Początkowo postrzegałam serię tabliczek Lindt Lindor jako nieatrakcyjną, bo o samych kulkach Lindor nic dobrego (czyt.: w moim stylu) nie słyszałam, ale i "na oko" nie widziały mi się dobrze - ulep z cukru i oleju palmowego? Dziękuję, postoję. Poza tym, miękkie to pewnie, tłuste... 60 % kakao to nie za wiele... W dodatku najpierw zaczęłam je widywać w formie tabliczek z podziałem na pojedyncze kostki, a takiego nie cierpię najbardziej, ponieważ lubię móc sama decydować jak gryźć, jaki kęs itd. Na przeciw wyszła mi jednak forma mini, a więc batonowo-paluszkowa. Na nią ochoty nabrałam, bo nie dość, że mała (przy rozczarowaniu nie trzeba wiele męczyć), to jeszcze mogłam sobie połamać, jak chciałam. Najpierw przeczuwałam coś słodko-miękkiego, ale smakowitego, jednak... jakiś czas po Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter zaczęły narastać obawy, że wyjdzie coś w podobie, toteż degustację przyspieszyłam, by już mnie ten lęk nie dręczył (w końcu jeszcze bym zaczęła mieć koszmary lub jakiegoś paraliżu sennego dostała).
Po otwarciu poczułam intensywny zapach "kakałkowy", który skojarzył mi się z bardzo słodką, maślaną masą kakaową (np. do ciasta). Początkowo wydał mi się średnio przyjemny, ale dopiero po przełamaniu zdecydowałam, że smakowity nie był. Nasiliła się maślaność i słodka "grzybowość".
Przy łamaniu paluszek odrobinę tylko pykał, już w dotyku był tłusty. Nadzienie wyglądało na plastycznie-maziste i dość rzadkawe.
Gruba warstwa czekolady rozpływała się w miarę powoli, tłusto-kremowo, acz z wyraźnym proszkowo-ściągającym efektem kakao. Była prawie tak miękka jak Lindt 47 % (czyli z serii Excellence), acz jakby "suchsza".
W nadzieniu, rozpływającym się o wiele szybciej od czekolady i jakby wyciskającym się spod niej, nie wykryłam za to ani odrobiny suchości. Cechowała je oleiście-rzadka tłustość. Było idealnie gładkie, śliskie i plastycznie kremowo-margarynowe.
Czekolada z czasem miękła wraz z nadzieniem i mieszała się z nim, po czym na szczęście zostawała dłużej, bo jednak była to kremowo-miękka czekolada, a nie gruda-ulepek (czy np. "skorupka" jak w przypadku Ritter Sport Marzipan).
W smaku czekolada przywitała mnie wytrawnym smaczkiem kakao, lekką gorzkawością i silną słodyczą. Wyszła palona, lekko kawowa i niezła, acz bardziej od znanych mi Lindtów cierpko-kakaowo niż ciemnoczekoladowo.
Nadzienie pewną kakaowość kontynuowało, ale wydało mi się głównie margarynowo-mdłomleczne i słodkie.
Gdy czekolada się uginała, a po ustach rozpływała się oleista margarynowość i cierpkawość kakao (ale nie gorzkość) jakby uwypukliły się. Analogicznie rosła słodycz, a nie gorzkość. Dominował "kakałkowy" smak zalatujący trochę pod jakiś... kakaowy / kawowy likier, niby-alkoholowość. Było w tym też coś przearomatyzowanego. Smaki nie były napastliwe, wszystko wyszło łagodnie.
Końcówka zrobiła się bardziej maślano-margarynowa, trochę mleczna, co osnuła za silna słodycz i lekka gorzkawość ciemnej czekolady.
Na ustach pozostało poczucie tłuszczu, w gardle i na jęzorze lekkie przesłodzenie i cierpkawy posmak kakao, wmieszany w ogrom tłuszczy, słodką ciemną czekoladę i coś lekko mlecznego.
Kompozycja wyszła... dziwnie. Rzeczywiście bardzo podobnie do Moser Roth Chocolat Delice Praline Edel Zartbitter, ale z nieco lepszą czekoladą - Lindt był wprawdzie miękki, ale nie aż tak, żeby się rwał (choć są pewnie tacy, którzy będą woleli ogólną miękkość i właśnie rwanie). W kwestii nadzienia... Lindt też był okropnie margarynowo-oleisty, no, nieco mlecznawy bardziej. To jednak nie przełożyło się na mlecznawość całości - mlecznie nie było. To twór kakałkowy jak się patrzy, ale brak mu wytrawności i głębi ciemnej czekolady. "Mięciutka kakaowa masa do ciasta" w formie tabliczki (paluszka). W smaku mdłe, rozmyte... Nawet nie takie przecukrzone to, ale jednak i nie kakaowe.
Nierwąca się czekolada (jednak "aż" 10 % kakao więcej) i odległa, alkoholowa sugestia sprawiły, że to twór lepszy od Moser Roth, ale w sumie minimalnie, gdy weźmie się stosunek ceny do jakości.
Połowę oddałam Mamie, bo mi to było za oleisto-tłusto-mdłe, a ona uznała, że "dobre, takie muziaste, słodkie, chociaż ja to nie lubię takich... wolę, jak nadzienie jest jakieś, konkretne, np. zabajone, karmelowe" - z czego wynika, że odpowiadała jej słodka tłustość, ale zgodziła się co do tego, że smak w sumie nijaki (co w jej oczach było na plus, bo ciemnych czekolad i kakaowych rzeczy nie daje rady jeść, nie lubi). Jej pozytywny odbiór to raczej nie pochwała dla czegoś, co ma być wykwintnie ciemnoczekoladowe.
ocena: 5/10
kupiłam: Kaufland
cena: 4,99 zł (za 38g)
kaloryczność: 615 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie
Skład: miazga kakaowa, cukier, oleje roślinne (z orzecha kokosowego, olej palmowy), tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, masło klarowane, laktoza, lecytyna sojowa, odtłuszczone mleko w proszku, wanilia, ekstrakt słodu jęczmiennego, aromaty
Ja tez odbieram te nadzienia z Lindta jako takie paskudnie oleiste i margarynowe, a fe. Dlatego też nie lubię Lindorów, jedyny który mi smakowal to straciatella i jego mogę polecić. Oj zgadzam się z Twoją Mamcią, karmelowe nadzienie to by było coś :D
OdpowiedzUsuńJak słyszę "stracciatella" w odniesieniu do czegokolwiek to aż mam ciary, brr.
UsuńWiem wiem, to kojarzy sie z tymi paskudnymi kawalkami niby czekolady smakującymi jak plastik w jogurcie, ale w tym przypadku wyjatkowo ten smak wyszedł pysznie :D ale wystepuje on tylko w zestawie z czerwonymi, orzechowymi i karmelowymi pralinkami i oczywiście jest pieruńsko drogi, więc uwazam ze nie warto wydawac tyle kasy dla tej jednej pralinki. Tym bardziej, że mimo iz smaczna, to tylka nie urywa :)
UsuńŻadnych Lindorów bym nie kupiła, nawet gdyby były tanie.
UsuńMoja siostra próbowała i myślała, że zjełczałe - ja sama czułam margarynę... taki chamski tłuszcz. Niedobre było ;/
OdpowiedzUsuńA to nic, tylko specyfika Lindora, smutne.
UsuńW moim odczuciu mleczna Wedla jest "grzybowa", przy czym te grzyby to w rzeczywistości nie grzyby, tylko COŚ. Tłusto, miękko, oleiście - tak bardzo mojo <3 Za to właśnie lubię lindorową serię. W sumie chyba obecnie jest moim numerem jeden (po tym, jak obraziłam się na Hello). Teraz mam ochotę i na propozycję Lindta, i na podobnostkę od Moser Roth.
OdpowiedzUsuńRóżnie nazywamy to wedlowe COŚ, ale tak się nad tym zastanowić... To aż strach się bać, czym to jest. Mi to się z mleczkami kojarzy, mimo że w sumie ich nie jadłam. To tutaj było jednak czymś innym, nie wiem, jak byś to odebrała.
UsuńTak miękko i w ogóle... Pozornie jak coś dla Ciebie, ale to było takie... "Coś nie gra", że nie wiem. Chciałabym przeczytać Twoją recenzję i tego palucha, i w sumie Moser Roth.