czwartek, 9 stycznia 2020

(Słodki Przystanek) Beskid Bean-to-Bar Chocolate Panama Bocas del Toro BIO 71 % ciemna z ksylitolem

Jedząc, a już zwłaszcza wracając do recenzji wcześniej jedzonych czekolad z Panamy, zorientowałam się, że mimo naprawdę ogromnych podobieństw w kwestii niektórych nut (figi, maślane biszkopty, ziemista gleba i "odległe", słodkie owoce) w Beskid Panama 70 % nie odnotowałam lukrecji. Ta pojawiła się w paru panamskich propozycjach. Żeby nie było, nie uważam, że te same nuty powinny znaleźć się we wszystkich stamtąd - wręcz przeciwnie. Takie różnice przekładają się na różnorodność, więc jest ciekawiej... I właśnie bardzo ciekawa wydała mi się perspektywa porównania podlinkowanej tabliczki z drugim panamskim Beskidem, który zamiast cukru zawierał ksylitol. Nie lubię słodzików, ale niektóre potrafią mi nie przeszkadzać, gdy z nimi nie przesadzą. Byłam ciekawa, jak więc odbiorę z takim słodzidłem naprawdę dobrą czekoladę (bo że jest dobra, wątpliwości nie miałam). A biorąc pod uwagę fakt, że słodziki mają specyficzny, "chłodnawy" wydźwięk, zastanawiałam się, czy wydobędzie on z Panamy Beskidu choćby trochę lukrecji właśnie.

Beskid Bean-to-Bar Chocolate Panama Bocas del Toro BIO 71 % to ciemna czekolada o zawartości 71 % kakao z Panamy z prowincji Bocas del Toro, bez cukru, a słodzona ksylitolem.

Gdy tylko rozchyliłam papierek, poczułam zapach jasnego, bladego biszkoptu o znikomej słodyczy oraz niesłodkich tostów. Czułam też soczystość, kojarzącą się z sokiem marchwiowym, a więc czymś rześkim, ale nie w pełni owocowym. Otaczały ją orzechy, ale również trochę kwiatów... Więc może bardziej drzewa?
Te kwiaty wpisały się w pewną ogólną chłodną rześkość roślin. Porastały wilgotną glebę, pokryte były rosą. Wydały mi się lekko słodko-perfumowe (jak wyjątkowo świeże perfumy). To właśnie ten i orzechowy motyw spajały wszystko.

Tabliczka łamała się z pyknięciem. Była twarda, ale brzmiała jakby była... wilgotna? Jak jakiś blok czekoladowy z pyłku, bardzo zbitą.
W ustach rozpływała się szybko, lecz niechętnie, starając się zachować gęstość. Pozostawała zwarta, acz nie oporna, ponieważ opływała wodnistymi smugami. Odebrałam ją jako tłusto-śliską, niczym zimne masło. Miałam wrażenie, że zrobi się pylista, ale nie.

Już przy wgryzaniu poczułam goryczkę dymu i silną, choć odległą i chłodzącą słodycz. Wydało mi się to ziemiste i niczym ogrom rosy na młodych roślinach.

Zaraz rozeszła się chłodnawa słodycz, rysująca obraz maślanego sernika (sernika na zimno?) - wymyślnego, wegańskiego (?) i zwartego. To sernik... roślinny? lub jakiś taki budyniowy twór. Mało słodki budyń na zimno. Czuć lekką słodzikowość, ale sama w sobie nie wydała się zła.

Po prostu jakby dodała mdłego wydźwięku poszczególnym smakom. Oto mniej więcej w połowie wyraźnie poczułam orzechy, ale... jakieś mdłe. Jak zwykłe, świeże, tłusto-wilgotne... Włoskie bez skórek? Poprzez lekką gorzkość, gorzki dym (ale nie poczucie palenia / prażenia) połączył je ze smakiem mokrej, gorzkawej ziemi. Mniej więcej w połowie ziemisty smak dominował. Przywołał do siebie niemal nibsowe, soczyste ziarna kawy. Kawa rozchodziła się coraz wyraźniej. Jakby miarowo popijać sobie zimną już kawę. I popijać, popijać...
Na myśl znów przyszedł mi niejednoznaczny orzechowy miks, zimne grzanki i drzewa.

Wszelkie gorzkawości otulił dym, dopuszczający także bardziej roślinne smaki. Było to chłodne, wodniste... Jak wodniście-mdłe gruszki i wodnisty melon oraz rosa na bazie z nie tak mocno wonnych kwiatów / młodych, zielonych roślin. Ziemistość i jej lekka wilgoć na daleki plan spychała potencjalnie owocową nutę, acz jakaś się przebijała. Wyobraziłam sobie biszkopto-sernik, jakieś budyniowe ciasto z sokiem marchwiowym (nie jadłam, Tata parę razy robił, więc wąchałam - a i jak tak patrzę, w internecie jest  sporo takich przepisów - to się chyba ciasto Kubuś nazywa). Obudowały ją orzechy (stąd może właśnie marchewkowość - podobna była w Original Beans Femmes de Virunga 55 %)

Bliżej końca chłód prezentował słodycz słodziku i nijakość masła, które na zasadzie kontrastu uwypukliły gorzkość kawowej, odymionej ziemi i drzewa.

W posmaku został dym, ziemia i ogrom chłodnej wilgoci / wodnistości. Pobrzmiewał też irytujący motyw słodziku, a w tle... cierpkość... słodziko-kawo... cytrusu? Tak było to okryte rosą i dymem, że aż nie wiem. Dodatkowo tłuszcz na ustach odciągał uwagę.

Całość jakoś niezbyt mi pasowała. Żeby nie było: była dobra, ale wiele jej elementów mnie denerwowało. Smakowicie gorzki dym i ziemia, orzechy wchodzące w drzewa i kawę były bardzo smakowite, jednak pewna roślinność tu dziwnie mieszała się z masłem. Lubię roślinne nuty, ale to masło bardzo mi przeszkadzało. Nie podobały mi się nuty maślano-roślinnego sernika i budyniowego ciasta. Sama słodycz też. Wodnista i słodzikowa. Niby przytłumiona, ale jednocześnie zbliżona do wersji zwykłej. Owszem, gorzkość tej tabliczki ze słodzikiem była silniejsza, ale wymieszana z chłodem. To nawet nie tyle chłodzący efekt, co "wydźwięk jedzenia z lodówki" (jak ja nienawidzę zimnego jedzenia!), którym obudowano poszczególne smaki. Za tragiczną uważam też konsystencję tłustej wody.

Nie uważam, by wraz ze zmianą cukru na słodzik trzeba było dodawać jeszcze tłuszcz kakaowy. Nie podoba mi się połączenie słodziku i masła i po prostu nie widzę sensu takiego zabiegu. Masło nie przełożyło się tu na łagodność, a uwypukliło i gorzkość, i nijakość, więc raczej nie myślano np. o osobach, które szukają łagodności, a po prostu wystrzegają się cukru. O takich jak ja też nie...
Dziwna tabliczka bez sensu, która jednak nie była zła. Mnie dodatkowo "na nie" nastawiły nuty rzeczy, których nie lubię (czasem nawet to, czego nie lubię / nie jadam wychodzi smakowicie, bo jako coś idealnego-nieistniejącego, ale nie w tym przypadku).

Nie przypominała słodko-podfermentowanej, figowo-biszkoptowej, bardzo orzechowej z glebowymi nutami wersji słodzonej cukrem trzcinowym.


ocena: 6/10
kupiłam: Słodki Przystanek (dostałam)
cena: 15,90 zł (za 50 g; ja dostałam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakaowca, ksylitol, tłuszcz kakaowy

16 komentarzy:

  1. Chyba nigdy nie jadłam nic z ksylitolem, więc nie mam pojęcia jak bym odebrała taką czekoladę :) raz tylko jadłam czekoladę z maltitolem i była taka se, ale w sumie nie czułam słodzika, więc mam nadzieję że i przy ksylitolu nie wyczułabym różnicy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Według mnie różnice między słodzikami naprawę są mocno wyczuwalne.
      A jaka to była czekolada?

      Usuń
    2. Taka mleczna w czerwonym opakowaniu, wrzucałam niedawno na bloga więc możesz nawet zobaczyć dokładnie jak wyglądała :D

      Usuń
  2. Lubię ksylitol, ale też uważam, że do czekolady nie pasuje. Dodaje takiej właśnie wodnistości - to bardzo trafne spostrzeżenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle jakoś słodziki mi do czekolady nie pasują. Inne rodzaje cukru natomiast owszem. Ostatnio zjadłam GR z cukrem daktylowym. Próbowałeś?

      Usuń
    2. Z daktylowym chyba nie, ale nie jestem pewien, bo tyle tych czekolad było, że mogłem zapomnieć :)

      Usuń
    3. Ja nie wyobrażam sobie tak nie pamiętać! Nie zapisujesz ani nic?

      Usuń
    4. Robię wpisy na FB, ale ich też zrobiło się dużo, a tam nie ma sortowania, trzeba szukać po kolei. Tych najdawniej próbowanych nie opisywałem, mam tylko opakowania, zebrało się już kilka pudeł tych opakowań, odszukanie czegoś zajmuje strasznie dużo czasu :)

      Usuń
    5. Wpisy to widuję. Ja jednak bym tak nie mogła, czułabym, jakbym porzucała te spróbowane czy coś. Zawsze jednak jest dobry czas, by zacząć spis prowadzić. Ja bym na pewno jakiś zaczęła, nawet przed blogiem o słodyczach sobie notatki robiłam. ;)

      Usuń
    6. Takie zapominanie ma swoje zalety. Jak trafiam drugi raz na czekoladę, której już nie pamiętam, to jest tak, jakbym ją próbował po raz pierwszy :)

      Usuń
    7. Nigdy nie uznałabym tego za plus. Poza tym, u mnie by to nie przeszło - jak coś mi wyjątkowo smakuje, za dobrze to zapamiętuję, by coś takiego się przytrafiło.

      Usuń
  3. Przypomniałaś mi o soku marchwiowym. Lubię zarówno te a la kubusiowe, jak i jednodniowe. W ogóle marchewkę lubię chyba w każdej postaci. W lodówce mam dwie siatki surowych do chrupania, ale chrupię mniej więcej jedną na tydzień, więc jak zwykle będę musiała większość wywalić. Ja i moje kupowanie hurtowe... No ale nie o tym miałam. Trochę nijaka konsystencja i ziemiste nuty, których nadal nie rozumiem. Mdłe orzechy, zimne grzanki... coraz gorzej :P Tylko kawa bezapelacyjnie cudna. I JESZCZE MELON, hahaha. Pestek malin tam jakichś nie znalazłaś? Yep, czekóllada bardzo dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak byłam mała, często piłam soki marchwiowe i ponoć miałam od nich pomarańczowe stopy. O.o Teraz lubię w sumie ich wspomnienie (soków, nie stóp), ale nie chciałabym ich pić. Marchew i ja lubię.
      Hm, a czy To nie od Ciebie mi się kiedyś dostało, że żarcie (słodycze) tak beztrosko wywalam? :> Warzyw, owoców - takiego wartościowego jedzenia właśnie nie wyrzucam nigdy. Tak pilnuję, żeby wszystko przejadać. Znaczy... nie liczy się oczywiście wgryzienie w jabłko, trafienie na brązowy, zgniły środek i wywalenie takiego, bo to niemiła niespodzianka taka już... bardzo ekstremalna. Oczywiście jednak ja tam nie krytykuję. Dobra, dziś mało brakowało, a wywaliłabym daktyle, ale Mama pożałowała i zawinęła w foliówkę dla ojca. Tu jednak też mam usprawiedliwienie! Cholery były tak w piachu i z piachem w środku, że nawet mycie nic nie dało. Piasek był nawet pod skórką (nie wiem, jak). Nie, piasek nie jest wartościowy. Zaraz... o czym to my? Acha.
      Malinki z tequilą jeszcze były, ale o nich nie napisałam w recenzji, bo wiem, że byś z zazdrości umarła. :*

      Usuń
    2. Nawet nie wiesz, jak podle się czuję, kiedy muszę wywalić jedzenie, bo się zepsuło. Mój problem polega na tym, że zamiast kupić 4-5 marchewek, zjeść i dokupić kolejne, kupuję od razu 2 kg. Nie pytaj po co, bo sama nie wiem. A jak potem nie mam na nie ochoty, nie potrafię się zmusić. I tak to wygląda... Dobrze, że moja lodówka jest magiczna i warzywa i owoce mogą leżeć w niej długo. Czasem mam coś przez 5 miesięcy i niemal nie zmieni stanu. Powiedzmy, że jabłku zmarszczy się skórka, ale co z tego?

      Ja ostatnio musiałam wywalić karton daktyli z migdałami w czekoladzie z Izraelu. Tato mi je przywiózł, pokazałam je we wpisie z samoprezentem mikołajkowym. Otworzyłam zamkniętą hermetycznie folię (!), otworzyłam daktyla do zdjęć, a ze środka zaczęły spierdalać małe podłużne czarne robaczki :( Od razu wyniosłam to do zsypu, żeby mi się w domu nie rozlazły.

      Usuń
    3. Mam nadzieję, że nie pomyślałaś, że się czepiam? Rozumiem, że tak masz, bo w sumie też głupio robię zapasy (załamałabyś się, ile mam pomrożonego chleba i twarogu!). Też nie mogę się zmusić, by zjeść więcej (ponad swoją normę), żeby się nie zepsuło. U mnie to działa tak, że prędzej jem potem warzywa trochę... zdechłe. :>
      Z kupowaniem dużych ilości warzyw to ja mam tak, że te "swoje" po prostu MUSZĘ mieć i wolę zjeść nieświeże niż np. na jedno śniadanie odpuścić i obejść się bez , powiedzmy pomidora. Dziś nawet wędlinę jadłam kilka dni po terminie, bo nie wyrzucę jej jako jedzenia wartościowego (nadziewańca z syropem f-g i olejem palmowym na początku składu wywaliłabym natomiast bez wyrzutów sumienia, a to w sumie też źle, bo wywalam, a więc nie pcham w siebie dziadostwa / śmieci, ale że kupiłam, to przecież i tak wsparłam producenta), a zrobiłam za duży zapas podczas zakupów w Tesco.
      Na szczęście moja lodówka też jest jakaś magiczna. Dobre chociaż to.

      O rany... Chyba bym się poryczała.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.