niedziela, 19 kwietnia 2020

Duffy's Corazon del Ecuador Camino Verde 83 % ciemna z Ekwadoru

Dobrze pamiętałam pyszną, choć "ekwadorsko nietypową" Duffy's Corazon del Ecuador Camino Verde 72%. Z doświadczenia wiedząc, jak choćby najdrobniejsza zmiana czy to w procesie wytwarzania, czy zawartości kakao może odmienić wydźwięk tabliczki, byłam bardzo ciekawa jak wyjdzie jej mocniejsza wersja. Degustacja przypadła na czas, kiedy w Amazonii szalały w sierpniu 2019 pożary i tak sobie pomyślałam... jak dobrze, że w ludziach coraz bardziej budzi się świadomość, że właśnie wszelkie takie lasy to... nasze dobro! No i tu warto przypomnieć, że tabliczki te Duffy's produkuje we współpracy z farmerami z organizacji Camino Verde walczącej m.in. z wylesianiem.

Duffy's Fine Chocolate Corazon del Ecuador Camino Verde 83 % to ciemna czekolada o zawartości 83 % kakao trinitario Nacional pochodzącego z Ekwadoru.

Gdy tylko rozchyliłam sreberko, poraziła mnie złożona, niejednoznaczna soczystość. Szybko została poskromiona i choć zanotowałam: "owoce leśne", przypominało to bardziej miód... malinowy czy raczej z malinami (coś mało rzeczywistego?)... Albo też kwiaty! Mnóstwo leśnych, drobnych kwiatów. Nie mniej istotna okazały się migdały. Oczami wyobraźni zobaczyłam niemal neutralne smakowo blade płatki migdałów i naturalny, mało słodki marcepan z zaznaczoną gorzkością. Pomyślałam też o nerkowcowo-kokosowej miazdze, ale to luźne skojarzenie (wyniesione po przejedzeniu paru pudeł lodów marki Syrenka). Bardziej w trakcie jedzenia osnuwała to wszystko nuta jakiegoś słodkiego cytrusa lub kawy z jego akcentem.

Bardzo ciemna tabliczka w dotyku wydawała się suchawa, może lekko tłustawa. Przy łamaniu wydawała bardzo głośne, piękne i przeciągło-głuche trzaski, które mogłyby należeć do wiązki gałęzi: suchych i takich żywszych. Wydawała się, zwłaszcza przy odgryzaniu kawałka, krucho-chrupka (jak wiele "zdrowych tabliczek").
W ustach rozpływała się długo i łatwo, ale jakby starając się zachować wszelkie pozory oporności. Zwarta i sucho-pylista masa rozchodziła się jednocześnie częściowo na zalepiający krem (jakby opływały z niej fale). Jakby chciała być ulepkiem, a była zbyt dobra i nie mogła się powstrzymać. Upuszczała pewną... soczystość czy bardziej zawilgocenie. Struktura idealnie odwzorowywała smak. Może mimo tłustości, która chwilami trochę mi przeszkadzała, sugerując jeszcze wyższą zawartość kakao (tłustością chyliła się ku setkom).

W smaku już od pierwszej sekundy poczułam gorzkość migdałów, które zaraz wyszły na prosto, stając się po prostu delikatnymi migdałami. Niektóre z goryczkowatymi skórkami, inne przerobione na goryczkowaty marcepan. Przez moment pomyślałam nawet o gorzkich pestkach moreli / brzoskwiń (?), a migdały pojawiły się jeszcze inne...

Neutralne, jasne płatki migdałów i... wciąż też zmielone, rzężące migdały. Marcepan delikatny i niesłodki tudzież jakaś mąka migdałowa. Czyżby lekko węgielno-kakaowa masa zakalcowa, ale niewilgotna (a zapychająca) z niej? Przy tym po dłuższym czasie poczułam jakieś bardziej suszone nuty.

To właśnie suszone nuty otworzyły drogę subtelnej słodyczy. Kolejno zaczęły pojawiać się suszone kwiaty i suszone owoce. Najpierw tak ususzone, że niejednoznaczne, w pewien sposób ziołowe. Goryczka i cierpkość ziół w połowie zawisły nad resztą na dość długo. Potem pojawiły się coraz bardziej "miodowe" jasne rodzynki, owoce... mdławo-leśne i nie do końca podsuszone? Suszono-zawilgocone? Takie jak do naparu, np. maliny? Ale bez wyraźniejszego kwasku. Trochę nalewkowo-miodowe?

Całość wydawała się właśnie bardziej podsuszona, palona, ale nie prażona... Jakby palono-sucha? Trochę dymna, acz bardziej węgielna... Wciąż dość migdałowa, ale i neutralna. Gorzka w tym sensie i trochę jak kawa. Pomyślałam o migdałach i ziemniakach w mundurkach w ognisku. Nieokreślone mączno-migdałowe nuty przeszły w drugiej połowie rozpływania się kęsa w zwęglone ziemniaki, te ich mundurki bardziej niż je same. Gorzkość wciąż trzymała się suszoności, w której zaznaczyły się owoce mniej słodkie. Pomyślałam o suszonych, wkomponowanych w zioło-kwiaty skórkach pomarańczy, kiedy to pojawiła się kwaśność.

Z węgielno-dymnych nut wystrzeliła smoła. W ryzach trzymała ją odrobina kawy i suchawa, czarna ziemia. W drugiej połowie kwaśność wyeksponowała kwaśniejsze rodzynki, cytrusy (niedojrzałe pomarańcze?), ale i leśne... Wmieszane w marcepan, którego soczystość rozeszła się wraz z kwaśnością. Marcepan nasączony sokiem z owoców... i może jakąś nalewką z nich? Miodowo-owocową nalewką?

W posmaku pozostała kwaśność smoliście-węglowa, cytrusowa, ale i niemal ziołowo-naparowo-herbaciano... apteczna, uładzona przez kawę. Sucho-opalona, ale i... "sucha do zaparzenia". Była też dziwnie sucha neutralność migdałów i poczucia suszoności.

Całość była bardzo smaczna, zgrana i intrygująca. Niska słodycz trafiła na ogólnie niską kwaśność, której debiut miał miejsce dopiero pod koniec. Nie znaczy to jednak, że była gorzką siekierą. To raczej migdałowo-suszona neutralność. Wszelkie suszone nuty reprezentowały dokładnie każdy ze smaków. Ziołowo-naparowa, nieco owocowa (malinowe twory, suszce, cytrusy raczej na słodko) i mocno... migdałowo-marcepanowo-płatkowa. Specyficzna, wytrawna, ale nie ordynarna. Raczej poważna.

Wydała mi się jakby Corazon del Ecuador 72 % w wersji z wyciętą słodyczą. Dosłownie! Tam brzoskwinie / morele, a tu ich pestki... ale wszelkie owoce w obu jakoś w mało owocowej wersji. Miód, owszem, ale w 72 % z prażonymi orzechami, a tu bardziej z neutralnymi migdałami. Tu i tu pojawiła się "dziwna nuta" - o ile przy 72 % pomyślałam o słodkiej tykwie, tak tu o ziemniakach. Kwiaty i reszta tu wyszły na gorzko-niegorzko (bardziej ziołowo, neutralnie). Więcej w niej kwasowości. Nie wiem, czy poznałabym, ze to to samo kakao.
Nie ukrywam, że tamta miała bardziej moje nuty. W 83% wolałabym silną gorzkość niż taką... neutralność zdrowych składników. Coś mi nie grało też w strukturze (idealnie pasującej do smaku).
Odebrałam ją jako odlegle przypominającą Tesco finest Ecuadorian 74 %, ale taką, która poszła już w przesadę.


ocena: 8/10
kupiłam: Duffyschocolate
cena: £5.65 (za 60 g)
kaloryczność: 614 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

sobota, 18 kwietnia 2020

Terravita Orzech laskowy mleczna z orzechami laskowymi

Raz na miesiąc odwiedza mnie tata i dokonujemy wtedy "czekoladowej wymiany", czyli opycham mu coś, co nie satysfakcjonuje mnie ani Mamy (np. tańsze ciemne nadziewane, bo ona raczej ciemnej czekolady nie ruszy), a on mi też coś przywozi (czy to z własnej inicjatywy, czy zleconego z kategorii "sama nie kupię, ale mogę dostać, jak już mam coś otrzymać"). Z racji problemów z żołądkiem, Mama musi uważać na ilość zjadanych orzechów, a że Terravita źle jej się kojarzy z wyrobami sprzed wielu lat, dzisiaj opisywana tabliczka czekała właśnie na przyjazd taty. On to uwielbia wszystko, co słodkie i do gryzienia, więc zupełnie się nie przejmowałam, że to tabliczka zupełnie nie w moim stylu (nużą mnie mleczne z siekanymi orzechami; z całymi zresztą też, ale te np. w górach się sprawdzają, a w przypadku tej nie wiedziałam, na co trafię).

Terravita Orzech laskowy to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z prażonymi orzechami laskowymi siekanymi, z serii Classic.

Gdy tylko rozchyliłam sreberko, poczułam wyraziste, lekko podprażone orzechy laskowe w cukrowo-mlecznej toni. Zajechała wanilią i skojarzyła mi się z miodowem, zupełnie jak wersja czysta, jednak orzechy podkreśliły sam cukier (dziwne).

Tabliczka była twarda i zawierała sporo orzechów, które nie przełożyły się na kruchość. Dobrze się trzymały. Były to połówki i dość duże kawałki, kilka drobnicy. Nie wydaje mi się, by z ich ilością przesadzono.
W ustach czekolada okazała się lekko proszkowa. rozpływała się dość opornie na gęsto-zwartą, acz kremową masę (taki... proszkowo-chropowaty, zbity krem). Zalepiała tylko po części, niechętnie wypuszczając orzechy. Przełożyło się to na spójność (nie miałam wrażenia, że orzechy turlają się bez sensu po ustach), harmonię, co mnie zaskoczyło. I tak jednak konsystencja czekolady mi nie odpowiadała.
Laskowce były chrupiąco-świeże, lekko soczyste. Niektóre ze skórkami, inne bez, ale wszystkie cudownej jakości.

W smaku czekolada przywitała się cukrem, poganianym wanilią. Intensywny smak mleka przyniósł odległe skojarzenie z miodem, ale tym razem to ewidentnie cukrowość grała pierwsze skrzypce. Szybko zadrapała w gardle.

Aż tak nie przeszkadzała jednak (nie odpychała), ponieważ nuta orzechów laskowych już w kolejnych sekundach dochodziła do głosu. Baza lekko nimi przesiąkła. Co więcej, wcale nie musiałam ich rozgryzać, by je poczuć. Z wolna wyłaniały się, przedstawiając się coraz lepiej. Łagodny, naturalny smak laskowców podkreślony lekkim prażeniem wyszedł na plus, a gdy bliżej końca zaczęłama kawałki podgryzać i podsysać, w udany sposób chwilowo przełamywały słodycz.

Świetnie pasowały do mleka, epizodycznie pojawiała się goryczka skórek, ale niestety cukier pod koniec i tak pralił w gardle.

Najlepiej było więc sobie na koniec jakiegoś orzecha zostawić, by nim zagryźć i by to on zdominował wszystko inne.

W posmaku wprawdzie zostały więc laskowce, ale i przesłodzenie. Przesłodzenie... odlegle kojarzące się z miodem, choć za silne i już po pierwszym kęsie męczące gardziel. Silna słodycz, mleko i świeże orzechy w zasadzie wyszły całkiem przyjemnie, ale mi niestety ta ilość cukru przeszkadzała, drapała. I tak po każdym kęsie (bez bicia przyznaję się, że była to kostka - więcej nie mogłam przez cukier).

Całość wyszła obiektywnie nieźle. Na pewno muszę pochwalić formę orzechów: trochę skórek, prawie całe, a nie posiekane na drobno i niekarmelizowane, a leciutko podprażone, że właściwie jak świeże. Czuję, że w górach by się sprawdziła, choć bałabym się, że po tej ilości cukru strasznie chciałoby mi się pić. Ta czekolada... swoim przesłodzeniem lekko odwołuje się do wyobrażeń o dzieciństwie zimą: ciepłe mleko z miodem, czekolada z całymi orzechami... Może i miłe to, choć nie w moim stylu. Szkoda, że tyle w tym cukru, ale takie czekolady chyba tak już mają. O dziwo wolałam - również przesłodzoną, ale jakoś bardziej bezkreśnie orzechową Milkę.
Większość oddałam Mamie i ta już smakowała jej bardziej niż czysta; stwierdziła: "tę to się dobrze... gryzie".


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam od Terravity
cena: -
kaloryczność: 540 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, miazga kakaowa, krojone orzechy laskowe (8%), serwatka w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt wanilii

piątek, 17 kwietnia 2020

Pralus Carre De Cafe Noir Arabica kawolada ciemna

Już przy Tabliczce Arachidowej bąkałam coś o "dziwnych tabliczkach", które czekoladami nie są. Może Was zaskoczę, ale nie mam nic do nich, mam dopiero wtedy, gdy coś, co czekoladą nie jest, ją udaje. Teraz coś mniej zaskakującego dla stałych czytelników: obecnie nieczekolady ani trochę mnie nie kręcą, a po złych doświadczeniach... nawet odrzucają. Do kawowych słodyczy też się jakoś zraziłam. Czarną kawę kocham niezmiennie - może właśnie dlatego nie toleruję przy niej słodyczy, mleka itp., jak z czekoladą ciemną - wolę ich czyste smaki. I właśnie: kawa z cukrem wydaje mi się paskudztwem, nie wiem więc, co mi strzeliło do łba... To przecież takie coś tylko w formie tabliczki... Z drugiej strony... nie wyobrażam sobie picia kawy z cukrem, no a tabliczka to jednak nie kawa... I nie czekolada... Od miesięcy jednak i tak żałowałam kupna dwóch kawolad Pralusa. Jak już jednak je miałam, to wypadało spróbować. I o ile kiedyś wolałam zaczynać od wersji mlecznych, tak teraz mam różnie. Z kawowymi tabliczkami wyszłam z założenia, że najpierw zafunduję sobie potencjalny szok, a potem coś na osłodę.
Za recepturą stoi duet Francoisa Pralusa i Vincenta Ferniota (gastronoma i dziennikarza), co brzmiało obiektywnie dobrze, ale i tak trochę się bałam, jak to odbiorę.

Pralus Carré De Café Cafe Noir a Croquer Pur Arabica to ciemna tabliczka - kawolada - czyli "czekolada" z ziaren kawy arabika.

Od razu po otwarciu poczułam intensywny zapach ziaren kawy, ziarnistej kawy, kawy ze świeżo zmielonych ziaren tylko co zaparzanej, do której... po chwili doszła lekko palonokarmelowa słodycz i niemal owocowa rześkość.

W dotyku tabliczka wydała mi się dziwnie tłusto-sucha, może pylista, trudna do opisania.
Przy łamaniu wykazała się twardością. Trzaskała, ale jak twór zdecydowanie tłusty.
W ustach przedstawiła się jako tłusta masa o pozornej gładkości. Niby dość zbita i wręcz śliska, jakby... pozbywała się coraz to kolejnych kremowo-tłustych fal, co dawało wrażenie, że już pod kolejną falą odnajdę silną chropowatość. Ta ogółem była odczuwalna jedynie chwilami, trochę. Kawałek znikał w miarę szybko, łatwo, ale znów... niby opornie (tak jak "niby chropowato").
Dziwna struktura, nie przemówiła do mnie, ale też nie obrzydziła, mimo tłustości.

Gdy tylko zrobiłam pierwszego gryza, wyraźnie poczułam kawę. Kawę czarną i ziarna kawy, a więc gorzkość, ale... nie było to siekierowo-mocno gorzkie. W zasadzie... gorzkie w sposób łagodny, acz wyrazisty.

Osnuła ją bowiem słodycz i pewna tłuszczowość, jakby o orzechowym zabarwieniu. Układały się w nieco karmelowe zabarwienie, ale wciąż to kawa dominowała. Z tym że... kawa niemal soczysta. Ta karmelowość też wydała mi się soczysta. Poczułam owocowe sugestie, po chwili wręcz delikatny kwasek czerwonych porzeczek i żółtych owoców... cytrusów? cytrusów na słodko? To było niemal jak nuty z czekolady... acz bez czekoladowości. Owoce w tej tabliczce to jedynie nutki, których smak specjalnie długo nie trwał.

W drugiej połowie rozpływania się kęsa miałam dziwne wrażenie jedzenia słodkiej, acz ewidentnie czarnej, ziarnistej kawy z nieumytego kubka po tłustym latte. Tłuszczowy posmak był do odnotowania, ale jakby starał się ukryć pod rześkością owoców. Ziarna kawy próbowały dodać do nich ziemistość, ale czmychnęły do słodyczy. Pomyślałam o śliwkach, z przewagą żółtych.

W posmaku pozostały ziarna kawy, o dość wysokim stopniu przyjemnej, niemal ziemistej gorzkości, wraz z drobnym kwaskiem owoców (dziwne "cytruso-śliwki"), co także przełożyło się na odległą ziemistość. Czułam również słodycz tychże i maślanego karmelu.

Zdziwiłam się, że wyszło to tak... przystępnie i smacznie. Wyrazista, mocna i głęboka tabliczka. Przede wszystkim kawowa, ale nienachalna w tym. Nie miałam wrażenia, że kawa mi tu coś zabija, ale czułam brak "czegoś" (dziwne wrażenie jeść coś takiego). Przeszkadzała mi tłuszczowość, mimo że nie była silna. Pewnie tak smakują jakieś "kawy mocy" (co ludzie dodają np. olej kokosowy; termin zapożyczony z jakiegoś menu) - zrobione na dobrych ziarnach. Bo takie musiały być, co udowodniły serwując rześkie owoce. To właśnie dzięki czerwonym porzeczkom i żółtym owocom (śliwki, cytrusy) wyszła tak zacnie, nieciężko. Acz z odczuwalnym pewnym konkretem, iluzorycznie ciemnoczekoladowo. Długo zastanawiałam się, czy tak w pełni mi smakuje... niby tak i to było... niby ciekawe odczucie, ale żeby jeść to i jeść godzinami (jak to mogę z czekoladami robić), to raczej nie... Na dłuższą metę męczyła? Całej nie zjadłam, bo... Czułam, że jak kawę to lepiej pić, jak jeść to czekoladę. Nie mniej... od Zottera Labooko Coffee chyba wyszła lepiej. Jako ciekawostkę więc należy to pochwalić. Tak bardzo subiektywnie smakowo dałabym 8, ale za "ciekawostkowość" i taką interpretację tabliczki z kawy, podciągnęłam ocenę.
Kawałek z ciekawości dałam Mamie, ale jej nie podeszła (mimo że też lubi czarną niesłodzoną kawę bez mleka). Stwierdziła, że "dała takim smakiem starej, skwaśniałej kawy" i uznała, że nie jej bajka: "bo taka ciemna".


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od Sekrety Czekolady
cena: 21,74 zł (za 50g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 527 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kawa 100 % arabika, tłuszcz kakaowy, cukier, lecytyna sojowa

czwartek, 16 kwietnia 2020

Naive Nano Lot Don Epimaco Ulloa ciemna 68 % z Kolumbii

Lubię historie. Różne, dobre. Uwielbiam więc czekolady z historiami. Za tą... też się jakaś kryje. Otóż tajemnicza nazwa odnosi się do Dona Epimaco Ulloa, który to dorastał na kolumbijskiej plantacji kakao swojego ojca, a kiedy miał 20 lat, otrzymał swoją w Vistahermosa, w departamencie Meta (na wschód od Andów). Niestety, szczęścia nie miał, bo niedługo potem cały region przejęły grupy partyzantów. Don Epimaco musiał pożegnać się z kakao i zająć uprawą liści koki. W 2011 r. armia kolumbijska po odbiciu terenów, zniszczyła wszystkie rośliny koki i Don Epimaco mógł wrócić do swojej pasji - uprawy kakao. Obecnie zajmuje się uprawą starych i zagrożonych odmian w małych ilościach na swej wyjątkowej plantacji kakao.

Naive Nano_Lot Chocolate Don Epimaco Ulloa to ciemna czekolada o zawartości 68 % kakao z Kolumbii, z departamentu Meta.

Gdy tylko zabrałam się za papierek, uderzyła mnie intensywna woń, którą natychmiast i bezmyślnie określiłam jako "zawilgocone drzewa" oraz pikanteria, kojarząca się z soczystą, słodko-ostrą papryką. W zawilgoceniu przewijała się ziemistość o niemal surowoczekoladowym - obłędnie czekoladowym! - wydźwięku. Soczystość, reprezentująca cytrusy (która pojawiła się jako kolejna fala), utworzyła pomost do soczystości... nieco słodszej, kojarzącej się z jabłkami lub jabłkowym piwem. W trakcie jedzenia doszukałam się też limonki i kawy (może jak limonkowo-czekoladowe ciasto, popijane kawą?), z czego obie były lekko cierpkie.

Tłustawa w dotyku tabliczka ładnie trzaskała. Wydawała się przy tym bardzo pełna i tłusta. Przekrój miała nieco ziarnisty i sugerujący kruchość ciemnych mlecznych (przebłyski odcienia również).
W ustach rozpływała się powoli, niczym gęsty i tłusty, zalepiający krem. Chwilami udawała, że zrobi się szorstka, chwilami pojawiała się delikatna soczystość, jednak i w niej było coś pełnego. Pod koniec lekko ściągała i podsuszała.

Od pierwszego kęsa łomotnęła wyraziście gorzka kawa, acz ze śmietanką. Tłustą, kwaskawą śmietanką? A może czymś soczyście-cierpkawym?

Nabiał niemal natychmiast zniknął na rzecz mdławo-egzotycznych owoców. Szybko zanotowałam: "egzotyczne jabłko", ale po chwili czułam raczej niedojrzałe mango.
Rozeszła się słodycz. Odebrałam ją jako mdławo bananową (producent pisał o suszonych bananach - nie pomyślałam o nich, bo ich nie jem, ale jak to przeczytałam, jestem pewna, że to one).

Jednocześnie, od samego początku po ustach rozchodziła się stateczna i wyrazista gorzkość kawy. Opiewała ją palono-prażona nuta, nasuwająca na myśl palonosłodowe piwo. Kawę tylko co zaparzono, była więc gorąca... A z tą piwnością... Rozgrzewająca! Najpierw do głowy przyszły mi drzewa, jednak mniej więcej w połowie zmieniły się w przyprawy. Przewodziły im ciężkie, ale nie napastliwe kardamon i pieprz. Swoją gorzkością otwierały drogę wytrawniejszym nutom. Znów pomyślałam o drzewach i wręcz "strączkach"... A po czasie nazwałabym to raczej kaszą / słodem. Goryczka z egzotycznymi owocami odbiła trochę w kierunku warzyw lub gorzkiego melona karela (jadłam kiedyś coś takiego w curry w Spice of India - smakuje jak połączenie cukinii i grejpfruta) / duetu pomelo-limonka. Warzywa z kaszą czułam przez dość długi okres czasu, ale...

Z przypraw... były to też przyprawy słodkie, a więc cynamon i goździki, choć także pikantne i podsycające soczystość. Paprykowo słodkie chili czułam, jakby było dodatkiem, a te pierwsze... powoli splatały się z ogólną słodyczą owoców (głównie bananów). Za ich sprawą pomyślałam o karmelu... lub karmelowym piwie, dziwnie harmonijnie związanym z kawą.

To przełożyło się na to, że cierpko-wytrawną soczystość zaczęłam postrzegać bardziej jako coś... jedynie owocowawego. Jak czarny bez? I jak jakieś soczyste piwo?

Kawa znów zwracała uwagę na jakieś ciemne zboże i drzewa, a przy tych z kolei snuła się ziemistość... Może coś jak gęsta, wilgotna, tylko co ugotowana kasza? W drugiej połowie z gorzkości to właśnie "kaszowa ziemia" odegrała większą rolę, a słodko-egzotyczne owoce po tych cierpkościach weszły w cytrusową strefę. W niej doszukałam się cytusowego, limonkowo-goryczkowatego piwa... Może piwa jabłkowego?

Po wszystkim na długo pozostał posmak kawy, poczucie soczystej pikanterii i słodkich przypraw korzennych, z lekkim, owocowym echem. Echo to już było tak chaotycznie przemieszane, że od suszonych bananów, przez słodką paprykę (wiem, że to nie owoc, no ale...) po czarny bez i gorzkie owoce (?)... nie wiem co przewodziło. Na pewno było dość gorzko i przyjemnie owocowo cierpko. Też trochę jak po... soczystym piwie.

Przypominała mi Naive Nano Lot Elizabeth Agudelo - bardzo podobna kwaśna goryczka - tam pomelo i piwo, tu też piwno-limonkowo-melonowate (bardziej karelowo-warzywne) nuty (wtedy jeszcze nie znałam tego gorzkiego melona, ale to podobne). Ulloa wyszła jednak wytrawniej w kontekście "jak danie", nie jak owoce i piwo. Też czułam kawę, ale... dołączyła do niej pikanteria przypraw i słodycz bananów z Cluizela Plantation El Jardin 69 % Colombie. Ta słodycz z wytrawnymi smakami wydała mi się niemal groteskowa i zarazem dziwnie wciągająca. Nie jednak taka pyszna-pyszna.


ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 28,79 zł (za 57 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 646 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

środa, 15 kwietnia 2020

Cacaoken Hojo no Ka / Houjyo no Ka / Milk Chocolate Hojicha mleczna 56 % z Wietnamu z prażoną zieloną herbatą

Tą recenzją zaginam trochę czasoprzestrzeń, by opublikować ją w dniu, w którym Olga z livingonmyown publikuje Kit Kata o podobnym smaku. Mam wielomiesięczną kolejkę wpisów, a ten upchałam pojedynczo znacznie wcześniej, niż normalnie miałoby to miejsce. W ogóle bowiem trafiła do mnie przypadkiem. Na stronie cocoarunners wypatrzyłam japońską Cacaoken Vietnam 80 %, a po Meiji naszło mnie właśnie na odkrywanie dobrych marek stamtąd. Poszukałam, co tam jeszcze jest ciekawego i złożyłam spore zamówienia jako prezent na urodziny od siebie dla siebie.
Cacaoken to marka doceniona przez AoC. Jej nazwa po japońsku znaczy "kakaowe laboratorium" - odnosi się do ich fabryki znajdującej się w mieście Fukuoka, gdzie eksperymentują z różną fermentacją ziaren.
Traf chciał, że zamiast kupionej, wysłali mi tę... Oczywiście, gdy podniosłam problem, wysłali mi wybrane przeze mnie czekolady innej marki w zamian, ale zostałam z taką czekoladą... o której kompletnie nic nie wiedziałam, ot. Cacaoken sama jedna taka została, to pomyślałam, że puszczę wcześniej, bo w dodatku z tak niespotykanym dodatkiem, że niczego mi to nie zaburzy. Otóż to smak hojicha, czyli prażona zielona herbata, która jest ponoć "herbatą jesiennych wieczorów". Właśnie takiego Kit Kata kupiłam Oldze na walentynki 2020 r. (ciekawscy, zadanie dla Was - liczcie sobie, jak to z tą chronologią, huehue). Jak to dziwo, hojicha, wychodzi w wafelku, a jak w tabliczce kompletnie różnych producentów?
Wracając do mojej czekolady... Japończycy od lat przywiązywali ogromną wagę do jedzenia, jak i właśnie słodkości, nadając wszystkiemu nazwy. Są dla nich ważne. Nazwę tej zapisali w obu alfabetach (i przetłumaczyli na angielski) - to "woń płodności", sposób na serce (oczywiście nie na zawały). Wiadomo, chodzi o uczucia i w ogóle, aczkolwiek o tym wszystkim, jak i o prozdrowotnych właściwościach kakao znalazłam informacje w pięknym kopertowym opakowaniu.

Cacaoken Hojo no Ka / Houjyo no Ka / Milk Chocolate Hojicha to mleczna czekolada o zawartości 56 % kakao z Wietnamu z Hojicha, czyli prażoną zieloną herbatą

Gdy tylko otworzyłam opakowanie poczułam szokująco intensywną woń zielonej herbaty. Miała mocno ziołowy, goryczkowaty, wręcz gorzki wydźwięk. W intrygujący sposób mieszała się z łagodnością słodkiego mleka, sugerując matcha latte. W tym z kolei doszukałam się trochę wilgotniejszego, "zielono"-kwiatowego motywu. Cierpkość ziół i suchych fusów podkreśliła nutka palenio-prażenia, stanowiąca most do tych słodszych klimatów. Po chwili doszukałam się wśród nich... roślinnie-zbożowo-karmelowego akcentu, który mi skojarzył się z corn flaksami i orzechami w cukrze, co w trakcie degustacji było ogólnie bardziej odymiono-karmelowe.

Tabliczka o niewiarygodnie ciemnym kolorze w dotyku wydawała się tłusta i delikatna, ale łamanie szybko wytknęło mi błąd. Wykazywała przy nim kamienność, głośno trzaskając.
Gdy tylko odgryzłam kawałek, po usłyszeniu zdrowego chrupnięcia, poczułam, jak twardy kawałek szybko się rozpływa. Czekolada okazała się tłusta w śmietankowo-mlecznym kontekście. Mimo że zbita, dosłownie zmieniała się w śmietankę, wraz z jej śliskością i rzadkawością (pełną, ale jednak rzadszą niż tłustość maślana). Jednocześnie, czekolada jako całość, była bardzo, wręcz szorstko proszkowa (obstawiam, że to zmielona herbata). To na szczęście jakby trochę hamowało rozpływanie się. Otłuszczała usta, ale nie przytłoczyła - właśnie ta ziarenkowa szorstkość wyszła na dobre. Z czasem odnotowałam leciutko podsuszający efekt wraz  ze ściągnięciem na koniec.

W smaku od początku uderzyła goryczka ziół. Ziołowość niemal pretensjonalnie rozeszła się po ustach. Podrasował ją prażono-palony, trochę dymny motyw. W ziołach szybko poczułam zieloną herbatę. Była cierpka i charakterna, fusiasto-liściasta. Jako napar, ale i... Algowa. Algowo-wytrawna, że aż zdarzyło jej się zasugerować rybę (ale spokojnie, nie smakowała nią!).

Po chwili zaszarżowało mleko. Wydało mi się naturalnie orzechowe, a więc też z leciutką goryczką, acz już łagodniejsze. Podszepnęło matcha latte, z porządnie spienionym mlekiem o niskiej słodyczy. Zrobiło się bardziej rześko, a do kompozycji dotarły żywsze motywy roślin.

Pod tym wszystkim wyłapałam nutkę spalenizny, Oto herbata z zielonej zaczęła podkradać się pod czarną, z orzechowym mlekiem nawet udawać prażono-paloną, wręcz odymioną kawę, a rośliny... podrzuciły trochę skojarzeń ze zbożem / drzewami (czy może opalanym drewnem?), orzechami i strączkami. Pomyślałam o zielonej fasolce gotowanej na parze. To właśnie też nie tyle para co... wilgotny dym spalenizny...? Nutka delikatna, ale jednak. Jednocześnie niewątpliwie było słodko, choć całość była zdumiewająco mało słodka. Czułam odrobinkę karmelu i rześkość owoców, lecz pod natłokiem innych nut miałam problem z ich nazwaniem. Może jakieś cierpkawe cytrusy? Jak cytryna utopiona w toni ciemnej herbaty?

Mniej więcej w połowie herbaciana nuta wydawała się wytrawnie prażona i cierpka, że aż lekko ostra, rozgrzewająca. Odlegle mignęły mi przyprawy korzenne, jakby ukryte w dymie, w których rześkość zielonej herbaty z ziołami położyły nacisk na... ostro-chłodzące anyżowe akcenty?

Bliżej końca słodycz, jakby naturalnie płynąca z mleka, poprzez prażoność zrobiła się jak ostro-rześkie przyprawy, a w końcu kwiaty, właśnie też wchodzące w rześkość. To, o dziwo, były jednak kwiaty... przeznaczone do suszenia, a zawilgocone. Teoretycznie lekkie, ale niezbyt. Wkręcił się łodyżkowy motyw, a w zieleninie herbata zielona postawiła na swoim.

Jako matcha latte uderzyła tym razem algowo-gloniastym smakiem. Glony kontynuowały rześkość, by pod koniec pozwolić trochę na osłodzenie mleku i karmelowi... jakby karmelizowanym algom i orzechom. Wciąż jednak były tak wytrawne, że sugerowały nori do sushi (może glonami i rybą to nie smakowało, ale jak na początku mignęło takie skojarzenie, gdzieś jakoś tam w tle to wisiało).

Po zjedzeniu na długo pozostał posmak cierpkiej, zielonej herbaty, ogrom goryczki palenio-prażenia, herbat i ziół, z którymi mieszała się wytrawność. To znów nieśmiała nutka herbaty czarnej z cytryną. Obok tego, w pełnej harmonii stał smak naturalnego mleka. Było łagodną ostoją, bo przecież... Czułam algi, strączki i orzechy, lekko osnute dymem. Przełożyło się to na lekkie ściągnięcie i poczucie suchości w ustach, mimo tłuszczu na ustach. Zdziwiłam się, że po paru chwilach nagle... okazało się, iż pozostałam z posmakiem słodkiej, zielonej herbaty. 

Tabliczka wyszła mocno, uderzająco i dosadnie, a przy tym... Łagodnie. Tak, jakby w wyjątkowo udany sposób na zasadzie kontrastu chciała uwypuklić moc zielonej herbaty i strączkowo-zielonych nut Wietnamu. Mimo wyrazistego dodatku bowiem, sama baza miała mocny fundament (sporo nut podobnych do Marou Dak Lak 70%, której recenzja 13.11.20).
Pierwszy kęs mnie zaskoczył, przy drugim czekolada wydała mi się niesmaczna, a każdy kolejny do samego końca udowadniał mi, jak bardzo się myliłam. Okazało się, że ta wyjątkowa, intrygująca kompozycja wciągnęła mnie i bardzo mi posmakowała. Skrajności, dziwności, a jednak tak zrobione, że gdy się to "chwyci", jest zacnie. Mocna ziołowość, zielona herbata, matcha, herbaty inne... a i nutki rześko-owocowo-ziołowe. Nie silne, ale obecne, tak jak i strączki, algi. Ich wytrawność częściowo wydawała się sugerowana, częściowo płynąca z kakao. A co do słodyczy... ta była, owszem, ale jakby nie. To też dziwnie fajne.
Jedyne, co na pewno mi nie odpowiadało, to tłustość śmietanki i szybkie rozpływanie się. Wszystko inne, jako ciekawostka na raz - geniusz. Nie chciałabym jednak do tej tabliczki wrócić. Zbyt odchodziła od tego, czego normalnie oczekuję od czekolady.

Ponoć hojicha zupełnie nie smakuje jak zielona herbata, a jak czarne. Cóż, to dziwne, bo ja tu czułam, jakbym miała do czynienia z matchą.


ocena: 9/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: wpadła przez pomyłkę (normalna cena to £7.95 za 20 g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku, cukier, prażona zielona herbata

wtorek, 14 kwietnia 2020

Zotter Seaweed + Caramel + Pineapple ciemna 70 % z kremem ananasowym z cytryną oraz kremem karmelowym z karmelizowanymi wodorostami

Jesienią 2019 roku Zotter wprowadził wiele zmian i oczywiście wiele nowości. Niektóre wydawały się bardzo ciekawe, inne zatytułowałam sobie "lepiej się na nie nie napalać", część - taka sobie. Były tak różne, że aż nie wiedziałam, jak je sobie rozplanować. Postanowiłam specjalnie tego nie robić, a sięgać akurat po tę, która w danym okresie "dlaczegoś tam mi się zamaniła". Nie wiem dlaczego, w oczy rzuciła mi się zasadnicza zmiana w słownictwie: wyleciało "nugat", weszło "praline", a także zamiast "syrop glukozowy" jest ryżowy, ale warto tu przypomnieć, że ten Zottera jest jego wyrobu i jest spoko (odsyłam do poczytania o tym na jego stronie). To z "formalności". Inną rzeczą, która uderzyła mnie po oczach i... ta już nie dawała spokoju, była... dzisiaj recenzowana tabliczka. Bardzo lubię wodorostowo-algowe klimaty, uwielbiam sushi z nori, wszelkie takie nuty w herbatach i sałatki z alg... Czułam więc, że to godne rozpoczęcie serii nadziewanych Zotterów. Wprawdzie przepisując opis i skład odkryłam, że to nie do końca moje nadzienie, bo wydawało się słodkie i być może owocowo-kontrastowe, ale... Trudno. To samo powiedziałam sobie, gdy trochę poczytałam. Użyto czerwone algi dulse, ponoć słodkie, rosnące w wodach Irlandii. I już w opisie Zotter zaznaczył, że czuć je tylko w posmaku. Hm...


Zotter Seaweed / Caramel / Pineapple to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao nadziewana (30%) kremem ananasowym z cytryną oraz (30%) wodorostowym karmelem na bazie karmelowej czekolady, nugatu migdałowego, białej czekolady i kawałków karmelizowanych płatków wodorostów / alg.

Rozchyliwszy papierek i zbliżywszy się do spodu tabliczki poczułam zapach czekolady o zdecydowanym charakterze ciemnego, mocno pieczonego chleba, napędzanym przez migdały. Ogrom migdałów! Takich z cynamonową nutą? Przy wąchaniu wierzchu, dołączył do tego słodko-soczysty, naturalny ananas. Nasilił się, wraz z migdałami i nutą pieczenia / palenia po przełamaniu.

A to trudne nie było. Mimo twardawej czekolady, tabliczka sprawiała wrażenie miękkawej. Wierzchnie owocowe nadzienie niewątpliwie, mimo zwartości, było bardziej miękko-plastyczne, można je nieco skulkować. Było tylko trochę soczyste.
Dół to również miękkawy, ale już sprawiający wrażenie bardziej kruchego, nugat. Był tłustszy, ale nie bardzo ciężki. Znalazłam w nim nieco ciemnych drobinek i... sporo większych kawałków.
W ustach czekolada rozpływała się tłusto-kremowo, roztaczając gładkie smugi i troszeczkę nimi oblepiając paszczę, tworząc gładkie przejście do nadzień. Owocowe robiło to szybciej za sprawą lekkiej soczystości i tego, że był bardziej tłustawo-mleczne, ale i drugi krem rozchodził się bezproblemowo. Trochę to wszystko zalepiało i otłuszczało.
Obie warstwy byłyby idealnie gładkie, śliskawe wręcz, gdyby nie dodatki: w owocowym kawałeczki jędrno-twardawego, trzeszczącego (chwilami jak wiórki kokosowe) suszonego, ale udającego świeżego, ananasa (zaskakująco przyjemnego w odbiorze), w karmelowym zaskakująco twardo-jędrne i żujne kulko-kawałki, drobinki i niemal przezroczyste płatki glonów. Łatwo się rozpadały, nie były suszcami ani grudkami cukru (co sugerowało karmelizowanie).
Przy przegryzaniu się przez całość miałam poczucie, że to tabliczka z kremo-masła.

Także w smaku.
O ile sama czekolada przywitała mnie splotem silnego palenia, przejawiającego się jako gorzka kawa, nie za mocna palono karmelowa słodycz i chlebowo-orzechowy motyw, sama sprawiając wrażenie lekko soczystej, czym po prostu zachwyciła, tak nadzienia...

Przy przegryzaniu się, gdy potem całość rozpływała się spokojnie, pierwszy, spójniej z czekoladą odzywał się karmelowy krem, potem przebijała się soczystość owocowego, podkreślając samą czekoladę. Karmelowy wydawał się bardziej konsekwentny w swym działaniu, spokojnie pobrzmiewając. Owocowy w pewnym momencie doszedł do głosu, rozkręcił towarzystwo, po czym czmychnął na tyły. Oba były zgrane, niepewnie się muskając i nie walcząc ze sobą.

Nugat może i podkreślił chlebową nutę czekolady, dodając do niej migdały, ale przedstawiał się jako... masło. Maślaność rozchodziła się, w pierwszej chwili zajmując miejsce na czele.
Dołączyła do niej migdałowo-chlebowa nuta. Zaraz jednak uwagę przejął chleb i coś wędzonego... chleb z pestkami / ziarnami (czymś roślinnym!) i... wędzono-wytrawnym. Poczułam też smak chlebowo-algowy, ewidentnie właśnie wodorosty (taka "roślinność"),  a następnie nadciągnęła słodycz. Nie za silna, ale jednak. Maślana i bardziej toffi-krówkowa niż karmelowa. Składała się na nią tłusta śmietanka i pewna mleczność, budujące przejście do drugiego nadzienia, które odzywało się szybko.

Robiło to dzięki słodko-kwaskawemu ananasowi. Nie było to mocne przeszycie, a lekkie ukłucie i fala soczystości, po czym i owoc wpisywał się w słodycz. Trochę równoważyła to kwaśniejsza mgiełka cytryny. Słodko-soczysta egzotyka od początku do końca mieszała się z mlecznym wątkiem, ale mniej więcej w połowie genialnie wymieszała się z migdałowo-chlebową nutą, zagłuszając maślaność. Początkowo ananas wydawał się bardziej świeży, gdy zaś odsłaniały się kawałki, na znaczeniu przybrał podsuszany.

Mniej więcej w połowie umocnił się chlebowo-migdałowo-orzechowy wątek; doszukałam się cynamonu i odrobinki soli. Jak nic poczułam wędzony posmak i niepewnie pomyślałam o wędlinie. Czekolada odlegle pobrzmiewała w tle, walcząc o paloność, z której karmel jakby zrezygnował na rzecz swej maślanej wersji. Przy tym jednak wyeksponowały się algi.

Zaczęłam wyłapywać dziwny, akcent, który najpierw określiłam jako słodko-pikantny i słonawy. Chwilami wydawał mi się "dziwnie znajomy i niesłodyczowy". Karmel epizodycznie pojawiał się wyraźnie, a przy nim nuta... goryczkowato-słodkich alg, One właśnie też wydawały się słonawe. Epizodycznie kojarzyły się z... karmelizowanymi skwarkami i chlebem z pestkami i ziołami. Coraz wyraźniej wyczuwalne bliżej końca.

Gdy zostawałam z kawałkami w ustach, czułam wyraźnie wodorosty, jakby solone migdały i suszono-palone, gorzkawe motywy, w które wbił się ananas.

Po wszystkim pozostał posmak słodko-algowy, podsycony ananasem, ale też słodycz maślano-krówkowa, łagodnie karmelowa, charakter palonego chleba, coś lekko roślinnego i po prostu czekoladowego, powaga ciemnej bez silnej gorzkości i specyficzny motyw ananasa - słodki, ale gryzący, z charakterkiem.

Tabliczka wyszła i smacznie, i dziwnie, i trochę odpychająco. Tłusta, nie taka przesłodzona, a jednak kontrastowo słodka i wytrawna jednocześnie. Gorzkość, migdały i palone nuty (w tym chleba) podobały mi się, ale ta mocna maślaność i dziwnie wytrawny posmak mniej. Ananas zaskakująco się w tym odnalazł (chyba żaden inny owoc tak by nie pasował), soczystość wyszła świetnie, a sam algowy posmak był intrygujący... Niestety jednak mieszał się z solą i wytrawnością. Trochę to podkreśliło migdały, ale wnosiło posmak, który jakby w tej kompozycji nie miał prawa się znaleźć. Już myślałam, że wariuję, jak moje myśli zawracały ku chlebowi z mięsem, ale gdy poczytałam o dulsce i zobaczyłam, że ludziom kojarzy się to z bekonem... Trochę mi ulżyło (swoją drogą, jako ciekawostkę nadmienię, że np. sałatka z łodyg glonów, czyli goma wakame czasami zajeżdża mi jakimś schabowym i zdarza się, że jak właśnie idzie w tym kierunku, to mi nie smakuje). Wyszło to dziwnie, a nie intrygująco jak np. Vosges z wołowiną (mleczna czy ciemna). Wciągało, wprawiając w dyskomfort.


 ocena: 7/10
kupiłam: biokredens.pl
cena: 16 zł
kaloryczność: 535 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, migdały, koncentrat ananasowy, suszony ananas, syrop ryżowy, mleko, odtłuszczone mleko w proszku, karmelizowane mleko w proszku (odtłuszczone mleko w proszku, cukier), masło, płatki glonów dulse, koncentrat soku cytrynowego, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, pełny cukier trzcinowy, sól, słodka serwatka w proszku, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), sproszkowana wanilia, płatki róż, cynamon

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Cachet Extra Dark 70 % ciemna

Ciemne tabliczki Cachet swego czasu wywołały u mnie drobne zmieszanie. Już myślałam, że coś pokręciłam na mojej liście z datami posiadanych czekolad. A dzień przed degustacją miałam nawet koszmar, że to np. wersja jedzonej już Extra Dark, ale z nibsami (których dodatku nie lubię).
"Extra Dark 85 %", ale i "Extra Dark 70%"? Trochę dziwne mi się to wydało. Producenci raczej stopniują "darkowość", a tu...? Może to jakaś stara / nowa wersja? W końcu już sama nie wiedziałam, dobrze jednak, że nie okazało się, że np. kupiłam dwie takie same czekolady, a zapisałam inaczej. A tak... czekało mnie sprawdzenie, jak ta się ma do Extra Dark 85 % i do 70% Cacheta w wersji dla Biedronki.

Cachet Extra Dark Chocolate 70 % Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao.

Gdy tylko rozerwałam sreberko, wystrzeliła soczystość kwaskawych owoców: cytryn i słodko-kwaśnych pomarańczy, do których już po chwili dołączyły czerwone porzeczki. Nieco wolniej rozchodziły się stateczne, palono-dymne (nieco wręcz węgielne) nuty ciasta kakaowego, tworzące bazę. Całkiem sporo tu cierpkości. To było niczym ciemne ciasto z porzeczkami i... laskowo orzechową kruszonką? Tę ostatnią nutę czułam głównie w trakcie jedzenia.

W dotyku tabliczka wydawała się sucho-tłustawa. Przy łamaniu była twarda w pożądany sposób, pięknie i porządnie trzaskała. Towarzyszyło temu wrażenie suchości. Przy robieniu kęsa odebrałam ją jako chrupką.
W ustach rozpływała się jednak tylko trochę suchawo, i to raczej tylko na początku i na końcu, co wiązało się z cierpkością. W trakcie (a więc przez większość czasu) miękła, po czym oblepiała paszczę tłustymi, kremowymi smugami. Sama jakby pozostawała lekko zwarta... niczym bardzo zbity, tłusty krem.

Już od pierwszych sekund wyraźnie czułam suchą, orzechową kruszonkę oprószoną kakao. Maślaność zaznaczyła, że i jej nie zabraknie. Pylistość kakao uderzyła, by natychmiast zniknąć na rzecz palono-pieczonych nut.
Raz i drugi, gdy odgryzałam kawałek kostki, jakby mignęła mi kawa, ale znikała tak szybko, że nie jestem jej pewna.

Oto kruszonka i paloność rozeszły się jako baza, tworząc orzechowo-kakaowo ciastowy obraz. Maślano-laskowcowa kruszonka cały czas pobrzmiewała, ale odeszła na tyły. Gorzkość okazała się przyjemnie silna, choć spokojna. Początkowo dużo w tym węgielnych, potem bardziej dymnych nut, ale zero spalenizny. Kakaowa cierpkość właśnie tu znalazła miejsce, podsycając i wypychając na przód całe mnóstwo orzechów.

Wraz z cierpkością przemknęły nuty skórki pomarańczy i ogólnie cytrusowo-cierpkawe, a jednocześnie słodkie. Jakby... nierealistycznie naturalna goryczkowato-słodka galaretka pomarańczowa. Przy paru kęsach na całą tabliczkę chyba wyłapałam za nią kawę. Kakaowa cierpkość przyjemnie pobrzmiewała w tle.

Po chwili pojawiła się wyraźna słodycz. Częściowo wypływała z orzechowej kruszonki, wyciągając z niej też karmel: mocno palony, ale i lekko maślany. Taka... karmelowa, sucha kruszonka (w końcu robi się ją z masła - czuć więc jego posmak, ale to była taka "sucha maślaność", nie mocno tłusta) z mnóstwem orzechów laskowych.
Przełożyło się to na wrażenie, że tamte owocowe nuty były lekko korzenne. Korzenna galaretka pomarańczowa jako jedna z warstw ciasta? Ogólnie było w tym coś cynamonowego.

W końcu jednak... jakbym dalej wbijała widelczyk we wnętrze ciasta i trafiła na odrobinę rzadkiego, niemal sosowatego dżemu z niejednoznacznych czerwonych owoców, acz chyba z czerwonymi porzeczkami na czele. Reprezentowały "słodką kwaśność" i były bardzo odległe. Pojawiła się cierpka soczystość, z którą powróciły cytrusy, tym razem w wydaniu na słodko. Słodycz ich nie odstąpiła jako nuty... bardzo, wręcz mdląco słodkich owoców - fioletowych winogron?

Bliżej końca cytrusy zaprosiły do tańca dymno-węgielne nuty, składając się na subtelną kwaśność. Nie była już tylko owocowa; łagodziła ją kruszonkowa maślaność i laskowce, lekko podkreślone cynamonem. Wszystko na powrót osnuła cierpko kakaowa mgiełka.

W posmaku pozostało kakao i orzechy właśnie; pewna suchość... lekko dymna, cierpka goryczka skórek cytrusów, ale i lekka soczystość. O ile konkrety znikały szybko, tak cierpkość kakao i owoców pozostała na bardzo długo.

Z 85 % łączy ją podobne palenie, smak pylistego kakao (w pozytywnym sensie) oraz mnóstwo orzechów. 70 % wyszła jednak bardziej "sucha smakowo" w momencie gdy 85% budzi sporo skojarzeń z waniliowym budyniem (a przy tym jest... wilgotniejsza? jak surowe orzechy, niemal strączkowe i zioła).
Z zaskoczeniem odkryłam, że wydała mi się lepsza od wersji na Biedronkę, acz podobna do niej. Na pewno miała przyjaźniejszą strukturę. W smaku podobnie kakaowa i jak maślany wypiek, ale bardziej maślano-orzechowa niż biedronkowa maślano-śmietankowa. Czułam, jakby dzisiaj opisywana skupiła się na kakao, a biedronkowa poszła w kawę i drzewa. Tu i tu odnotowałam nuty czerwonych owoców, a także lekką korzenność (dzisiaj opisywana wydaje się bardziej cytrusowa i jednoznacznie cynamonowa).
Powiedziałabym, że... to biedronkowy Cachet w wersji "postarali się". To zdecydowanie "lepszy czekoladowy wypiek" niż np. jedzona ostatnio Belgian 70 %.
Wciąż było mi nieco za tłusto, ale bogatszy smak to uprzyjemnił. Nie za słodka, zadowalające gorzko-cierpka. Szkoda tylko, że aż tak za sprawą kakao w proszku, dobrze że nie odtłuszczonego.


ocena: 8,5/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,49 zł
kaloryczność: 537 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: miazga kakaowa, cukier, kakao w proszku ,lecytyna sojowa

niedziela, 12 kwietnia 2020

Terravita Czekolada mleczna

W ramach współpracy z Terravitą otrzymałam m.in. ich klasyczną mleczną czekoladę. Najpierw myślałam, że już ją miałam w formie batoników i że teraz tylko zrobię aktualizację recenzji, ale okazało się, że klasyczna ma mniej kakao i... no nie jest tym samym, co jedzona rok wcześniej w formie paluszków. Ucieszyłam się, że mogłam spróbować i taką, by lepiej się przyjrzeć, jak baza współgra z orzechami czy kokosem. Chociaż biorąc pod uwagę słodycz tamtej, tej się trochę bałam.

Terravita Czekolada mleczna to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao.

Po otwarciu zszokowała mnie smakowitość zapachu wyrazistego mleka niemal do gęstości zasłodzonego wanilią, miodem i cukrem. Zdecydowanie kompozycja przesłodzona, ale nie ulepkowato, nie jak torba cukru ani też nie w sposób uroczo dziecięcy.

Tabliczka przy łamaniu nawet lekko trzaskała. Sprawiała wrażenie konkretnej i porządnej, nie topiła się w rękach.
Topiła się dość opornie, mimo że gęsto-kremowo, nawet w ustach. Zalepiała je jedynie częściowo, przeistaczając się w zwartą i proszkową masę.

W smaku uderzyła wanilia, której wtórowała szybko rosnąca słodycz. Błyskawicznie osiągnęła poziom przesady, poczułam cukier i aż dziwny posmak.

Zalało t jednak błogi, pełny smak mleka. Wyszło wręcz śmietankowo, wydawało się, że częściowo to naturalnie z niego płynie słodycz. Pomyślałam o mleku waniliowym (naturalnym, jak i waniliowym z kartonika - moim wyobrażeniu o takim) oraz zasłodzonym jasnym miodzie. To skojarzenie napędzało drapanie cukru w gardle. To dosłownie sama słodycz i mleko.

Oba smaki bez kompromisu wirowały, aż w końcu cukier zaczął palić w gardle.

Już po kęsie w posmaku ostało się przesłodzenie, waniliowo-cukrowa mieszanina drapiąca w gardle. Udawała tym samym miód. Doszukałam się w tym czegoś irytująco cukrowego, posmak bliżej nieokreślony, ale zwalam to właśnie na cukier.

Całość wyszła... dobrze jak na swoją półkę. To niby przesłodzona mleczna czekolada, ale... przesłodzona ambitniej, nie torbą cukru. Pełne mleko też bardzo mi się podobało. Fajnie byłoby żyć w świecie, w którym pierwszy lepszy no-name tak by smakował. To nie mój typ czekolady, bo oczekuję od nich zupełnie czegoś innego, ale nie mogę odmówić jej jakości (popracowałabym tylko nad konsystencją i właśnie ilością cukru). Z zaskoczeniem uznałam, że wyszła bardziej spójnie w swym charakterze od wersji paluszka 35 %. Mimo wszystko jednak uważam, że aż taka kumulacja słodyczy to przesada. Kostka mnie zmogła, większość oddałam Mamie. Jej bardzo smakowała, stwierdziła, że kojarzy jej się wręcz z dobrą białą czekoladą - "tak chyba właśnie te pełne mleko czuć". Próbowała mnie namówić, bym wystawiła 8, ale to byłoby trochę za bardzo wbrew mnie.


ocena: 7,5/10
kupiłam: dostałam od Terravity
cena: -
kaloryczność: 529 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, mleko w proszku pełne, miazga kakaowa, serwatka w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt wanilii

sobota, 11 kwietnia 2020

lody Syrenka smak Matcha

Latem 2019 zakochałam się w lodach marki Syrenka, i bez dwóch zdań postanowiłam spróbować wszystkich ich smaków dostępnych pudełkowo. Dużą część dostałam we współpracy, ale za tym smakiem trochę najeździłam się po mieście (bo akurat, gdy mi wysyłali, nie mieli tego smaku ukręconego). Jakoś w sierpniu Mama pokazała mi też w sklepie Fuze Tea zieloną herbatę z marakują, którą w końcu zgodziłam się spróbować, mimo iż nie cierpię smakowych rzeczy do picia. Podtrzymuję, że to nie dla mnie, ale jakoś przy 30 paru stopniach naszło mnie na smak matchy na zimno. Wprawdzie nauczyłam się wtedy pić swoją herbatę liściastą zieloną zupełnie wystudzoną, a rzeczy o smaku matchy, w sumie jak i sama matcha, mało kiedy w pełni mnie satysfakcjonowały, ale... na zieloną Syrenkę po prostu mnie naszło, że od momentu obudzenia się pewnego dnia po prostu wiedziałam, co zjem (i odbyło się to z małą zmianą degustacyjnych planów, czego raczej nie robię).

Lody Syrenka smak Matcha to lody ze sproszkowaną zieloną herbatą matcha (2,13%) na bazie orzechów nerkowca (8%) i kokosa; wegańskie.
Dostępne w opakowaniach 120g.

Gdy tylko otworzyłam opakowanie, poczułam rześki zapach orzeźwiającej zielonej herbaty z jakby odrobinę kwaskowatą nutą (coś jak trawa cytrusowa / właśnie coś cytrusowego). W trakcie jedzenia wydało mi się to bardziej herbaciano-kwaskawokokosowe, bo wyłonił się też delikatnie orzechowy akcent.

Masa lodowa była zwarta i dość twarda, ale w sposób - że tak powiem - przyjazny. Łatwo nakładać itp., topiło się to powoli w pożądany, bardzo kremowy sposób. Mimo to, lody nie były gładkie. Czuć w nich miazgowość, przemielenie miąższu kokosowego i orzechów, jak również pylistość matchy; za to ani trochę rozwodnienia. Nie wydały były ciężkie ani tłuste.

W smaku w pierwszej sekundzie odnotowałam specyficzny smaczek matchy, podkręcony mocnym orzeźwieniem o lekko kwaskawym zabarwieniu.

Od początku jednak lody dały się też poznać jako słodkie. Była to słodycz wysoka i głęboka. Poniekąd szlachetnie stłumiona... jakby palono-ziołowa, może lekko karmelowa, a częściowo naturalnie płynąca z matchy, a więc też wpisująca się w ziołowość, taką łagodniejszą.

Karmelowa nuta rozchodziła się wraz z zaskakująco wyraźnym smakiem orzechów nerkowca, do którego mniej więcej w połowie dochodził intensywny, ale w pełni naturalny kokos. To ewidentnie miazgowo-orzechowy kokos (nie wiórki czy mleczko), co dodatkowo podkreśliła herbaciana nuta. Pobrzmiewała w tym lekka kwaskawość (oleju kokosowego?).

Herbata matcha była cały czas wyczuwalna, choć miała momenty że dominowała, jak również takie, w których puszczała przodem inne smaki. Niosła łagodność... taką kremową słodycz ziołowej zielonej herbaty. Sugerowała goryczkę, ale gorzka nie była. Podchodziła pod algowe klimaty. Cudownie orzeźwiała i maksymalnie podkręcała soczysty kwasek jakby pochodzenia kokosowego z domieszką cytrusów (?). Bliżej końca ewidentnie wyłapałam olej kokosowy.

Końcówka należała więc do smaku mniej słodkiego, czyli łagodnego duetu matchy i orzechów, splecionego ze smakowitymi, kwaskawo-goryczkowatymi nutami, w czym dużą rolę odegrał kokos, ale i sama matcha. Paradoksalnie jednak, robiło się bardzo, bardzo słodko (tak jakby czuć smak swoją drogą, a ogólną słodycz swoją).

Po zjedzeniu pozostało silna rześkość, lody były bardzo orzeźwiające. Czułam troszeczkę za mocną słodycz, jak i szlachetniejsze motywy algowo-herbaciano-orzechowe, takie... kremowe.

Lody mnie zachwyciły mnie (i pomyśleć, że podeszłam do nich trochę podejrzliwie!). Słodkie, ale w sposób przyjemny. Harmonijne i wyważone, łączące wiele smaków, z których każdy zachwycał. Doskonale podkreślono walory matchy orzechami nerkowca i kokosem w wydaniu doskonałym.
Świetna struktura przełożyła się w dodatku jakoś dziwnie na poczucie, że to nie "nudna gładka masa", a cudny krem z orzechów z herbatą i kokosem.
Zdecydowanie lepsze od Haagen-Dazs Green Tea.


ocena: 9/10
kupiłam: Carrefour
cena: 9,29 zł / 120 g
kaloryczność: 318 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym (ale w promocji)

Skład: woda, rozdrobniony miąższ kokosowy, cukier trzcinowy nierafinowany, orzechy nerkowca 8%, nierafinowany olej kokosowy, tłuszcz kakaowy, sproszkowana zielona herbata matcha 2,13, sól