Jakiś czas temu zobaczone w internecie czekolady Marou, z wietnamskiego kakao, wprawiły mnie w zachwyt i obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by kiedyś je zdobyć. Pierwsza spróbowana miała niezwykle trafną nazwę (Marou Treasure Island 3/4), gdyż w istocie traktowałam ją jak skarb... aż do zjedzenia. Okazała się smaczna, ale nie aż tak oszałamiająca, jak sobie wyobrażałam. Marou wciąż znajdowały się na liście planowanych zakupów, ale podchodziłam już do nich spokojniej. W końcu zdobyłam cztery tabliczki i postanowiłam zacząć od najmniej tajemniczej, bo z regionu, z którego już co nieco jadłam.
Marou Ben Tre 78 % to ciemna czekolada o zawartości 78 % kakao z Wietnamu z prowincji Ben Tre, leżącej w delcie rzeki Mekong.
Po otwarciu zobaczyłam tabliczkę o głębokim, mahoniowo-cynamonowym kolorze, która zszokowała mnie zapachem.
Był intensywny, ale trudny do określenia. Wydał mi się tajemniczy i kuszący... czy smakowity? Pobudzający wyobraźnię i ślinianki, więc... chyba bardzo smakowity. W pierwszej chwili pomyślałam o drzewach, drewnie miejscami spalonym na węgiel (ale nie czułam paloności samej w sobie), na którym leżało... coś mięsnego, soczystego, podpieczonego i krwistego. To było szokujące, bo i sporo owocowej soczystości się przy tym zakręciło. Coś jakby czarna porzeczka i pomarańcza? A w tle jednak też "jasna słodycz"... wyobraziłam sobie jakieś melony miodowe, jaśniutki miód, białe kwiatuszki... I to przy ciągle drzewno-węglowo-mięsistej bazie!
Tabliczka trzaskała przy łamaniu zwyczajnie, wydając z siebie lekkie chrupnięcia, a rozpływała się... jakoś tak niezwykle przyjemnie, a jakby "ze średniej półki". Leniwie zmieniała się w krem, soczysty jak gęsty nektar i niegładki, bo wręcz z drobinkami i pylistym poczuciem.
W pierwszej chwili poczułam delikatną słodycz, szybko czmychającą przed smakiem drzew, drewna. Miało to ciepły i charakterny wydźwięk. W ustach rozpełzła się głęboka, przyjemna gorzkość. Wyobraziłam sobie jakieś stare meble, pergamin... potem przyszły skojarzenia ze skórą i węglem, które na scenę wpuściły wyraźny czarny pieprz. Fuzja gorzko-pikantnych przypraw znów zwróciła moje skojarzenia w jakieś mięsiste klimaty, ale słodycz, udanie zgrywająca się z gorzkością, nie pozwalała na przesadę.
Słodycz należała jakby do "lżejszego" owocu tropikalnego, żółtego. Najpierw myślałam o melonach, potem na myśl przyszły mi banany (może nawet jakby "karmel zrobiony z bananów i daktyli, miodu"), mango. One jakby niepewne krążyły po orbicie, a w wiodącą gorzkość wbiły się inne owoce.
Oto soczystość, lekki kwasek i cierpkawość soku z czarnych porzeczek (albo miazgi z nich zrobionej) lały się na... ziemię, węgiel i wszelkie te drewniano-pieprzne smaki. Wcześniej opisane owoce przywołały jakby i echo pomarańczy jako "egzotyczną, cytrusową słodycz" (o, tak powinna smakować Rococo Gingerbread!).
Drzewa, ziemia, pergaminy nie odpuszczały, a złączywszy się ze słodyczą przywiodły na myśl... nieprażone, wręcz "fasolowe" masło orzechowe i jakiś krem z migdałów. Drewno i pergamin stały się... biszkoptem? Stworzyło to w mojej głowie obraz zdrowych słodyczy jak np. z Legal Cakes - naturalne masła orzechowe, migdałowy biszkopt, owocowy "karmel" i... docierająca do tego gorzkość, która wraz z orzechami miała w sobie coś kokosowego, jak olej kokosowy. Też jakby po prostu sam niewyrazisty smak kokosa.
W posmaku pozostawała soczystość: ta słodka żółtych owoców egzotycznych, ale i czarnych porzeczek na ziemistym tle. Węglowa gorzkość trwała, ale już wplątana w bardziej masłoorzechowe, biszkoptowe, a więc stonowane klimaty.
Zaintrygował mnie ten złożony, dziwny zapach, a smak... kierował się tak pokrętnymi drogami, że pewna tajemniczość utrzymała się do końca. Zaczęłam szukać innych recenzji i na c-spocie trafiłam, że ktoś wyczuł jackfruita, który (co wygooglowałam) jest największym owocem na świecie i... przypomina w smaku mięso. A to stąd te mięsiste skojarzenia! Czekolada rzeczywiście gorzko-węglowa, drewniano-mięsna, jakby gorzko przyprawiona, a jednocześnie... delikatnie osłodzona.
Mi bardzo smakowała, a jeszcze bardziej intrygowała. Jedzenie jej i odkrywanie wszystkiego było satysfakcjonujące i wciągające.
Aż nie umiem jej do innych porównać. Wyszła z bardzo poważną bazą, ale i znacząco słodko; spójnie. Jordi's i Erithaj to bardziej czekoladowo "ciastowe" klimaty, La Naya wyszła czekoladowo "kawowo", wszystkie cztery owocowe (porzeczki / śliwki i egzotyczne), masłoorzechowe, ale właśnie Marou była dziwnie... wytrawna.
ocena: 9/10
kupiłam: Czekolady Świata
cena: 27 zł (dostałam rabat; za 80 g)
kaloryczność: 596 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym
Skład: kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy
Bardzo ciekawa, wygląda na to, ze wietnamskie kakao jest całkiem złożone i oryginalne. Ja na razie jestem po LaNaya, ale liczę na to, że uda mi się częsciej próbować wietnamskich czekolad.
OdpowiedzUsuńMnie wietnamskie wcześniej ciekawiło, bo rzadko spotykałam czekolady z niego, ale teraz zaczęło, bo odkryłam, że smakuje cudownie. Biorąc pod uwagę roślinność, wilgotność tamtejszych terenów to się nie dziwię.
UsuńO tak, też chcę więcej wietnamskich!
Olej kokosowy i mięso? A w sumie... why not? :P
OdpowiedzUsuńRaz i drugi, jak już musiałam na jakimś tłuszczu trochę wołowinę przesmażyć, to właśnie na oleju kokosowym znośnie wyszło (a ja w ogóle smażenia nie lubię!). xD
Usuń