sklepach pojawił się smak Haagen-Dazs Peanut Butter, zniknęły (albo ja nie mogłam upolować) jedne z moich najukochańszych lodów - HD Hazelnut Crunch. Mojej rozpaczy nie było końca. Na szczęście jednak świat nie kończy się na jednych lodach, a ja w ramach współpracy z lodziarnią Syrenka otrzymałam m.in. dzisiaj prezentowane. Gdy stanęłam przed zamrażarką, mając sięgnąć po bliźniaczy smak (orzech laskowy), czułam się wręcz lekko speszona. Otóż marce zdążyłam już na dobre oddać serce i... troszeczkę się bałam, że moje oczekiwania są zbyt wysokie, bo myślałam, że być może (to możliwe?) okażą się jeszcze lepsze od Haagenów. Godny zastępca? Czy może będę doszukiwać się wad, patrząc na nie przez pryzmat tamtych? I pomyśleć, że akurat do rzeczy o smaku laskowców bywam sceptyczna...

Lody Syrenka smak Orzech laskowy to lody o smaku orzechów laskowych; "wegańskie na bazie orzechów nerkowca (7,7%) z orzechami laskowymi (9%)". U mnie jako pudło 430g.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach kokosa. Naturalnego i niemal "orzechowego", w dużej mierze jako oleju kokosowego. Już po chwili jednak wzmocniła się ogólna orzechowość i pojawiły się orzechy. Wydawały się łagodne i świeże: ewidentnie była to mieszanina laskowych i nerkowca.

Masa lodowa była zbita i twarda, acz nie dawało się to aż tak we znaki (np. Podwójna Czekolada jest twardsza). Przy nakładaniu i robieniu zdjęć już odebrałam je jako kremowo-miazgowe, prawie nietopiące się.
W trakcie jedzenia masa dała się poznać jako rzeczywiście "miazgowa", w czym czuć miękkie drobinki orzechów i kokosa. Co więcej, w całym pudle znalazłam parę niewielkich grudek-skupisk niedokładnie rozmieszanego masła orzechowego (z laskowców). Ogólnie miałam wrażenie, że łyżeczkuję jakiś krem / masło orzechowe, nie zaś lody, bo w zasadzie nie tyle topiły się, co miękły, lekko przybierając cieplejszą temperaturę. Wyszły więc tłusto w sposób charakterystyczny dla maseł orzechowych, a więc ciężkawo, ale jednocześnie bardzo przyjemnie.

W smaku już od pierwszej chwili czułam znaczącą słodycz. Wydała mi się zabarwiona orzechowo-maślanie, a dzięki paloności przyszedł mi do głowy karmel lub krówki... Pokrywający jakieś karmelizowane orzechy...? Albo raczej orzechowe krówki!

Jedząc, wyraźnie czuć kokosową bazę. Niemal neutralnie-śmietankowemu kokosowi daleko do smaku wiórków. Reprezentował właśnie śmietankowo-maślane, delikatnie orzechowe klimaty z coraz wyraźniej wyczuwalnym olejem kokosowym. Wprowadził on sugestię kwasku, otworzył drogę goryczce i trzymał w ryzach słodycz, która miarowo wzrastała.

Już w pierwszych sekundach przy słodyczy właśnie zaznaczyły swoją obecność orzechy. By jednak w pełni się pokazać, potrzebowały chwili. Za sprawą kokosa przemykały zaskakująco wyraziste orzechy nerkowca, zaś orzechy laskowe uczepiły się słodyczy. Dzięki niej zbudowały klimat orzechowych toffi-krówek maślanych. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa to świeżawe, wkomponowane w kokosowo-maślane otoczenie orzechy laskowe dominowały. Kojarzyły się z wyidealizowanymi krówkami / nadzieniami batonów /pralinami orzechowymi, gdyż nie były jak orzechy same w sobie. Delikatne, a jednak niepozbawione charakteru. Podkreśliła je leciutka goryczka, znów przywodząca na myśl orzechy ze skórkami.

Duet laskowo-nerkowcowy pod koniec bardzo się dosładzał, acz kokos pilnował, by nie do przesady. Pod koniec orzechy laskowe zajechały mi nieśmiałą korzennością, acz możliwe, że to efekt życzeniowy.

Po lodach pozostał posmak oleju kokosowego, kokosa ogólnie i orzechowy, nie aż tak jednoznaczny, ale raczej laskowoorzechowy. Przed oczami miałam jakąś kremową pseudokawę ze śmietanką krówkową / maślano-karmelową i właśnie z orzechami (chodzi raczej o ten "wierzch" ze śmietanki, orzechowej posypki itp., a nie o samą kawę - jak z popularnych kawiarni).

Lody wyszły bardzo zacnie. Znów urzekła mnie konsystencja mięknącego kremu / masła orzechowego i kupiły mnie te grudki masła orzechowego. Smak z kolei... trochę mnie zaskoczył. Spodziewałam się, że o wiele bardziej będzie czuć orzechy laskowe, w momencie gdy to raczej harmonijne trio laskowców, orzechów nerkowca i kokosa. Wszystkie zagrały na jedną, delikatną nutę, co wyszło wręcz śmietankowo-maślano, i żadnemu z elementów nie brak naturalnej wyrazistości. Smak był więc złożony, a jednocześnie czysty i przejrzysty, naturalny. Wysoka słodycz trzymała się przyjemnego poziomu.
Czuję jednak, że niektórzy mogą mieć im do zarzucenia ciężkość - nie była jednak negatywna, ale... no nie są to rześkie, leciutkie lody. Ale boski, lodowy krem! Haagenów wprawdzie nie przebiły, ale to przez wydźwięk - o ile HD to "laskowiec korzenny", tak Syrenka to, powiedzmy, jakiś "buenowato-krówkowy orzech" (chodzi o klimat).


 ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od lodysyrenka.pl
cena: -
kaloryczność: 336 kcal / 100 g
czy kupię znów: kiedyś może i bym mogła

Skład: rozdrobniony miąższ kokosowy, cukier trzcinowy nierafinowany, woda, orzechy laskowe, orzechy nerkowca, nierafinowany olej kokosowy, tłuszcz kakaowy, sól

sobota, 2 maja 2020

Pergale Dark Chocolate with Fruit Assorti Pieces ciemna 50 % z chrupkami cytrynowymi, malinami i ananasem

O tym, jak to pewne dodatki na mnie potrafią podziałać, pisałam przy Pergale Dark Chocolate with Raspberry. Myślałam wtedy właśnie o dzisiaj prezentowanej. Jakoś... przemówiło do mnie połączenie cytryny i malin (które bardzo polubiłam dzięki Zotter Raspberry Juice + Lemon), więc zachciałam ją i koniec. Ananas wydawał mi się neutralny i w sklepie jakoś o nim nie myślałam. Dopiero potem zaczęły mnie nachodzić lęki, że albo kandyzowany, albo suszony (suszonego ananasa nie lubię, kandyzowanego niczego nie trawię). Po podlinkowanej Pergale, łagodnie mówiąc, optymistycznie na nią nie patrzyłam, aczkolwiek uznałam, że podczas długiego dnia zajęć na uczelni jakoś tam się może sprawdzi.

Pergale Dark Chocolate with Fruit Assorti Pieces to ciemna czekolada o zawartości 50 % kakao z "mieszanką owoców", czyli chrupkami cytrynowymi, liofilizowanymi malinami i liofilizowanym ananasem.

Już w trakcie otwierania poczułam niezbyt przyjemny, tani zapach tłuszczowo-palony. Jakby ziarna kakao palono zdecydowanie za długo i próbowano to ukryć masłem (albo jego mieszanką z margaryną). Delikatna owocowa nuta jedynie się zaznaczyła. Wąchając uważnie spód lub po przełamaniu owoce czułam już wyraźnie. Przewodziła egzotyczna kwaskawość złożona ze słodyczy ananasa z aromatu i cytryny. Zarejestrowałam również naturalne i wyraźne kwaskawe maliny.

Twarda tabliczka ładnie trzaskała, przy łamaniu wydawała się jak najbardziej w porządku. Dodatki wtopiono dobrze, nic nie odpadało, nie kruszyło się przesadnie.
Wyglądało na to, że najwięcej dodano całkiem sporych kawałków malin i dużych kawałków chrupek cytrynowych, parę małej wielkości kawałk... drobinek ananasa.
Było temu blisko do zlepka-ulepka, ale w zasadzie ilość można uznać jeszcze za sowitą, a nie przesadzoną.
W ustach czekolada rozpływała się nieco opornie, dość tłusto i wodniście, całkiem długo zachowując formę. Masa była gładka, choć wydawała się lekko trzeszcząco-pylista.
Maliny okazały się suszkami nabierającymi trochę soczystości po paru chwilach, by potem męczyć i dręczyć sporą ilością pestek. Kawałki cytrynowe były twardo-chrupiące i początkowo w zasadzie świeżo-chrupkowe, ale... szybko rozpuszczały się na wodę, pozostawiając trochę zawilgocono-twardej papki, przylepiającej się do zębów jak chrupki kukurydziano-cukrowe. Ananasa właściwie trudno w tej czekoladzie znaleźć (no ok, niewiele zjadłam, więc może miałam pecha), ale jak już się trafił... najpierw wydawał się sucho-twardy, by przeistoczyć się w twardą gąbkę z włóknami.  Jakościowo dodatki nie zachwyciły, a chrupki to w ogóle jakaś pomyłka.

W smaku sama czekolada okazała się bardzo słodka ze sztucznawą nutą... sama nie wiem czego. Jakby wanilina wymieszała się z cukrowo-pudrowym lukrem i obległa jakiś tłuszcz (np. z tłustego pączka). Z czasem zaskoczyła na bardziej po prostu cukrową drogę. Nie mogę nazwać jej strasznie przesadzoną, ale irytowała wydźwiękiem.

Obrzydliwości dołożyła mu baza maślano-palona. Mdławy tłuszczowo-maślany smak uładzał / ugłaskiwał gorzkość, przez co mówić tu można jedynie o gorzkawości... A przy tej pojawiła się także lekka cierpkość o wydźwięku kakaowego likieru. Kryła się w tym tandeta (pewnie przez tę tłuszczowość napędzona). Stopień palenia wydał mi się silny, jakoś za silny i niepasujący do tłuszczowości i słodyczy. Dało to efekt taniej polewy.

Owoce szybko zaznaczały swoją obecność, przeszywając kiepski smak czekolady. Gdy robiłam gryza, że akurat przegryzłam dodatek, oczywiście to on wychodził na przód. I właściwie dodatki były tu jedynym pozytywnym elementem, ale...
Gdy akurat rozpuszczał się cytrynowy kawałek (robił to znacznie szybciej od czekolady), zupełnie zabijał jej smak (innych dodatków też). Cytryna uderzała kwasem, jeszcze raz kwasem i cukrem (raz, gdy akurat się w jeden kawał wgryzłam, mały kryształek cukru dosłownie strzelił mi w gardło), mieszającymi się z nutą kartonu, która podkreśliła wady, a więc taniość i maślaność czekolady. Owszem, niosła naturalną soczystość, ale i przerysowanie. Chrupki cytrynowe to zdecydowanie złe posunięcie.
Maliny swoją kwaśnością podkreślały cierpkość, na moment dominowały ponad bazą. Wyraźnie czułam suszone, lekko soczyste. Zagrały pełnią naturalnego smaku... gdy akurat nie zabijała ich cytryna. W takim przypadku bowiem zupełnie ich nie czułam... tylko pestki walały się po ustach.
Ananas jakoby podłapywał słodycz. Trochę się wyłonił, ale też wydawał się nie mieć smaku. Zdarzyło mu się upuścić odrobinkę egzotycznej słodyczy, niestety jakiejś jakby podsłodzonej.
Cytrusowa soczystość mieszała się z malinami, ale ananasa zagłuszała prawie zupełnie.
Cytrynowe kawałki, gdy już zniknęły, podkreśliły oba owoce, ale tylko przy kolejnym bezcytrynowym kęsie albo gdy ona już zniknęła, a czekolada dopiero z czasem odsłoniła kolejne dodatki. Tłumiły też wady samej bazy.

Po wszystkim pozostał posmak kwaśnych owoców: cytryny, a właściwie kwasku cytrynowego, i suszonych malin, a także przesłodzenie i zatłuszczenie, które łączyła dziwna taniocha, bombonierkowość (w negatywnym sensie).

Całość postrzegam jako złą. Niesmaczna baza, mało prawiedobrych dodatków, napastliwy cytrynowy twór. Już bym wolała, żeby zrobili coś malinowego bez pestek, a dali skórkę cytryny - myślę, że to byłoby rozwiązanie o wiele lepsze. Ananasa pewnie w ogóle można by przeoczyć, gdyby się nie skupiać... Aż trudno mi było stwierdzić, co było mniejszym złem: chrupki i pestki czy sama czekolada, więc oddałam tacie (nawet na wykładzie krzywiłam się zniesmaczona raz po raz, co mogłoby źle wyglądać, gdyby akurat spojrzał na mnie wykładowca, toteż zrezygnowałam i zagryzłam czymś bezpiecznym).


ocena: 3/10
kupiłam: Auchan
cena: 4,19 zł (za 93g)
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: czekolada ciemna (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, emulgatory: polirycynooleinian poliglicerolu, lecytyna sojowa; aromat), mieszanka owoców 2%: chrupki cytrynowe 1 % (syrop glukozowy, skoncentrowany syrop cytrynowy 10%, masa morelowa: morele, cukier; skrobia ziemniaczana modyfikowana, zagęszczacz: alginian sodu; aromat), kawałki liofilizowanych malin 0,5%, kawałki liofilizowanego ananasa 0,5%

piątek, 1 maja 2020

Zotter Chocolate and Mint ciemna 70 % z nadzieniem czekoladowym z miętą, brandy i warstwą czekolady truskawkowej

Czasem lubię wymyślne kompozycje Zottera, czasem wydają mi się przekombinowane. Na szczęście, w swej ofercie zawsze miał też prostsze i pyszne, np. z czekoladowymi mousse'ami i konkretnymi winami. Wtedy mogłam utonąć w walorach poszczególnych, niewielu składników. Na dzisiaj przedstawianą nieźle się napaliłam. Miętowo-czekoladowy mousse wydawał mi się prostą pysznością i obstawiałam, że takie coś wyjdzie o wiele lepiej niż białe nadzienie miętowe znane z Nashido Peppermint. Pomyślałam nawet, że może być dobrym, prostszym zastępcą jednej z najlepszych czekolad nadziewanych, jakie jadłam, czyli niezwykłej Zotter Chocolate Mint. Gdy dowiedziałam się, że w nowości występuje też truskawkowy dodatek... trochę się zdziwiłam. Niezbyt mi się to podobało... To znaczy: sam duet truskawki i mięty w czekoladzie podobał mi się i już kilka miesięcy temu zamarzyłam o takim Zotterze, widząc biedronkową czekoladę z nadzieniem miętowo-truskawkowym (ale ta nie kusiła, bo to Millano-Baron), więc to poniekąd spełnienie marzeń, ale... Nie podobało mi się, że taka eksperymentalna tabliczka wyparła obłędną Chocolate Mint. Czasem marzenia powinny zostać marzeniami, a wymarzone spożywcze twory w rzeczywistości mogą rozczarować... Wolałabym więc, by Zotter miał i porządnie czekoladową tabliczkę z miętą, i taką "udziwnioną" z jeszcze owocowym dodatkiem. Byłam więc trochę sceptyczna, ale zaczęłam sobie powtarzać, że przecież do dodatku czekolady malinowej do Zotter Chocolate Banana też byłam sceptyczna, a wyszło 10/10.


Zotter Chocolate and Mint to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z cienką warstwą czekolady truskawkowej w 60 % nadziewana miętowym kremem czekoladowym na bazie ciemnej i mlecznej czekolady z brandy.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, uderzył mnie intensywny zapach orzechowo-migdałowo-chlebowej ciemnej czekolady i ziołowo-olejkowej mięty. Zespajała je odważna nuta brandy: cukrowo-mocnego alkoholu. Było więc słodko i dość poważnie, acz nie gorzko.Wierzch tabliczki minimalnie bardziej zdawał się pachnieć rześką, świeżą mięta. Po przełamaniu natomiast rozkręciła się niemal karmelowo-cukrowa brandy i rześkość - już nie miętowa, a bardziej owocowa (truskawkowa).

Przy łamaniu tabliczka była twarda i konkretna, zwarta. Zdrowo pykała, ale nie trzaskała tak bardzo... Pewnie przez to, że konkretny, gęsty krem był twardy w sposób bardzo wilgotny, dziegciowy, odrobinę plastyczny. Przegryzając się przez całość miałam wrażenie wgryzania się w masło.
W ustach czekolada okazała się idealnie gładka, rozpływała się powoli i z łatwością, pozostawiając po sobie tłustawo-kremowe smugi. Była dość spójna z bardziej zalepiająco-kremową białą truskawkową. Obie cechowała gęstość, choć owocowa wydała mi się soczystsza.
Nadzienie okazało się... nie tak tłuste, jak myślałam. Odznaczało się niespotykaną gęstością, było zbite i gładko-kremowe (chwilami odbierałam je jako wręcz śliskie), ale.... bardzo dziegciowo-zakalcowe. Czuć że zrobiono je na bazie czekolad; wilgotne i tłustawe - normalnie niczym wnętrze wyjątkowo mokro-zwartego, gliniasto-mulistego brownie.

W smaku ciemna czekolada przywitała się palono-prażoną gorzkością, która od razu nasunęła na myśl ciemny chleb, orzechy / migdały i kawę... Może jakiś kawowy marcepan? Nie brakowało jej też palonej, wręcz karmelowej słodyczy i nuty nadzienia (alkoholu, mięty), którym trochę przesiąkła. Wydała mi się cierpka w kakaowo-ziołowy sposób.

Owocowa warstewka dodała trochę soczystości i otworzyła drogę rześkości. Sama w sobie była słodka, trochę kwaskawa i śmietankowo-truskawkowa. Łagodna, nienachalna, zdawała się wpisywać w smak czekolady. Stanowiła idealne przejście do wnętrza.

Nadzienie pobrzmiewające miętą od samego początku, po paru chwilach do gry weszło pewniej poprzez rześkość, trzymając się soczystości. Podbiło więc rześkość, reprezentując miętę słodką i przyjemną. Niosło ogrom czekoladowości. Słodycz nie była silna, wydźwięk zaś ewidentnie wytrawniejszy. Lekki akcent śmietanki mieszał się z truskawkową warstwą, a gorzkawo-palona nuta czekolady w nadzieniu podkreśliła bardziej orzechowe tony. Wydźwięk bez wątpienia wykwintny, poważny, ale nie bardzo gorzki. Krem wydał mi się jednak lekko ziemisty, cierpkawy. Cierpkawy od kakao i goryczkowatej mięty.
Mięta niezaprzeczalnie smakowała olejkowo, acz truskawki w udany sposób dopowiadały świeżą. Mniej więcej w połowie truskawki wyłoniły się ponad wszystko inne zaskakująco wyraźnie, by potem utonąć w intensywnie miętowo-czekoladowej toni. Nie było to siekierowate, a w pewnym stopniu maślane i... kremowo czekoladowe.

Brandy odzywało się po pewnym czasie. Za jej sprawą wzrosła słodycz; wydała mi się niemal cukrowa, palonocukrowa, a więc karmelowa, ale... podkreśliła tym samym truskawkę, a mięcie nadała charakteru likieru. Podobało mi się, że nie przesadzono z alkoholem, bo czuć jak cudnie pewne smaki podkreślił, ale nie uderzał do głowy.

Bliżej końca bezmiar czekoladowości podkreślony brandy o palonych karmelowo-orzechowych nutach wirował z nienachalną miętą i subtelną truskawką... niosąc dość chłodny wydźwięk.

Po wszystkim pozostała miętowo-karmelowa słodycz i cierpkość kakao oraz ziołowo-chlebowe, zakalcowe nuty czekolady. W posmaku zdecydowanie dominowała mięta: olejkowo-ziołowa, acz przyjemnie słodka, lekko tylko cierpkawa. Było w niej mnóstwo orzeźwienia, chłodku... bardziej świeżości. Przyjemne poczucie, tym bardziej, że gdzieś za nią kryła się też owocowa soczystość.

Całość była niczym wilgotne, mocno czekoladowe, miętowe brownie o nieprzesadzonej słodyczy z odrobinką alkoholu i truskawkami. Wyszło to zachwycająco naturalnie. Delikatna słodycz zdawała się płynąć głównie z truskawek, brandy i mięty, choć one wszystkie także swój charakterek pokazały (kolejno: soczystość, alkohol, goryczka ziół). W pierwszej chwili wystraszyła mnie konsystencja, ale... wcale nie była tłusta, a gliniasto-zakalcowa, jak wilgotne brownie.
Żaden ze smaków nie wywyższał się; to głęboka i poważna, harmonijna kompozycja bogata w smak. Obłędny smak czekolady sprawował władzę absolutną nad wyrazistą, pyszną miętą i truskawkami. Wydawały się jedynie dodatkami, acz dodatkami bardzo istotnymi. Tabliczka wyszła zupełnie tak, jak by wszystko w niej było dla siebie stworzone, jak by to połączenie nie było niczym dziwnym, np. truskawka - była wyraźna, ale w zasadzie czekolada nie była bardzo truskawkowa.
Tabliczka była więc harmonijnie-przystępna i zarazem... niespotykana.

Bardzo mi smakowała. Nie dość, że nie mam się do czego przyczepić, to jeszcze ma u mnie dodatkowe plusy za "inność". Była to jednak drobna "inność", nie ma co porównywać do Chocolate Mint przy czym nie mówię, która lepsza, bo zupełnie inne.


 ocena: 10/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 509 kcal / 100 g
czy znów kupię: mogłabym do niej wrócić

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, mleko, syrop ryżowy, suszone truskawki, brandy z trzciny cukrowe, pełne mleko w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), sól, olejek miętowy, sproszkowana wanilia