czwartek, 11 stycznia 2024

Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito Black mleczna

Od lat upieram się przy podziale czekolad na ciemne, mleczne i białe. Uznaję nazewnictwo "ciemne", nie "gorzkie" jak lubi mówić spora część Polaków. "Gorzkie" i "deserowe" zupełnie do mnie nie przemawiają, bo czasem trudno rozsądzić - co, 50% to deserowa, a 51% już gorzka? A może jeszcze nie? Poza tym, rzadko która 70% według mnie smakuje gorzko. Tabliczki o wysokiej zawartości kakao często są o wiele bardziej znacząco kwaśne niż po prostu gorzkie. Angielskie "dark chocolate" jest więc o wiele logiczniejsze. Ciekawy podział stosują Japończycy. U nich w odniesieniu o nie białych czekoladach, i mlecznych, i pozbawionych mleka, mówi się "czekolady czarne" ("black"). Polemizowałabym, czy ciemne tabliczki są aż tak ciemne, no ale niech im będzie. Tylko że... przeważnie mianem czarnej czekolady określają ogólnie te, które nie są białe. Podział wydaje się wiec dość skąpy, ale jednak aż tak to nie dziwi, jak się pomyśli, że ogólnie w kwestii słodyczy Japonia jest raczej mało "tabliczkowo czekoladowa". Piękny zestaw, który do mnie trafił od dalekiego znajomego z jego dalekiej podróży, zawierał też właśnie nie tylko opisaną już białą (Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito White), ale i "czarną" tej marki. Znów to jeden rodzaj czekolady, w dwóch tabliczkach z różnymi obrazami malarza Hokusai Katsushiki. Wiedziałam, że ta posmakuje mi bardziej niż biała, jednak aż do momentu otwarcia nie wiedziałam, co właściwie znajdę wewnątrz. Skład na opakowaniu wydał mi się enigmatyczny (tym bardziej, że posługiwałam się tłumaczem, by przetłumaczyć to z japońskiego - na opakowaniu było tylko w tym języku). Wyglądało na to, że czeka mnie czekolada 100%, ale szczerze w to wątpiłam. Obstawiałam, że w Japonii muszą być inne regulacje co do podawania składu produktów. W internecie znalazłam, że firma Ishiya pomyślała o wydaniu swojej czekolady w formie czystych tabliczek, a nie tylko jako polewa na ciastka, by konsumenci mogli poczuć jej smak sam w sobie, ponieważ uważają, że jest tego warty. A wątpię, by popularne były tam ciastka z czekoladą 100% kakao. Wydali polewę jako czekoladę i jeszcze są z tego dumni? No cóż... A może źle z góry ich z góry oceniałam? Wszak nawet jakąś nagrodę zdobyli. Od razu po otwarciu okazało się, że miałam dobre przeczucia, co do tego, że w środku znajdę nie ciemną, a "niebiałą". Mleczną po prostu.

Ishiya X Hokusai Chocolate Tablet Shiroi Koibito Black to mleczna czekolada wyprodukowana w Japonii przez koncern Ishiya, wydana w edycji z obrazami Hokusai.

Po otwarciu poczułam plastikowo-cukrowy, tandetny zapach, do którego dołączyło sporo mleka i trochę sztucznie waniliowy, ciężki akcent. Pomyślałam o przeciętnym, bardzo słodkim kakao czy raczej "kakałko" na mleku. 

Tabliczka w dotyku wydała mi się tłusto-pylista. Była twarda w masywnie-polewowy sposób, ale przy łamaniu (a tym bardziej przy odgryzaniu kawałka) bardziej chrupała niż trzaskała. Okazała się dość krucha.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, łatwo. Była niemal idealnie gładka, tłusto maślana. Z czasem jakby nieco rzedła w tłusto-oleisty sposób. Robiła się przy tym osobliwie oleiście-lepka, acz kształt względnie zachowywała niemal do końca. Czuć pełnię mleka, ale i pewną polewową wodnistość, mimo że kremowość też w sobie zawarła.

W smaku pierwsze poczułam delikatne mleko. Zupełnie, jakbym zrobiła łyk tłustego mleka. Zaraz dołączyła do niego słodycz.

Przemknęło bardzo słodkie, mocno mleczne latte - w zasadzie mleko z odrobinką kawy. Wyobraziłam sobie wysoki, beżowy napój ze spienionym mlekiem na wierzchu, lekko posypanym słodkim, rozpuszczalnym kakao, które też się zaznaczyło.

Słodycz miała trochę plastikowy charakter, jednak zwłaszcza początkowo wydawała się zachowawcza. Zaserwowała nutę trochę sztucznego syropu waniliowego, tonącego w mleczno-maślanej toni.

Pomyślałam o mocno mlecznych, maślanych ciastkach o niemal białym kolorze. Musiały być wypieczone bardzo delikatnie, z dużą ilością masła. I masłem posmarowane? Na pewno pewno popijane mlekiem, może w mleku maczane.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiła się myśl o słodkim kakao na mleku. Jasnym z racji proporcji kakao do mleka, mdławo kakaowym, ale z drobną goryczką. Musiano je przesłodzić, bo właśnie za sprawą tego... "kakałka dla dzieci" (nie zaś wyrazistego kakao) wzrosła słodycz.

Słodycz z czasem odważyła się. Lekko zadrapała i trochę mnie męczyła zarówno siłą, jak i cukrowo-ciężkim wydźwiękiem. W tym pojawił się motyw przywodzący na myśl tandetną, plastikową polewę mleczno-maślaną, jedynie udającą czekoladę, acz był to wątek marginalny.

Po zjedzeniu został posmak cukru z echem waniliowo-lukrowym oraz mleczno-maślany, przywodzący na myśl jasne ciastka pokryte tanią czekoladą. Ta, jako tabliczka leciutko kakaowa, jako jedynie echo, też się zaznaczyła. 

Czekolada okazała się trochę tandetna, ale kryła w sobie i coś... niepospolitego, ciekawego. Zaserwowała ogrom mleka, maślaność oraz słodycz cukru nieco za silną. Ta mi przeszkadzała, mimo że nie mocno przesadzona, a w zasadzie przeciętna, gdy mam myśleć o najzwyklejszych, wszechobecnych czekoladach mlecznych. Brakowało tu jednak czekoladowości, kakao, oraz jego głębi. Z lichym posmakiem, tabliczka ocierała się o plastikową polewę. Nie była to czysta taniość i polewa do kwadratu, ale jednak. Odnotowałam jednak ciekawy wątek latte, kakao na mleku - bardzo obrazowe skojarzenie, że aż dziwne. Nie było mowy o gorzkości, ale jakieś drobne aspiracje owszem. Bardzo mi za to nie pasowała dziwna tłustość - i w strukturze i smaku. Za tę "ciekawość" i wyrazistą mleczność zdecydowałam się wystawić jej ocenę powyżej przeciętnej 5.
Węglowodanów, jak wyliczyłam, miała 53g w 100g, przy czym nie wiem, ile to "w tym cukry". Tak czy inaczej, nie wydaje się realnie bazować na cukrze. Mimo to... czuję, że to nie jest produkt z wyższej półki i prawdę mówiąc nie rozumiem w takim razie fenomenu ciastek z taką czekoladą. Na ciastkach na pewno jej odbiór byłby lepszy, to fakt, bo tabliczka wyszła tak, że w moim odczuciu nie ma sensu jej jeść, ale... i tak. Coś co koniecznie trzeba kupić, gdy się jest w Japonii? No chyba nie.
Zmęczyły mnie raptem dwie kostki (przy czym zjadłam po jednej z obu tabliczek, by mieć pewność, że są takie same). Reszta powędrowała do Mamy, której bardzo smakowała. Jak to powiedziała: "Smakowała mi tak bardzo, że aż się zdziwiłam. Nie była za słodka, a taka mocno, głęboko, wyraziście mleczna. Miała charakter, akcent kakao, że nie była nudna. Niby zwykła mleczna, ale kryła w sobie to coś, że zjadłam z ogromną ochotą i się nie zasłodziłam". Opinia o wiele bardziej obeznanej w zwykłych mlecznych czekoladach Mamy utwierdziła mnie co do oceny.


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 569 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: masa kakaowa / czekoladowa, emulgator

wtorek, 9 stycznia 2024

(Pacari) Paccari Guayas 75 % Cacao ciemna z Ekwadoru

Jakoś straciłam serce do Pacari... Ups, przepraszam! Paccari. Po ich zmianach, a więc po zmianie nazwy na pisaną przez podwójne "c" i pogorszeniu tabliczek, zaczęłam czuć naprawdę spory smutek. Wyróżniali się pozytywnie, ich oferta była ciekawa i smaczna, a obecnie stracili "to coś"; coś, co sprawiało, że tylko czekałam, aż pojawi się jakaś nowość. Po ostatnią z zakupionych sięgnęłam więc trochę przybita, nie spodziewając się za wiele, mimo że zawartość kakao była przyjemnie wysoka.

Paccari Guayas 75 % Cacao to ciemna czekolada o zawartości 75% kakao Arriba Nacional z Ekwadoru.

Po otwarciu rozbrzmiał mocno palono-prażony, ziemisty zapach, mieszający się ze słodem oraz soczystymi, kwaskawymi truskawkami i limonkami, m.in. jako owocowe, jasne piwo. Czułam też palone drewno iglaste... czy raczej dokładnie kadzidełko zrobione z zielonych igiełek. Kwasek podkreśliła odrobina charakterniejszych czerwonych owoców - wiśni, ale może... suszonych? I echo wina? Przewinęło się też sporo cierpkawo-kwaśnych jeżyn i jagód leśnych. Kwasek wplótł jeszcze motyw śmietankowego jogurtu. Całość jednak była bardzo słodka, nie tylko od owoców, a też za sprawą dużej ilości karmelu. Z jednej strony nieco żywicznego, palonego, a z drugiej niemal lukrowego. Jak lukier karmelowy? Owoce chwilami - zwłaszcza truskawki - też podkradały się pod nieco lukrowo-pudrowy ton. Mimo takiej słodyczy, kompozycja miała soczyście-prażony klimat.

Gruba i twarda tabliczka była masywna. Łamałam ją z trudem, a wieńczył to głośny, jakby pełny trzask suchych gałęzi.
W ustach rozpływała się wolno i bardzo maziście. Niemal do końca zachowywała zbity kształt. Była tłusto-soczysta, nieco ciężkawa. Jawiła się jako gładka i średnio gęsta. Bardziej zgęstniał. Zmieniała się w soczyście-wodnistą zawiesinę. Na koniec lekko ściągała.

W smaku najpierw przemknęła mi kwaskawa, acz już miękka i dojrzała odpowiednio wiśnia, a potem zalały ją truskawki. Te były bardzo słodkie. Szybko słodycz wzrosła do zaskakująco wysokiego poziomu, idąc w kierunku truskawkowego lukru.

Dołączył też średnio mocno, acz ewidentnie palony karmel... Tak jednak słodki, że też poniekąd lukrowy. Lukier karmelowy i truskawkowy z czasem jednak wygładziły kwiaty, z których nieco wychylały się róże. Przedstawiły się jako delikatne i spokojne, choć też były słodkie.

W tle pojawiło się palenie-prażenie. Niby związane z gorzkością, acz ta nie wydawała się w tym motywie taka istotna. Prażenie, palenie nasiliły się za sprawą rozgrzanej, czarnej ziemi, podkreślającej ich charakter. Z małym opóźnieniem rosła też gorzkość.

Akcent wiśni z początku wracał raz po raz, przecinając wszystko kwaskiem. Był soczysty, choć z wpisaną słodyczą. Chwilami przywodził na myśl raczej jogurt wiśniowy lub wiśniowo-nieokreślono owocowy.

Ziemia i paloność zaobfitowały w słód. Palono-zbożowy motyw po zetknięciu się z owocami i kwaskiem, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa przełożył się na myśl o słodkim piwie owocowym. Bardzo wyraźną myśl o jasnym piwie z pianką, o rześkim kwaskawo-soczystym smaku. Musiało to być piwo truskawkowe, potem bardziej truskawkowo-limonkowe.

Na moment ziemistość uprosiła alkoholowy wątek o nutę wina, ale ta mignęła, nie rozwijając się jednak. Kwasek nieco wzrósł, idąc w owocowym kierunku. Pomyślałam o słodko-kwaśnych truskawkach. Jakby jeść różne - i bardzo słodkie, już miękkie, ale z trafiającymi się niezbyt dojrzałymi. Te podkreśliła cytryna i trochę limonki. Limonka zatracała się. Nie zatracił się jednak kwasek. Zmienił się w ciemne owoce leśne: jeżyny i jagody. Cierpkością zmieszały się z trochę odlatującymi już wiśniami.

Kwaśność, po wspięciu się na wyżyny, wyraźnie skupiła się na mleczno-jogurtowej nucie, która z czasem też jednak łagodniała. Pomyślałam o śmietankowo-owocowym jogurcie, rozmywającym wyrazistość i jednoznaczność owoców. Jakby wymieszano leśną zbieraninę z nim.

Słodycz znów wzrosła, zmieniając truskawki w poziomki. Poziomki nagle z owoców znalazły się na przodzie, dominowały. Tylko trochę ciemnych leśnych do nich dobiegało. Wiśnie utraciły wyrazistość - pomyślałam o nich w wersji suszonej.

Kwasek owoców osłabł, a ostał się kwasek bardziej drzewny, wpisujący się w paloność. Wyobraziłam sobie palone naturalne kadzidełka, w których dominuje kora drzew iglastych i zielone igiełki. Karmel wrócił też w bardziej żywicznym wydaniu. W kadzidlanej słodyczy zaplątało się też trochę kwiatów, raz po raz ewidentnie róż.

Kadzidlaność przypomniała też o drzewach, a całość zwieńczyła ciepła, ciemna ziemia. Nawet lekko ostra?

Po zjedzeniu został posmak wiśni i cytrusów (niejednoznacznego splotu cytryny i limonki), a także ziemi... w głowie miałam obraz rozgrzanej ziemi, na którą wysypano naturalne, iglasto-żywiczne kadzidełko o cytrusowych zapędach. Do słodyczy kadzidła dołączył karmel - znów aż przesadnie, lukrowo słodki i nieco denerwujący. Słodycz wieńczyły poziomki i truskawki.

Całość bardzo mi smakowała, choć była za słodka. Truskawkowy i karmelowy lukier to już nieco przesada. Wolałabym bez tych zapędów, by słodycz została tylko przy karmelu, owocach (truskawkach, poziomkach, słodko-owocowym piwie) i kwiatach. Truskawki, jednoznaczne poziomki, akcent wiśni i limonki oraz cytryna przechodziły potem w owoce leśne (jagody i jeżyny), cały czas dbając o soczystość. Piwo jako jasne i owocowe połączyło ją z palonym motywem. Słód, drzewa iglaste i iglasto-żywiczne kadzidełka, sporo ziemi zacnie wyszły, podkreślając prażono-palony (na szczęście nie za mocno) charakter. Tabliczka miała złożony, leśny klimat. Soczyście-kwaskawa, ale nie kwaśna. Słodka, palona, gorzkawa, ale nie gorzka wyszła ciekawie. Mogłaby w sobie rozkochać, gdyby nie była przesłodzona.


ocena: 9/10
cena: 42 zł (cena półkowa za 50 g, ja dostałam rabat)
kaloryczność: 629 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

poniedziałek, 8 stycznia 2024

krem Go Active Cashew Butter

Widząc stacjonarnie krem w 100% z orzechów nerkowca, a więc moich ulubionych obok włoskich, w przystępnej cenie po prostu nie mogłam go nie kupić. Mało tego, od razu miałam dobre przeczucie, że okaże się pyszny. A po tym, jak mało nerkowcowy okazał się GymBeam Cashew Butter Cinnamon Rolls, zachciało mi się kremu, który byłby nerkowcową bombą. Ten skojarzył mi się z (Sante) Auchan Pasta z prażonych orzechów nerkowca 100 %, acz Biedronka nie ujawniła producenta, a szkoda.

Go Active Cashew Butter to krem 100 % z orzechów nerkowca, produkowany dla Biedronki.

Po otwarciu poczułam intensywny, mocno maślano-prażony zapach, przypominający bardzo tłuste maślane kruche ciastka posłodzone jasnym miodem. Słodycz bowiem też była dość wysoka, acz dopiero za pierwszymi wskazanymi aspektami.

przed i po uporaniu się z olejem
Na wierzchu wydzieliła się średnia ilość oleju, z czego zlałam niecałe 2,5 łyżeczki, a wymieszałam nieco więcej niż 0,5 łyżeczki. Mimo że krem nie był suchy, trochę czasu to zajęło z racji tego, jak bardzo zbity był. Cechowała go gęstość i masywność. Miejscami pozbijał się w grudki, ale i one w końcu uległy, a ja uzyskałam niemal jednolitą konsystencję. Naprawdę prawie jednolitą, bo krem wyglądał na wręcz idealnie gładki, bez miazgowego elementu. 
Pasta gęsto się ciągnęła i zalepiała usta w trakcie jedzenia. Mimo masywności i solidności, dała się też poznać jako miękka. Cechowała ją syta tłustość w pełni nerkowcowego pochodzenia. Nawet tam, gdzie pozbijała się bardziej w grudki, nie była zupełnie sucha.

W ustach rozpływała się bardzo powoli,  eksponując swoją kremową gęstość. Zalepiała usta i wydawało się, że jeszcze gęstnieje. Była tłusta w charakterystyczny, maślano-nerkowcowy sposób, a do tego aksamitnie miękka. Ta aksamitność wydawała się kryć lekką, niby miazgową pylistość - krem nie był tak zupełnie idealnie gładki, ale "miazgowy" też nie. Trafiłam w nim na pojedyncze drobineczki orzechów, które nie wymagały gryzienia.

W smaku najpierw poczułam maślaność i prażenie, szybko układające się w wizję tłustych, maślano-kruchych ciastek z jasnym miodem.

Nuta wypieku przeszła w prażenie. Dało się poznać jako dość mocne. Właśnie poprzez nie z pełną mocą zagrały orzechy nerkowca. Były wyraziste i jakby słodkie w ciepły sposób. Słodycz szybko zaczęła rosnąć.

Jednocześnie mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach nerkowce prażonym akcentem otarły się o pewną wytrawność. Raz czy drugi mignęła mi nawet sugestia soli, acz tak delikatna, jakby po prostu komuś nieco za dużo sypnęło się do ciastek (realnie krem jej nie zawiera).

Maślanych ciastek i... wręcz uroczo słodkiego, mocno podpieczonego miodowego biszkoptu? Słodycz z czasem zaszarżowana i wyskoczyła na pierwszy plan, rządząc kompozycją. Pomyślałam o tylko co wyjętym z piekarnika ciepłym cieście biszkoptowym i ciastkach. Bardzo słodkich, a także maślanych. Zrobiło się wręcz "uroczo słodziusio" za sprawą wizji jasnego, prawie drapiącego miodu. Słodycz wydawała się być wszędzie, a jej nerkowcowe pochodzenie - mimo obrazu ciasta - było niepodważalne.

Po zjedzeniu został posmak mocno prażonych nerkowców, jakbym przed chwilą pochrupała parę orzechów, a nie zjadła krem. Końcowo dłużej utrzymywała się ta prażona wytrawność, mimo że i maślaną słodycz jako orzechowe echo, wciąż czułam.

Krem był bardzo dobry, choć trochę mi żal miazgowego efektu. Ta gładkość i sporadycznie trafiające się pojedyncze drobinki orzechów to nie zupełnie mój ulubiony typ, bo wolałabym więcej drobinek, czyli ten mój "miazgowy efekt", ale w zasadzie krem był tak przyjemnie konkretnie miękko-gęsty, że wkupił się w moje łaski. Jego tłustość wyszła w pełni zasadna. Wysoka, naturalna słodycz kojarząca się z maślanymi ciastkami i biszkoptem, posłodzonymi miodem wystąpiła obok mocnego prażenia. To jak na mój gust było za mocne. Do tego to, jak nerkowce w pewnym momencie wydały mi się jakieś wytrawniejsze ze względu na to prażenie, nie wpisało się w ich naturalną charakterystykę, nie przekabaciło mnie tym na swoją stronę. To jednak drobne wady, a biorąc pod uwagę cenę, krem i tak jest godny uwagi. W zasadzie gdyby nie to mocne prażenie, ocena mogłaby być maksymalna. 


ocena: 9/10
kupiłam: Biedronka
cena: 11,99 zł (za 180g; promocja)
kaloryczność: 608 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: prażone orzechy nerkowca

sobota, 6 stycznia 2024

Beskid Chocolate Wenezuela Puerto Cabello Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao ciemna z Wenezueli

Kakao Puerto Cabello zawdzięcza swoją nazwę portowi, z któremu te ziarna wypływały niegdyś do Europy. Rośnie w wenezuelskim stanie Carabobo, w regionie Canoabo, gdzie dominuje odmiana criollo. Pomyślałam więc, że nawet niecriollo tam rosnące, prawdopodobnie przywłaszczyło sobie trochę jego cech, potworzyły się naturalne hybrydy. Ciekawiło mnie, czy ta tabliczka będzie miała bukiet smakowy bogaty i kolorowy, niczym wzorki na opakowaniu? 


Beskid Chocolate Wenezuela Puerto Cabello Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 70 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao odmiany Puerto Cabello z Wenezueli, z regionu Canoabo, ze stanu Carabobo; czas konszowania min. 72 godzin.

Po otwarciu poczułam zapach delikatnego kefiru i jogurtu o śmietankowym charakterze w wariancie pomarańczowym. Chyba podkreśliła go odrobina cytryny, acz całościowo był raczej słodki. Słodycz bardzo nakręciły kwiaty - jakieś delikatne; i żywe, i suszone, a do tego sporo średnio mocno palonego karmelu. Ten wiązał się z ogólnie średnio mocną, prażoną nutą. Za jej sprawą przewinęło się słodkie jabłko w karmelu, a mi przyszedł do głowy jeszcze kompot wiśniowy. Może z leciuteńkim, malinowym echem? Obok tego wszystkiego rozgościły się orzechy laskowe i pekan. Same w sobie naturalnie słodkawe, surowo-delikatne.

Twarda tabliczka na dotyk była nieco pylista i masywna. Przy łamaniu donośnie trzaskała w nieco krucho-szklisty sposób.
W ustach wykazywała gęstość, rozpływając się powoli i kremowo. Robiła to, nie spiesząc się, ale łatwo. Była mazista, nieco lepka i maślana, lecz nie ciężka, a z czasem nawet nieco soczysta. Zachowywała się, jakby wcale nie chciała zniknąć. 

W smaku czekało mnie mleczno-laskowe, słodkie powitanie. Zupełnie, jakbym miała do czynienia ze słodkim kremem, praliną... Złożoną z dwóch ważnych wątków.

Z drobnym wyprzedzeniem zaprezentowała się słodycz jakby mleczna. Mleku wtórowała delikatna, słodka śmietanka.

Z drugiej strony słodycz zaserwowała mi delikatnie słodkie w naturalny sposób orzechy laskowe. W zasadzie częściowo przechodzące w krem-pralinę orzechową. Zaplątała się tam średnio mocno prażona nutka, po której do laskowców dołączyły orzechy pekan i trochę migdałów. Za ich sprawą kompozycja zyskała trochę subtelnej gorzkości.

Za śmietanką odnotowałam owocowe przebłyski. Pomyślałam o malinach - może śmietankowo-mlecznych lodach czy deserze malinowym i kompocie wiśniowym. A także o rodzynkach... Rodzynki wniosły słodycz wyrazistszą, karmelowo-żywiczną. Taką nawet nieco ciężką? Poniekąd wpisały się w mleczność, sugerując jakby... jogurt w wariancie "pieczone jabłko z rodzynkami"?

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawiły się kwiaty, tonujące soczystość. Bliżej owoców znalazły się kwiaty delikatne i żywe, ale z czasem wychwyciłam też suszone, przywodzące na myśl napar, herbatę. Tym już było bliżej do karmelu. Suszone, herbaciane kwiaty wplotły drobną cierpkość.

Orzechowy splot cały czas spokojnie pobrzmiewał. Laskowce i pekany wyszły bardzo spójnie z resztą; dzięki karmelowo-prażonej nutce z łatwością podkradały się do cieplejszej, owocowej nuty rodzynek i kompotu. Rodzynki podkreśliły je swoją drobną goryczką. Jakby przypomniała orzechom o ich gorzkawych skórkach.

Mleko i śmietanka w oddali zmieniły się w delikatny, śmietankowy jogurt i kefir w wariancie pomarańczowym, z lekkim podkreśleniem cytryny. Niby kwasek mignął raz po raz, acz kwiatowa słodycz starała się go zepchnąć w dal. Wiśniom na moment udało się z kompotu wychynąć jako owoce świeższe, soczystsze.

Pojawiło się więcej karmelu, za którego sprawą słodycz rosła odważnie, że w pewnym momencie zaczęła aż trochę drapać. Pomyślałam o jabłkach w karmelu, a kompot wiśniowy zaczął zmieniać się w mieszany, z wiśni i suszu owocowego. Karmel podkreśliły jeszcze żywiczne rodzynki, dodając mu charakteru. Karmel, podkreślony subtelną goryczką, z czasem w dużej mierze zagłuszył owoce, lecz w tle... jeszcze walczył o siebie kompot... jakby wiśniowo-pomarańczowy?

Kwiaty jednak na końcówce niemal zupełnie wyciszyły kwasek. Same zdecydowały się na wizję naparu czy herbaty z kwiatów suszonych. Orzechy z kolei porzuciły jakąkolwiek gorzkość, wchodząc w maślano-śmietankową toń. Jakby to był jakiś słodki deser orzechowy... może jeszcze posypany migdałami? Te wykorzystały moment, by się wykazać.

Po zjedzeniu został posmak słodkiej, kompotowej pomarańczy i rodzynko-karmelu. Ostatnie były tak zmieszane ze sobą, że w sumie stanowiły jedność. Do tego czułam mniej jednoznaczne, ale naturalnie słodkie, lekko prażone orzechy i kwiaty... Jakby ukwiecone drzewa? Z żywicznym akcentem.

Czekolada bardzo mi smakowała, mimo że wyszła nieco za słodko, a dla mnie za mało gorzko. Orzechy laskowe, pekan i migdały choć wyraźne, miały łagodny charakter. Owoce nie zdecydowały się na za wiele kwasku - kompot z wiśni, echo malin, cytrusowy jogurt, rodzynki i jabłka w karmelu wpisywały się w wysoką słodycz. Ta należała głównie do karmelu, ale sporo było też słodyczy kwiatów - raczej suszonych, jako naparu, ale i trochę świeższych. Bardzo podobało mi się żywiczne podkreślenie niektórych aspektów. Ogólnie jednak to kompozycja delikatna... choć dosadna w swej delikatności.

Odlegle przypominała - głównie za sprawą charakteru słodyczy - Beskid Venezuela Porcelana 70 %. Tam czułam karmel, ale miodowy - w dzisiaj opisywanej żywicznie-rodzynkowy; w obu taki "inny". Zawarły nuty cytrusów i czerwonych owoców (w tym wiśni i malin). Wspomniana jednak była bardziej drzewna niż orzechowa, nawet nieco ziemista. Nieco kwaśniejsza, też bardzo słodka i podobnie o niskiej gorzkości. We wspomnianej chyba jednak była bardziej zdecydowana.


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 23,90 zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 439 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

piątek, 5 stycznia 2024

Biedronka Belgijska Czekolada Biała z Kokosem

Przy różnych czekoladach z kokosem, które to Mamie wpadały po mnie, a także głównie po Pure&Good Dark Chocolate with coconut / Czekolada Gorzka z kokosem, w której zetknęłyśmy się z niecodziennie podrobionymi wiórkami, za Mamą zaczęła chodzić Chateau Weisse Kokos / Biała z Kokosem. A jednak Aldiego mamy dość daleko, więc po jedną tabliczkę nie wyruszyłyśmy. Parę dni wcześniej Mama od niechcenia kupiła w promocji w Biedronce czystą mleczną czekoladę z serii belgijskich tabliczek. Nie znalazła bowiem tam niczego innego z w miarę dobrym składem. Jako że czekolada ją zachwyciła, niedługo potem kupiła białą z kokosem właśnie. Tę raz i drugi chciał mi kupić ojciec, ale odmawiałam. W przypływie jednak jakiegoś dziwnego humoru uznałam, że i ja trochę spróbuję. Zaciekawiło mnie bowiem, jak ona się ma do paskudnych kokosowych Merci i do taniej kauflandowej (Ludwig Schokolade) Kaufland Classic Weisse Schokolade. Już jednak biorąc się za nią byłam sceptyczna, czy kokos nie pasuje bardziej właśnie do grubych tabliczek, i to jeszcze z corn flakesami, jak wspomniana Chateau.
Uznałam, że po małym teście owszem, sama napiszę swój tekst, ale w drugiej części oddam głos Mamie. W końcu nie jestem grupą docelową twórców takich czekolad, a przywiodła mnie do niej tylko niezdrowa ciekawość (ciekawskość?).

Biedronka Belgijska Czekolada Biała z Kokosem to biała czekolada z wiórkami kokosowymi, produkowana dla Biedronki.

Po otwarciu poczułam zapach cukru i masła ze śmietanką, jakby nieco przesycone wanilią. Wyszło to duszno, typowo białoczekoladowo. Kokos był wyczuwalny delikatnie, ale wyraźnie. Całość chyliła się w nieco tanim kierunku, jednak nie było źle (zachęcająco i apetycznie też nie).

W dotyku tabliczka była bardzo tłusta, co aż nieco odpychało. Wydała mi się oleista i jakby lada moment miała zacząć się miękko rozpływać. Tego jednak nie robiła. Przy łamaniu też nie była realnie miękka, ale dziwnie sprawiała wrażenie takiej. Okazała się trochę krucha, krusząca się m.in. od - jak się wydawało - sporej ilości wiórków w niej zatopionych.
W ustach czekolada rozpływała się w szybko-umiarkowanym tempie. Była istotnie bardzo tłusta i gęsta, nieco mazista i kremowa. Bazowo gładka, zmieniała się w miękką masę jakby z masła i tłustego mleka. Wiórki szybko zaznaczyły swoją obecność na języku. Czekolada miękła, stając się niekształtnym zlepkiem kokosa.
Wydawało się, że wiórków zatopiono w tabliczce bardzo dużo, acz to tylko wrażenie z racji ich formy.
Wiórki dodano i całe, i sporo posiekanych. Gryzione na koniec wiórki trzeszczały i chrzęściły, niektóre były bardziej twardo-chrupkie, a inne wykazywały lekką soczystość i trochę się memłały.
Na koniec okazało się, iż wrażenie, że tak bogato wypełniono tabliczkę kokosem zostało utworzone przez ich formę, a więc posiekanie sporej ilości.

W smaku od razu poczułam intensywną mieszankę mleka z cukrem. Pomyślałam o tłustym, pełnym mleku zacukrzonym do granic możliwości.

Cukier prędko wyrwał się na przód, lecz jego śladem podążyło echo wanilii. Ich mieszanka przełożyła się na ciężkość, a jednak na moment zrobiła też drobną aluzję do pewnej szlachetności. Nie wyszło to tanio, mimo że bardzo za słodko.

Mleczność i odrobina śmietanki też się odważyły i ruszyły, roztaczając swój wątek po ustach. Wsparła je maślaność, dokładając się do ciężkości. Z czasem zbliżyła się do cukru, spychając mleczność na dalszy plan.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa obecność zgłosił subtelny, słodko-wiórkowy kokos, do czego nie trzeba było nawet wiórków rozgryzać. Wtedy też jednak cukier wzrósł do poziomu dużej przesady. Zajął pierwszy, drugi i chyba trzeci plan, aż drapiąc w gardle.

Cukrowość z masłem wyszły ciężko i aż nieco tandetnie, czemu kokos nie pomógł. Echo wanilii chyba wystraszyło się i uciekło zupełnie. Na koniec czułam głównie słodycz z jakby pobrzmiewającą sugestią taniego kwasku (niedookreślonego, czy z samej czekolady, czy od kokosa, czy kumulacja).

Gdy czekolada zniknęła, zostawiając przesłodzenie i drapanie w gardle, zajęłam się wiórkami kokosowymi. Smakowały wyraziście - cukrowość tego nie zaburzyła. Był to kokos naturalny, delikatny i lekko słodkawy. Jego dość bazowy, czysty smak sprawił, że w ustach tak słodko nie było, ale jednocześnie wspomnienie o samej maślanej czekoladzie wyszło jeszcze bardziej słodko i tanio-tłusto.

Po zjedzeniu został posmak cukru i pełnego mleka, maślany wątek zgrywający się z ciężkością słodyczy, a także wyraźnie motyw wiórków kokosowych. Osłabiony jednak przytłaczającą słodyczą.

Czekolada mi nie smakowała. Odrzucała już tłustością, zapach nie kusił, a smak też niczym się nie popisał. Okropnie przesłodzona i mocno maślano-tłustomleczna wyszła bardzo ciężko. Kokosa czuć wyraźnie, nie pożałowali go, ale nie zgrało się to jakoś przyjemnie. On po prostu sobie był w przeciętnie biało czekoladowej toni.

Na pewno, choć z aluzją do taniości, nie wyszła tak tanio i nieprzyjemnie co Merci (White Coconut Crisp czy White Coconut-Almond). A jednak przy tej ilości kokosa i natłoku tłustości masła, mleka też nie mogę jej szczególnie pochwalić. Już nawet Kaufland Classic Schokolade Weisse Kokos Flakes była lepsza. Zdecydowanie uważam, że białym czekoladom służy sowite napchanie ich dodatkami, że w zasadzie odciągają uwagę od bazy. W przypadku tej biedronkowej - za ciężka baza wyszła przed kokosa i pokazała, co do pokazania miała. A nie było to coś, w co bym miała ochotę się wczuwać.

Mamie podkradłam raptem mały kawałek, nawet nie połowę kostki, a i tak dał radę mnie wymęczyć cukrowością i tłustością. Taka kumulacja, że nie chce się tego jeść. Jako że to czekolada Mamy, jak obiecałam, oddaję jej głos: "Ta czekolada jest bardzo poprawna. Nie czuć w niej żadnych nieprzyjemnych posmaków, niesmaków, a że jest bardzo słodka... No jest, ale białe już takie są. Mocno maślana, ale gdyby była mniej maślana, pewnie by poszła w plastik czy tandetę, więc to mi nie przeszkadzało. Tłustość ogólna w zasadzie też do przyjęcia, ale wiórki mi nie odpowiadały. Posiekali je, podrobili niepotrzebnie i w ogóle ich tak za dużo to nie dodali. Mogłoby być więcej. Czekolada chyba udaje taką z tych lepszych, a jest po prostu w porządku; no, trochę lepsza od takich prawdziwych przeciętniaków. Całościowo to ona mi podobnie smakowała co i kauflandowa czysta (Ludwig Schokolade Kaufland Classic Weisse Schokolade), jeśli chodzi o charakter, wydają się na podobnym nietanim poziomie, ale kokosową z Biedronki odebrałam jako mniej słodką, mimo że cukru ma więcej*. Po prostu wiórki słodycz rozbijały tak, że da się jeść. Zjadłam całą, mimo przesłodzenia, a czysto słodkiej Ludwig z Kauflandu. nie dałabym rady. Od wszystkich tych zdecydowanie wolę Chateau Weisse Kokos / Biała z Kokosem".

Sprawdziłyśmy, bo "w tym cukru" kokosowa ma 56g, a kauflandowa 52.


ocena: 6/10
kupiłam: Mama kupiła w Biedronce
cena: około 5 zł (promocja)
kaloryczność: 560 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, wiórki kokosowe 8%, serwatka w proszku, laktoza, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy

środa, 3 stycznia 2024

The Swedish Cacao Company Tanzania 74 % Kokoa Kamili, 2021 Harvest ciemna z Tanzanii

Nie wiem, co więcej mogłabym powiedzieć o szwedzkiej marce Svenska Kakao / The Swedish Cacao Company. Cieszę się, że zagościła na blogu i trzymałam kciuki za jej dalszy rozwój. Jak na razie bowiem czekała mnie ostatnia już tabliczka z zamówionych, przy której pomyślałam, że mam nadzieję, że za jakiś czas będę mogła kupić kolejne, nieznane.
Najpierw jednak... miałam przed sobą obiecującą czekoladę. Marka poinformowała, że kakao używane do produkcji od 2016 roku kupuje od producenta Kokoa Kamili, który jest mi dobrze znany za sprawą kilku naprawdę rewelacyjnych czekolad. Plantacja tego kakao mieści się w małej wiosce Mbingu, "12 godzin jazdy ziemistymi drogami od Dar Es Salaam, gdzie sawanna spotyka się z górami" (powtarzając za słowami ze strony firmy).

The Swedish Cacao Company Tanzania 74% Kokoa Kamili, 2021 Harvest to ciemna czekolada o zawartości 74 % kakao trinitario i Nacional z Tanzanii, z wioski Mbingu, z doliny Kilombero.

Po otwarciu poczułam słodko-kwaśne jabłka i powidła na kanapce z twarogiem, przy czym to ten twaróg miał ogromne znaczenie. Ogólnie bowiem zapach w sporej części był łagodnie mleczny. Do głowy przyszedł mi także twarożek z rodzynkami. Może posłodzony miodem? Jasnym, np. rzepakowym. W splocie słodyczy i owocowości odnotowałam jeszcze miękkie morele... niemal miodowe? Może dżemowate? Wszystko to jednak przecięły soczyście-kwaśne wiśnie, a pewnej powagi, spokoju dodały bardzo mocno wypieczone ciastka korzenne.

Tabliczka była średnio twarda, z racji czego średnio głośno trzaskała. Właściwie wydawała z siebie bardziej pyknięcia. Ogólnie sprawiała wrażenie trochę kruchej, mimo że nie kruszyła się jakoś szczególnie. W zasadzie zarówno twardość, jak i prędkość rozpływania się wiązały się z tym, czy akurat trafił się fragment grubszy, czy cieńszy.
W ustach czekolada rozpływała się powoli, jakby leniwie, ale łatwo. Stawała się lepką, plastyczną masą. Była gładko-maślana, dość tłusta. Jawiła się jako aksamitnie kremowa, miękka. Pod koniec minimalnie ściągała.

W smaku przywitała mnie zachowawcza słodycz, rysująca się na bardzo mlecznym, łagodnym, twarogu.
Słodycz rosła powoli, ale bezsprzecznie, wzbogacając się o soczystość. Przemknęły czereśnie, acz wzrost słodyczy zapewnił raczej jasny miód. Czereśnie zaczęły za to jakby szykować grunt pod kwasek ("słodko-kwasek"?).

Pojawiła się lekka gorzkość przejawiająca się jako drzewa. Dołączył do nich palony wątek, acz same w sobie drzewa trzymały się raczej żywo-świeżej strefy. Z echem węgla roślinnego? A paloność sugerowała raczej... ciastka? Mieszające się z delikatną maślanością.

Błysnął kwasek. Kwaśne zielone jabłka przemknęły, acz natrafiły na słodycz i zmieniły się w szarlotkę zrobioną z kwaśnymi jabłkami właśnie. Też z miodem. Za sowicie wypieczonym, trochę maślanym ciastem z jabłkami i cynamonem pojawiły się tosty ze sporą ilością twarogu i słodkiego dżemu morelowego. I tosty z masłem? W owocowej toni pojawiały się przebłyski kwaśniejszych, choć wciąż słodkich jasnoczerwonych czereśni, zapraszających do gry wiśnie. Te po chwili z ochotą je zastąpiły.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa słodycz uderzyła. To było niczym miodowe tsunami. W głowie miałam miód rzepakowy, który mimo że o słodko-mdławym charakterze, zasładza z łatwością. Owocowość dodała jeszcze rodzynki. Wydawały się mieszać z miodem w delikatnym twarożku.

Niemal czysto słodkie rodzynki okazały się wypełniać też maślaną szarlotkę, jakby je do niej dodano. Soczystość i kwasek w starciu ze słodyczą zaobfitowały w charakternie kwaśne, cierpkawe powidła ze śliwek węgierek. Optowały za korzennym klimatem, same się nieco zatracając. Pomóc próbowały im kwaśno-soczyste wiśnie, które już wyłoniły się bardzo wyraźnie jako one same.

Mimo wysokiej słodyczy przez pewien czas było całkiem przyjemnie kwaśno, dzięki temu, że za wiśniami stanęła odrobina cytryny. Jako przebłyski, ale wystarczyło, by słodycz przełamać.

Ciastka korzenne po tym odważyły się postawić. Przejęły od szarlotki pieczony wątek i umocniły go. Je także musiano posłodzić miodem. A potem... przepić herbatą. Miała drzewny, goryczkowaty smak, wyciszający nieco owoce...

Jakby większość owocowości końcowo osiadła w herbacie, prezentując drzewny napar z ogromną ilością cytryny.

Kompozycję zwieńczyła drzewność z nieco węgielną nutą. Lekka korzenność wydawała się je ocieplać, a ja wyłapałam jeszcze ziemię, mimo że końcówka w dużej mierze jawiła się jako maślana i łagodna.

Po zjedzeniu został posmak powidlano-miodowy i palony, też jakbym zjadła nieco przypalone miodowe ciastka korzenne. Obok tego czułam kwaśniejszy splot wiśni z cytryną.

Całość była pyszna i interesująca, acz nieco za słodka. Mdławy a słodki miód - rzepakowy? - rządził się, a i owoce wyszły raczej słodko. Czysto słodkie rodzynki, dżemowate morele i powidła... Na szczęście zawarły też kwaśność - wiśnie i cytryny o to zadbały. Podobnie szarlotka połączyła słodycz i kwasek jabłek. Ciastka korzenne, tosty z twarogiem, twarożek i drzewa zacnie się zgrały. Gorzkość była niska, a paloność / pieczoność wydawała się istotna tylko chwilami. Końcówka drzewno-herbaciana wyszła doskonale.

Dziś przedstawiona tabliczka odlegle przypominała choćby Chapon Cacao Rare Tanzanie 74 % o nutach wiśniowo-żurawinowych, śliwkowych i konfitury z czarnych porzeczek. Słodycz Chapon miała lżejszy wydźwięk kwiatów. Jej ziemiście-dymna gorzkość była z kolei znacznie dosadniejsza w porównaniu do drzewno-palonej The Swedish Cacao, dzięki czemu smakowała mi bardziej. 


ocena: 8/10
cena: 41 zł (za 50 g; cena półkowa, ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy

wtorek, 2 stycznia 2024

JAL Mleko zagęszczone słodzone śmietankowe w tubce

Jak odważyłam się popróbować różnych połączeń z Hershey's Syrup Genuine Chocolate Flavor, pomyślałam po długim czasie, że dodawanie takich lejących rzeczy do deserów nie jest takie bez sensu. W głowie miałam kilka kompozycji inspirowanych białoczekoladowymi słodkościami, które same w sobie od dawna mnie już nie interesują (a nawet odpychają). Zastanawiałam się, jak tchnąć w swoje desery białoczekoladową nutkę bez białej czekolady, której nie lubię (zainspirował mnie Grizly Krem migdałowy z białą czekoladą i kokosem). W końcu przypomniał mi się dawno zapomniany produkt. Gdy byłam mała lubiłam kakaowe mleko z tubki - koniecznie z kotem acz nie kojarzę, by wtedy były inne - jadać po trochu, wyciskając na talerzyk i zgarniając miniłyżeczką. Po latach odkryłam, że tubki zmienili na nędzne plastikowe (były metalowe) i w dodatku teraz nie trzymają ich w lodówkach. Zastanawiałam się, czy na pewno chcę to kupić. Morderczy cukier już trochę przerażał, a jeszcze takie kwestie "obok"? Nie pomagały. Koniec końców wyszłam z założenia, że kupię, bo jak nie sprawdzę, nie dowiem się. Tak w ogóle, kiedyś zastanowiłam się, do czego to właściwie jest. Producent wyszedł mi z wyjaśnieniem: "to popularny deser przeznaczony do bezpośredniego spożycia. Doskonale sprawdza się jako polewa do ciast i lodów". Internetowe sklepy z kolei dodają od siebie: "Stanowi doskonały dodatek do kawy, herbaty lub podstawa do sporządzenia kakao w terenie". Wywołało to na mojej twarzy nieco zgryźliwie-sceptyczny uśmiech.


JAL Mleko zagęszczone słodzone to "mleko zagęszczone słodzone z dodatkiem śmietanki", produkowane przez JAL Sp.j., dostępne w tubkach 150g. Zawartość tłuszczu to 8%, a suchej masy mlecznej beztłuszczowej 20%.

Wąchając prosto z tubki, trafiłam na nieprzyjemny zapach sztucznej, plastikowej śmietanki z cukrem. Po wylaniu na łyżeczkę jawił się trochę, ale tylko trochę mniej sztucznie. To była do bólu zacukrzona śmietanka, z echem sugerującym białą czekoladę.

Mleko było tłustawe i gęstawe. Nie gęste, a jakby nieco zżelowane. Z łyżeczki spływało powoli. W trakcie próbowania potwierdziło swoją tłustość, ale nie dawała się we znaki z racji wysokiej proszkowości. To też nie było przyjemne, ale wyważyło się do neutralności. Zaskoczyło mnie też pewną kleistością (jak jakiś cukrowy syrop, jakby przez zagęszczenie cukrem?). Mleko znikało względnie jak na takie coś powoli.

W smaku pierwsza uderzyła słodycz. Należała do cukru, choć nie był odosobniony i taki czysty.

Po chwili słodycz dopuściła do siebie mleko, a w zasadzie "urocze mleczko", trochę sztucznie podkręcone. Było wyraziste, wzmocnione śmietanką i właśnie jakby samo w sobie słodkie. Specyficzny smak mleka zagęszczonego, skondensowanego wypłynął na wierzch. Pojawiło się też echo mleka w proszku.

Mimo całej tej mleczności, szybko to zasładzało. Cukier zaraz rozbrzmiał z pełną siłą. Mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach, gdy mleczność i śmietanka mieszały się ze straszliwą słodyczą, doszukałam się echa białej czekolady nie najwyższych lotów, z echem plastiku (nie wiem, czy to z samego mleka, czy to kwestia związana z opakowaniem).

Z czasem słodycz drapała w gardle zabójczo, ślina prawie gęstniała, a smak... choć bardzo cukrowy, wciąż był zaskakująco śmietankowo-mleczny... I przywiódł na myśl tanie lody śmietankowo... jakieś. Biało czekoladowe? Niby waniliowe? Ze sztucznawym aromatem, acz zbyt niknącym w cukrze, by stwierdzić jednoznacznie.

Po zjedzeniu, oprócz okrutnego przesłodzenia i palenia w gardle, został posmak jakby słodziutkiego "mleczka-mleczusia" i śmietanki. Miało to uroczy, dziecięcy wydźwięk z echem nasuwającym na myśl białą czekoladę lub raczej polewę. Nie ukrył się też plastik.

Jedzenie osobno w moim przypadku byłoby niemożliwe. Zacukrzyła mnie, nieco odpychając, już znikoma ilość, ale oczywiście, nie do tego miało mi posłużyć. I nie uważam go - wbrew różnym opisom - za produkt do jedzenia osobno. Jak pisałam, mnie było potrzebne do deserów. W nich się sprawdziło. Ocenę wystawiam, patrząc na ogół. To przesłodzony produkt, będący jednak tym, czym jest. Nie udaje niczego z wyższej półki.

Najpierw zrobiłam deser stylizowany Kinder Bueno White (jedyne, jakie lubiłam, ale to jeszcze przed wieloma laty, w 2015 smakowało mi, ale w 2020 już nie).
Jogurt typu greckiego Piątnicy częściowo wymieszałam z surowym kakao w proszku (ok. 10g), a potem dodałam około 50g orzechów laskowych i niecałe 3 łyżki (góra 30g) tego mleka.
Jak wyszło? Naprawdę nieźle. Mleko z tubki, choć osobno straszliwie przecukrzone, w tym wszystkim, spodziewanie, wplotło jedynie słodko-śmietankowy akcent, faktycznie kojarzący się z białą czekoladą. Miejscami, gdy akurat zagarnęłam go więcej, trochę drapiąco przysłodziło, ale nie męczyło. Ogół wyszedł bardzo buenowaty, aż się zdziwiłam. Tylko że w wydaniu bardziej moim, poważniejszym dzięki surowemu kakao. Co prawda raz po raz sztucznawa nuta mleka z tubki się wyłaniała, ale nie przeszkadzała. Nieprzyjemna plastikowość w zasadzie się ukryła. Takie uroczo śmietankowe "mleczko" ciekawie zgrało się, i na zasadzie kontrastu, podkręciło wzajemnie z charakternymi orzechami w skórkach.

Drugi deser to z kolei stylizacja na czekolady typu Chateau Weisse Kokos / Biała z Kokosem i płatkami kukurydzianymi.
Do twarożku (z połowy kostki twarogu Pilos i jogurtu typu greckiego Piątnicy) dodałam 2 łyżki wiórków kokosowych, połowę szklanki corn flakes'ów (Nestle) i 2 łyżki mleka z tubki.
To było świetne. Wiórki nadały mocno kokosowego smaku i swoją naturalną słodycz, co świetnie zgrało się ze śmietankową nutą mleczka i uszlachetniło jego słodycz. Twarożkowa baza umożliwiła więc smakom się zaprezentować, a sama stała na straży, by deser nie zrobił się za słodki. Płatki kukurydziane dodatkowo słodycz nieco przełamały i urozmaiciły konsystencję, trzeszcząc i skrzypiąc razem z wiórkami (bo najbardziej odpowiadała mi opcja przemieszana, kiedy to płatki zwilgotniały i trochę zmiękły). Twarożek, ogrom wiórków i płatków zagłuszyły też co gorsze, plastikowe nuty mleka z tubki. Bardzo udane połączenie i spodziewanie naprawdę kojarzyło się ze wspomnianą białą czekoladą. Ze wszystkich próbowanych deserów, ten wydał mi się na tyle ciekawy, że aż go powtórzyłam (bo resztę, jak będę znowu robić, to mleko z tubki pominę).

Spróbowałam też kompozycji a'la Raffaello, czyli jogurtu (typu greckiego Piątnicy) z wiórkami kokosowymi (2 łyżki), do którego dodałam migdały (ok.50g) i mleczko z tubki śmietankowe (2,5 łyżki).
Efekt spodziewanie zacny, choć chyba trochę przesadziłam z proporcjami migdałów do kokosa (mogłam dać mniej migdałów - byłoby bardziej kokosowo, co by chyba wyszło bardziej raffaellowo). Słodkie, przeciętne mleko z tubki w zestawieniu z kokosem i migdałami wspięło się na wyżyny i tchnęło nieco białoczekoladową nutkę, bez żadnego taniego czy sztucznego echa.
Acz jeśli mam być szczera, kompozycja ta w moim odczuciu wyszłaby wystarczająco słodki i kojarząco się z Raffaello też bez mleka z tubki śmietankowego.

I choć nigdy nie jadłam, pomyślałam o białych Michałkach. W dzieciństwie lubiłam zwykłe, nie pamiętam jakiej marki, ale mając obecnie i to mleko otwarte, i całe mnóstwo fistaszków (Sticky Blenders zabezpieczają nimi przesyłki, by mniej papieru czy innych wypełniaczy dać do paczki), nie mogłam nie spróbować czegoś stylizowanego właśnie na te cukierki.
Do jogurtu dodałam łychę kremu (Sante) Auchan Peanut Paste Smooth 100 %, około 40 g surowych fistaszków i 2 spore łyżki mleka z tubki.
Kompozycja udana, myślę, że tego typu cukierki faktycznie mogłyby jakoś tak smakować. Wyszło bardzo, bardzo słodko, ale nie tylko od mleka z tubki. Ono wydobyło jeszcze słodycz kremu fistaszkowego i samych fistaszków. Dlatego też nie było to zbyt zasładzające. Arachidowa moc ukryła co gorsze nuty mleka z tubki, pozwalając mu dodawać śmietankowo-biało czekoladowych akcentów.

Można więc rzec, że to dobre, uniwersalne mleko śmietankowe. Takie, co to nie zacukrza kompozycji, której stanowi element, a nadaje biało czekoladowego, śmietankowego klimatu. Jednak tak szczerze, w zasadzie do żadnej z tych kompozycji nie było niezbędne. Było po prostu dobrym dodatkiem.

Mleko wydawało mi się niekończące się i końcówkę oddałam już Mamie. Jej nie chciało się żadnych złożonych kompozycji tworzyć, bo takich nie lubi, więc kończyła po prostu dodając mleko do jogurtu - to jej nie podeszło. Stwierdziła, że w takim połączeniu nie ma nic fajnego (nie dziwię się).


ocena: samo 5/10; w deserach 7/10
kupiłam: ojciec kupił (chyba w Lewiatanie?)
cena: około 4-5 zł (za 150g)
kaloryczność: 328 kcal / 100 g
czy znów kupię: może kiedyś i mogłabym znów przygarnąć

Skład: cukier 44,5%, śmietanka, mleko w proszku odtłuszczone, mleko, aromat

poniedziałek, 1 stycznia 2024

Georgia Ramon Guatemala Jolomijix Cooperative 70% Dark Chocolate ciemna z Gwatemali

Przyzwyczaiłam się, że raczej jakaś tabliczka marki Georgia Ramon w komodzie sobie czeka na odpowiedni moment, lecz od dłuższego czasu się to trochę zmieniło. Z ciemnych nie wychodziło bowiem nic nowego, a jedynie jakieś pojedyncze, które kupowałam jak tylko nadarzyła się okazja. Trudno więc mówić o jakimś zapasie. Miałam nadzieję, by nie chodziło o to, że producentowi odechciało się wyszukiwanie ciekawych ziaren i zdecydował się ustabilizować ofertę. Bardzo rzadko bowiem wracam do tych drogich czekolad do degustacji, jako że są drogie, a ja bardzo lubię też samo odkrywanie, więc jak już mam wydać daną kwotę, wolę poznać coś nowego. Dużo z tego co kupuję mam też możliwość kupienia "okazyjnie". Przy tej czekoladzie sobie pomyślałam, że chciałabym żyć w świecie, w którym ani finanse, ani dostępność nie stanowiłaby przeszkody do powrotów. Do Gwatemali w wykonaniu Georgii Ramon bowiem chciałabym wrócić... No, i poniekąd pewnego rodzaju powrót mnie czekał, acz dokładniej sprawdzenie, czym różni się dzisiaj przedstawiana od GR Guatemala 75 % Sierra de las Minas Q'Eqchi Mayas Farmers Trinitario czy GR Guatemala 72 % Trinitario Dark Chocolate. Tym razem marka zakupiła kakao acriollado od kooperatywy Jolomijix, wspierającej Indian z plemiona Keczua. Kakao acriollado to odmiana-mieszanka, w której duży udział ma criollo. Czy miało to wszystko, wraz z po prostu niższą zawartością kakao, przełożyć się na wyższą słodycz i łagodność?

Georgia Ramon Guatemala Jolomijix Cooperative 70% Dunkle Schokolade / Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 70% kakao acriollado z Gwatemali.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach soczystych, kwaskawych jeżyn i cytryn, zestawiony z orzechami włoskimi z mocno prażonym, ogólnie orzechowym tłem. Zwieńczył go palony do gorzkości słód. Czułam też jakby mocno wypieczony ciemny chleb z wiśniami (analogicznie do chlebów ze śliwką). Z akcentem... miodu? To było nazbyt orzeźwiająco-roślinne na miód, trudne do uchwycenia; do głowy przyszedł mi syrop z agawy. Zaplątał się przy nim delikatny akcent mocno palonego karmelu i bardzo słodkie, suszone figi. Dodały ciemnym owocom słodyczy, sugerując odrobinę nalewki jeżynowej. W tle odnotowałam też lekką pikanterię starych książek i pergaminu oraz drzewa, łączące je z palonymi orzechami. Wszystko to podkreśliła wilgotna, czarna ziemia, niosąca charakterną rześkość.

Twarda tabliczka podczas łamania trzaskała głośno, jak połączenie skały z suchym drewnem.
W ustach rozpływała się wolno, niemal do końca zachowując pierwotny kształt. Dała się poznać jako lekko tłusta i soczysta. Kojarzyła się z owocami o masywnym miąższu i kremowym, niemal półpłynnym kremem / masłem orzechowym. Pod koniec ujawniała leciutką pylistość.

W smaku pierwsze pokazały się stare, poważne drzewa, a tuż za nimi... Migdały? Niezbyt jednoznaczne, przemknęły i skryły się w ogólnej orzechowości.

Orzechowość była mocno prażona. To za jej sprawą rozeszła się gorzkość. Prowadziły orzechy włoskie - te akurat nie były aż tak mocno prażone - na pewno z goryczkowatymi skórkami, ale też w pewien sposób świeżo-słodkie. W prażonej, orzechowej toni do orzechów włoskich przedostały się też całkiem wyraźne laskowe. Gorzkość rosła. Podkreśliła ją ziemia - czarna i wilgotna, jakby rześka, sugerująca las.

Z lekkim opóźnieniem pojawiła się też słodycz. Najpierw jakby miód zbadał grunt, ale słodycz zrobiła się za soczysta jak na miód właśnie. Pomyślałam o suszonych owocach... Głównie figach, chyba też suszonych śliwkach. Czekośliwkach? Śliwkach w czekoladzie? Uwaga jednak długo się ich nie utrzymała, bo przemknął kwasek.

Polała się soczystość kwaśnej cytryny i średnio dojrzałych jeżyn. Przecięły kompozycję nie za mocną kwaśnością, po czym pokazały też swoją słodszą stronę. Pomyślałam o sorbetach i słodkich nalewkach owocowych. Ich drobniusieńki kwasek wydawał się chwilami nasączać ziemię.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pojawił się dym, a gorzkość jeszcze wzrosła za sprawą palonego słodu. Wyszedł na przód, zrównał się z orzechami włoskimi, po czym nieco osłabł. Przepuścił drewno - też palone, oraz drzewa. Wydały mi się lekko pikantnawe. Wyobraziłam sobie masywne, grube konary wiekowych drzew, które porastają wilgotną ziemię. Z sugestią drzewno-ziemistej ostrości?

Słodycz mieszała się z mocno palonym wątkiem, obfitując w karmel palony do gorzkości. Obok karmelu wciąż czułam jednak też rześką świeżość... Soczystość? Acz jakby drzewną - do głowy przyszedł mi syrop z agawy. Karmel w tym czasie aż się nieco przypalił.

Owoce mieszające się z palonością zaobfitowały w myśl o ciemnym chlebie na zakwasie z wiśniami i śliwkami. Specyficzna soczystość o jakby ciężkim charakterze zasugerowała owoce ciemne wędzone - właśnie chyba też wiśnie. Śliwki suszone...? Nie tylko, chyba też jakaś pojedyncza węgierka się zaplątała. Jeżyny z tła nieśmiało sugerowały słodką nalewkę lub wino. Paloność przekierowała to z kolei w kierunku dżemu - to jednak było ledwo uchwytne. Dżemu i/lub powideł z kakao?

Paloność płynąca z chlebowej nuty zmieniła się w drewno i pergamin. Pojawiły się stare, jakby wręcz ostre książki. Gorzkość złagodniała tym samym, a jej miejsce częściowo wypełniła lekka pikanteria. Z nową mocą uderzył też orzech włoski, lekko palony, młody i słodkawy.

Z owoców ostały się suszone figi - bardzo słodkie i kwaskowate, jakby też obok normalnych suszonych zaplatało się parę gorzej ususzonych na szaro-ciemny kolor.

Po zjedzeniu został posmak drzew i palonego słodu, palono-prażonych orzechów z przewodnictwem włoskich, a także przypalonego karmelu. Zaplątał się dym, a jakby w nim chleb z wiśnią / śliwką, może z chlapniętą łychą przypalonej konfitury / dżemu z jeżyn i wiśni, popijany nalewką z ciemnych owoców. 

Całość była bardzo smaczna i ciekawa. Dla mnie chwilami wydawała się za mocno palona, ale na szczęście paloność ta nie zaburzyła smaku gorzkości, która zaserwowała mnóstwo drzew, orzechów (głównie włoskich, trochę laskowych i migdałów), stare książki o niemal pikantnym zacięciu i ciemny chleb. Chleb z wiśniami sam w sobie był intrygujący, a nalewkowo-sorbetowe nuty, soczyste jeżyny i cytryna pojawiające się epizodycznie zacnie zgrały się ze znacznie słodszymi suszonymi figami. Przypalony karmel chwilami mógłby być słabszy, bo mimo goryczki zbliżał kompozycję ku przesłodzeniu, ale rześkość słodyczy syropu z agawy przedstawiła się już lepiej.

Drzewna pikanteria oraz orzechy włoskie od razu przypomniały mi GR Guatemala 75 % Sierra de las Minas Q'Eqchi Mayas Farmers Trinitario, która była jednak bardziej owocowa za sprawą czerwonych owoców. Wiśnie i cytryny były jednak wspólne. Czekolady mimo wielu różnic, w gruncie rzeczy okazały się dość podobne.
Z podobieństwem gorzej, gdy chodzi o GR Guatemala 72 % Trinitario Dark Chocolate, pełną miodu, kwiatów i suszonych owoców, ale moreli. Te jednak były podobnie mocno palone, "roślinne", acz w innym sensie.


ocena: 9/10
cena: 39 zł (za 50 g)
kaloryczność: 556 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, nierafinowany cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy