sobota, 20 stycznia 2024

B.J. Pawłowski Miody Polskie Miód gryczany

W zasadzie mogę obejść się bez miodu, acz raz do roku potrzebuję jakiegoś do mojej masy makowej i sporadycznie odrobinę do deseru stylizowanego na Snickersa, a konkretniej do "zdrowego karmelu", który robię. Mama miodu używa znacznie częściej i po niesmacznym Pszczelarza Kozackiego Miodzie spadziowym liściastym stwierdziłyśmy, że szarpniemy się na nieznany nam jeszcze wrzosowy. Potem jednak dotarło do nas, że w sumie takiego szlachetnego miodu szkoda na element zdrowego karmelu czy w jej przypadku słodzenie czegoś, w czym sama miodowość i tak się schowa. Poza tym poczytałyśmy o jego specyficznej strukturze i uznałyśmy, że dobrze jest mieć w domu jakiś zwyklejszy miód. A że jasnych nie lubimy, padło oczywiście na gryczany. Jako że ostatnio żaden nam zbytnio nie pasował, w Auchan znalazłam taki, którego jeszcze nigdy nie miałyśmy i celowo wzięłam mniejszy słoik. Padło na Miody Polskie rodzinnej pasieki z Kujaw. Na wypadek, gdyby i ten nie był najlepszy. 

B.J. Pawłowski Miody Polskie Miód gryczany to miód nektarowy gryczany z polskich pasiek, wyprodukowany przez Pasiekę Kujawską Apicom.

Po otwarciu poczułam słodki zapach kwiatów i jakby a'la gryczany (nie po prostu gryczany), z leciutką ostrością właśnie kwiatów i pola. Miód wydał mi się nawet aspirujący do szlachetnej goryczki, krył w sobie jakby ciepło-drewniane, drapiące echo. Czuć, że to miód ciemny, ale że akurat gryczany bym się nie upierała. Gryka tylko przewinęła się.

Miód częściowo się skrystalizował, zgęstniał. W tej formie wyszedł gęsto-lepko, kryształkowo, mimo że nie zmienił się w kamień. Wciąż się lał. Ja jednak wolałam go rozpuścić, wstawiając do rondla z wodą około 40-50 stopni. Postał tak dłuższy czas i przybrał postać płynną. Lany z łyżeczki tworzył stożki, a jego krople przypominały kulki, czyli wszystko w porządku.
W ustach utrzymywał się w miarę długo, był taki typowo miodowy, jakby pełny.

W smaku przywitały mnie kwiaty. Słodkie, ale nie aż tak szarżująco słodkie jak potrafią jasne wielokwiatowe miody. Pomyślałam o ukwieconym polu, łące... z echem pewnej ostrości. Ale czy gryki? Można się jej raczej tylko domyślać, mimo że czuć, iż to ewidentnie ciemny miód.

Zachowawcza jak na miód słodycz pozwoliła wyeksponować się nieco jakby słodko-drzewnej, drapiącej nutce. Nie była to ani ostrość, ani goryczka, ale wątek ciemnego miodu. Gdy się naprawdę skupiłam, doszukałam się echa gryki, tak jednak delikatnego, że to aż smutne.

A już w połowie rozpływania się w ustach, jak miód spływał do gardła, robiło się zwyczajniej kwiatowo słodko. Wciżż nie tak mocno, jak jest to w przypadku miodów jasnych, a tak... słodko ciemno miodowo. Gryka jednak uciekała.

W posmaku jakby charakterniejsze kwiaty może i gryki znów nieco wyraźniej się zaznaczyły, ale słodycz zdawała się napierać na nie ze wszystkich sił. W gardle drapało już po małej ilości.

Jak pisałam, mi ten miód był potrzebny głównie "do czegoś" i tak np. jako składnik mojego "zdrowego karmelu" sprawdził się dobrze.

Miód uważam za niezły i tyle. Ewidentnie ciemno miodowy i nie tak słodki jak pospolite miody wielokwiatowe. Miał lekki charakterek, ale nie był jakoś szczególnie gryczany. Biorąc pod uwagę przeciętną, nie porażająco wysoką cenę, uważam produkt za po prostu w porządku. Jakościowo i cenowy zbliżony do miodu Sądeckiego Bartnika dla Carrefoura (Carrefour Sądecki Bartnik Miód gryczany) czy dostępnego w Auchan spod logo Miodnej Krainy (Sądecki Bartnik) Miodna Kraina Miód Gryczany. Warto też odnotować, że pojawiający się w Lidlu (Sądecki Bartnik) Miód nektarowy Gryczany z tej samej sądeckiej pasieki, jest jakości niższej.

Mama oczywiście też miód ten jadła i podsumowała go: "On tak samo zadowalający jak te Sądeckiego Bartnika, co zawsze duże kupujemy. Słodki, ale czuć, że to miód ciemny. Gryczany niekoniecznie, ale ciemny po prostu, taki mniej słodki i lepszy niż te przeciętne czysto słodkie i nudne wielokwiatowe, co jak tańsze to nawet w jakąś kwaśność potrafią iść. Ten był po prostu w porządku. Na tostach i w ogóle w czymś wcale gryczaności nie czułam na pewno i mniej mi smakował, jak po prostu taki zwykły, przeciętny ciemny, a niedookreślony, miód".


ocena: 5/10 (nuty smakowe, jakość w odniesieniu do ceny)
kupiłam: Auchan
cena: 19,99 zł (za 370g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: nie

piątek, 19 stycznia 2024

Feitoria Do Cacao Republica Dominicana Zorzal 82 % Chocolate Negro ciemna z Dominikany

Jesienią 2023 doszła do mnie smutna informacja, że coraz gorzej wiedzie się Sekretom Czekolady, jedynemu takiemu sklepowi w Polsce, więc musiałam bardziej zainteresował się ofertą zagranicznych sklepów internetowych. Choć kupowanie w ten sposób wychodzi drożej, to jednak dało mi możliwość poznania nowych marek. Zamówiłam kilka tabliczek różnych producentów, a poznawanie postanowiłam zacząć od Feitoria Do Cacao. Przy wyborze niczym szczególnym się nie kierowałam. Z internetu dowiedziałam się, że to portugalska marka założona przez pasjonatów Tomoko Suga i Sue Tavares po tym, jak odbyli podróż do Sao Tome. Zobaczyli tam smutne warunki niektórych farmerów, zajmujących się kakao i postanowili łożyć pieniądze na podwyższenie ich, by mieć jakościowe kakao. Obie strony na tym skorzystały, bo marka od 2017 roku zdobyła całe mnóstwo nagród.
Tę konkretną tabliczkę zrobiono z kakao Zorzal, pochodzącego z sanktuarium dla ptaków Reserva Zorzal, który ma na celu utrzymanie naturalnych warunków dla ptaków oraz kakao i orzechów makadamia. Farma kakao i fermentownia zajmują tam jakieś 130 akrów. 

Feitoria Do Cacao Republica Dominicana Zorzal 82 % Chocolate Negro to ciemna czekolada o zawartości 82% kakao z Republiki Dominikany, z prowincji Duarte, z rezerwatu Zorzal.

Po otwarciu poczułam zapach kwaskawych nektarynek, może z lekkim echem brzoskwiń oraz słodkich bananów, mieszających się z czerwonymi porzeczkami oraz suszonymi czerwonymi owocami: wiśniami i żurawinami. Czerwone wplotły wątek syropu z czerwonych owoców, łączącego słodycz z soczystą kwaśnością. W tle przewinęła się też soczyście-goryczkowata pomarańcza. Słodycz była stonowana, jakby zgaszona, ale wyraźna. Przedstawiła maślano-mleczny, niemal karmelkowy karmel. Karmel z gorzkością dymu i drzew, pewnym charakternym wędzeniem, połączyły prażone orzeszki arachidowe.

Twarda tabliczka wydała mi się lekko pylista w dotyku. Łamała się z głośnym, donośnym trzaskiem.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo gęsto. Cechowała ją tłusto-maślana kremowość. Kawałek czekolady zmieniał się w masywną masę, kojarzącą się z gładkim i jednocześnie pyliście-aksamitnym masłem orzechowym. Z czasem zaserwowała też jakby zagęszczoną, pylistą (np. jakiegoś sosu) soczystość oraz po prostu lekko pylisty efekt.

W smaku najpierw zabłysły kwaśne, soczyste i świeże wiśnie, a zaraz dołączyły do nich czerwone porzeczki. Wiśnie skierowały się w stronę czegoś wiśniowego, słodszego i delikatniejszego, a porzeczki wyszły na przód, zupełnie dominując. W soczystości poczułam pewną świeżość, przywodzącą na myśl też całe krzaczki z porzeczkami.

Wyłapałam jakby jakieś... wodniste owoce? I kwaśne, jeszcze twarde nektarynki na pewno. W tle przekradły się kwaśno-goryczkowate pomarańcze. Z czasem ich cały czas pojawiające się wtrącenia wydawały się bardzo istotne (jakby stanowiły siłę napędową soczystości?).

Pojawiła się jednak także słodycz, reprezentująca banany. Dosłodziły one całkiem porządnie, mimo że trzymały się raczej tyłów. Odważyły jednak maślano-mleczny karmel.

Wyłoniła się gorzkość, jakby tak... popiół zaczął przygotowywać grunt pod cały gorzki bukiet. W zasadzie już jego gorzkość była dość wysoka. Momentalnie wszystko osnuł dym. Pomyślałam o lekko kwaskawym kadzidle, bo porzeczki nie odpuszczały. Smak dymu bardzo wzrósł, rządząc kompozycją.

Maślano-mleczny karmel nieco mu się podporządkował, ale nie wydał mi się jakoś szczególnie mocno palony, a kontrastowo karmelkowy. Karmelki jawiły się jako... uległe? Acz kryły w sobie troszeczkę słodkiej paloności. Maślaność też nie odpuszczała. Była wyraźna, acz nie pchała się na pierwszy plan.

Gorzki dym i owoce mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zaobfitowały w soczyste wędzenie. Wyobraziłam sobie palone drewno z drzewek owocowych, a także wędzono-suszone owoce. Przedstawiły się suszone wiśnie i żurawiny. Były kwaśno-słodkie, soczyste właśnie w cięższy, wędzony sposób.

Banan z tła dodał pewnej lekkości słodyczy, acz sam starał się zbytnio nie wyłaniać. Pomarańcze zrobiły się słodsze, choć goryczkę zachowały.

Gorzkość roztaczała się wszędzie wokół. Dym kłębił się, a jednak... pojawiło się i złagodzenie. Maślany karmel przywołał fistaszki. Harmonijnie splotły słodycz z gorzkością mocno prażonym smakiem. Niektóre musiały być aż wyprażone za mocno, z pewną goryczką. Wyobraziłam sobie za mocno przypieczoną orzechową granolę z dodatkiem skórki pomarańczowej. Do tego czułam sporo gorzkości orzechowych skórek. 

Pojawiły się też goryczkowate drzewa. Pomyślałam o drzewkach owocowych. Gorzkość stojąca na pierwszym planie wydała mi się jakby podlana sokiem z czerwonych porzeczek. Sokiem albo... syropem z czerwonych owoców? Winem?

W wyobraźni zobaczyłam mocno maślane bułeczki z kwaśno-słodkim nadzieniem z czerwonych porzeczek. Słodkim, ale robiącym też aluzje do cierpkiego wina. Owoce ogólnie zrobiły się bardziej cierpkie. Do czerwonych dołączyły jakieś ciemniejsze.

Pod koniec do gorzkości doszły przyprawy: pieprz i kardamon. Zupełnie, jakby syrop z czerwonych porzeczek, wiśni i żurawin, właśnie nimi przyprawić. Mignęło mi też grzane wino z pomarańczą, a  drzewno-orzechowy akcent niemal odpuścił.

W posmaku zostało sporo dymu, jakby kryjącego fistaszki. W przypalonej granoli? Do tego czułam cierpko-ściągające czerwone owoce jako syrop lub wino oraz cytrusowo rześką goryczkę pomarańczy. Z czerwonych owoców głównie wiśnie i porzeczki. Do tego ostała się łagodna słodycz maślano-bananowa. Jakby z jakiś łagodnie karmelowo-maślano-bananowych słodkości (np. jako nadzienei czekolady). 

Całość była dobra i ciekawa. Debiut czerwonych owoców, ogólna kwaśność z akcentami pomarańczy  poskromiona przygaszoną słodyczą bananów i maślanego karmelu zacnie zgrały się z intensywną gorzkością dymu. Prażone orzeszki arachidowe zacnie zespoiły wszystko, a akcenty drzew i końcówka z przyprawami, syropami owocowymi dodała pazura. Motyw orzechowej granoli i to, jak pomarańcza "dodawała się" do wszystkiego wydały mi się interesujące.

Zupełnie nie przypominała np. cytrusowo-orzechowo-herbacianej Karuny Chocolate Dominican Republic Dark Chocolate 80 %. Choć i w podlinkowanej czułam suszone owoce, były inne, tak jak orzechy (włoskie). 
Karmelem, owocową kwaśnością i dymem bliżej jej już było do Czarnej Czekolady Dominikana 77 %, ale też bardzo podobne nie były. W niej owoce czerwone pojawiały się, a Feitoria oparła owocowość na nich.


ocena: 9/10
cena: 5.95 € (za 50g; około 27 zł)
kaloryczność: 580 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

czwartek, 18 stycznia 2024

(miniaturka) Zotter Labooko Brasilien 72 % ciemna z Brazylii

Do ciemnych Zotterów wracam dość często. Miniaturkę jednak jadłam tylko jedną (Zotter Labooko mini Tansania 75 %), bo dostałam ją w gratisie. Kolejna znalazła się u mnie też jako gratis. Ucieszyłam się, bo w komodzie miałam akurat też pełnowymiarową wersję, czyli nadarzyła się świetna sposobność, by zobaczyć, jak wiele zdradza mała wersja na temat pełnowymiarowej.

Zotter Labooko Brasilien 72% to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao z Brazylii z regionu Para; czas konszowania to 11 godzin (wykorzystanie metody FMR); wersja miniaturowa, czyli 8g.

Po otwarciu poczułam mocno prażony zapach orzeszków ziemnych. Otarł się o lekką słoność, a prażenie i ciepło, które za sobą niosły, kojarzyły się z drzewami ogrzewanymi słońcem. Równie wyrazista była słodycz palonego, ciepłego karmelu oraz kwiatów. Do tego soczystość słodko-kwaśnych owoców... Rześko egzotycznych, m.in. pitai i papai oraz... Kwaśniejszych czerwonych? Pomyślałam o jakimś pierniku fistaszkowym z masą z takich różnych owoców, bo właśnie i sam bardzo "chlebowy" piernik było czuć, przepływający między innymi nutami.

Mała tabliczka w dotyku była średnio twarda i masywna. Wydawała się tłusta, śliskawa, przez co skojarzyła mi się z twardym awokado. Ogólnie, mimo że wcale nie mocno cieńsza od pełnowymiarowej tabliczki, jawiła się jako delikatniejsza.
Rozpływała się maziście średnio wolno i jedynie gęstawo, trochę jakby jej się spieszyło. Z czasem szła w gładko-śliskawym i miękkim kierunku, przypominającym o awokado, acz miękkim z echem wody.
Znacząco różniła się od jakby pełniejszej i wolniejszej w rozpływaniu się pełnowymiarowej.

W smaku najpierw pojawiła się słodycz delikatnych, rześkich i wręcz wodnistych owoców, wymieszanych z kwiatami. Pomyślałam o słodko-rześkiej pitai (smoczym owocu) oraz innych melonowato-papajowych, wodnistych, jakby czysto słodkich wielkich, okrągłych i jasnych śliwkach z echem czerwonych owoców, ale z kolei w wersji pudrowej. Niemal cukierkowo-dżemowej?

Słodyczy podyktowały lżejszy, rześki wydźwięk kwiaty. Ich było bardzo, bardzo dużo. Wydawały się zmierzać w słodko-drapiącym kierunku.

A jednak i gorzkość z prażeniem mknęły tuż za nimi. Przedstawiły fistaszki. Prażone, wyraziste i jakby słonawe? Karmelizowane? Albo jako słodkie, wręcz karmelowe masło orzechowe, robiące nieśmiałą aluzję do soli.

Na pewno też wtopione w karmelowo-słodki, a jednocześnie wytrawnie niemal chlebowy, piernik. Pomyślałam o pierniku z marcepanową warstwą i o marcepanie z fistaszkami. Gorzkość wzrosła dość szybko do wysokiego, palono-prażonego poziomu, po czym szybko zaczęła się wycofywać.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa pomyślałam o drzewach, które wplatały do kompozycji kwasek... drzew iglastych? Po nich przybyła maślaność, a fistaszki zmieniły się w krem fistaszkowy 100% - bardzo słodki w naturalny sposób. Kwiaty też przyćmiły gorzkość. Fistaszkowy marcepan o kwiatowym charakterze ostał się, acz tez niepewnie.

Odrobina kwasku wywołała czerwone porzeczki i trochę wiśni, acz tak słodkich, że właśnie bardziej jako żelowato-dżemowate nadzienie piernika, kostki marcepanowo-piernikowej czy czegoś takiego. Były lekko soczyste, nieśmiałe. Przygłuszała je nuta bardziej maślano-orzeszkowa, typowo czekoladowa... kojarząca się trochę z cukierkami typu Michałki?

Odważniej rozbrzmiały cytrusy... chyba suszone pomarańcze, zapewniające harmonię między kwaśnością, słodyczą a goryczką. I po prostu słodsza, soczystsza pomarańcza, której jakby spieszyło się, by wymieszać wszystko do niejednoznaczności.

Słodycz na końcówce wydawała się wręcz pierwszoplanowa. Zdecydowała się na ogrom kwiatów i karmel. Karmelowy krem fistaszkowy? Karmelowo-ciemnochlebowy piernik? Z goryczkowato-przyprawową goryczką / ostrością?

Po zjedzeniu został posmak fistaszkowo-maślany z motywem owoców w formie jakiegoś żelu, galaretki. Egzotyczna rześkość zmieniła się w kwiaty. Pomyślałam o kandyzowanych owocach w maślanym pierniku. Wyraźniej trzymały się tylko czerwone i cytrusy.

Całość była smaczna - wyraźnie piernikowa, fistaszkowa i znacząco prażono-palona. Wyszła aż nieco wytrawnie za sprawą chlebowego echa przy pierniku, spokojnie dzięki drzewom. Wysoka, wyrazista gorzkość zetknęła się jednak z silną słodyczą karmelu, kwiatów i "słodkości", a wiec piernika i marcepanu, żelo-dżemów z owoców. Samym owocom jakby się spieszyło w zaprezentowaniu się. Tu mignęły egzotyczne, tu czerwone, tu cytrusy. Pitaja, papaja, pomarańcza i czerwone, które aż trudno dookreślić zapewniły drobny kwasek i soczystość, ale i wodnistość wplotły.

Mała wersja od dużej Labooko wydała mi się słodsza, bardziej rozmyta, gdy o konkretne owoce chodzi. Ogólnie wyszła łagodniej, choć gorzkość prawie 1:1 oddała dużą. Może nie tyle we wszystkich nutach, co w jej charakterze. I "prawie" dlatego, że pełnowymiarowa jawiła się jako głębsza, dosadniejsza. Prażony klimat, fistaszki i piernik dokładnie te same. Dzięki temu zdradziła, co dobrego czeka w dużej wersji. A jednak to właśnie w małej wersji lepiej czuć delikatną nutę marcepanu, o którym pisał na opakowaniu i stronie producent. Pełnowymiarowa nie była jak dla mnie zbyt marcepanowa, jej drzewna wyrazistość trochę wykluczała tę nutę. Przysłodziła porządnie, ale nie za mocno. Z owoców to raczej szybka przebieżka i sygnał, że ich także można się spodziewać, ale właśnie zostawiła niedosyt. To jednak nie zarzut, skoro ma być jakby przedsmakiem pełnowymiarowej. Daje bowiem dobry ogląd i sprawia, że chce się dużą. Mała, zestawiając jedna przy drugiej, wydawała się jednak... gubić "to coś", że aż trudno sprecyzować.
To dość dziwne, bo akurat między tą miniaturką a Zotter Labooko Brazil 72 % było o wiele więcej różnic niż między Tanzanią Zotter Labooko Tanzania 75 %, a mini wersją (miniaturka) Zotter Labooko mini Tansania 75 %.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam od chocoladeverkopers.nl
cena: nie znam
kaloryczność: 584 kcal / 100g
czy znów kupię: nie kupiłabym miniaturek, a pełnowymiarową (ale nie pogardziłabym, gdybym dostała)

Skład: miazga kakaowa, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

wtorek, 16 stycznia 2024

Orfeve Alto Piura 75 % Noir de Noir / Extra Fine Gran Blanco Valle del Alto Piura Peru ciemna

To, że na markę Orfeve łypałam krzywo chyba już miało się nie zmienić. Nawet wyższa zawartość kakao niż standardowe i najpopularniejsze 70% jakoś nie obiecywało niczego szczególnie dobrego. Podobnie zresztą ciekawe ziarna, za jakie uważa się Gran Blanco z doliny Alto Piura... Czułam, że mi będą za łagodne, wkomponowane w za wysoką słodycz. A jednak nie mogę powiedzieć, bym w ogóle nie była ciekawa, jak to wyjdzie.

Orfeve Alto Piura 75% Noir de Noir / Extra Fine Recolte 2021 Variete Gran Blanco Valle del Alto Piura Peru to ciemna czekolada o zawartości 75 % kakao Gran Blanco z Peru z regionu doliny Alto Piura; należąca do linii tradycyjnej (czyli gładkich tabliczek).

Po otwarciu poczułam bukiet przypraw pod przewodnictwem słodko-ostrych goździków. Za nimi stał cynamon, dalej chyba rozmaryn i inne. Mieszały się z lekkim wątkiem słodkawych, choć niejednoznacznych orzechów w przyprawach i jakby ciepłego, orientalnego drewna. Obok wystąpiło sporo soczystych owoców - głównie moreli o słodko-kwaskawym charakterze i mango, które wydało mi się słodsze w cięższym kontekście. Wyłapałam chyba też brzoskwinie i pomarańcze deserowe oraz nutę kwaskawej śmietany - przed oczami miałam taką tylko co ubitą, bardzo "domową". Całość wyszła jednak bardzo słodko, bo średnio mocno palony karmel też pozwolił sobie na wiele.

Tłusta i twarda w dotyku tabliczka trzaskała głośno i dosadnie przy łamaniu, nie trzymając specjalnie się linii podziału.
W ustach rozpływała się kremowo tłusto i gładko. Zachowywała kształt niemal do końca, rozpływając się w średnim tempie. Miękła nieco maślanie i maziście-lepkawo pokrywała podniebienie. Wydawała się kryć lekką chropowatość. 

W smaku najpierw przemknęły mi liofilizowane chyba maliny i morele, po czym bardzo szybko zostały same morele, zmieniając się w soczystsze i świeże. To one zalały mi usta słodkim miąższem i lekkim kwaskiem, jakby skrytym przy skórce. Lekki kwasek zasugerował też jakiś egzotyczniejszy owoc.

Słodycz szybko wzrosła za sprawą średnio mocno palonego karmelu. Był jednak palony wyraźnie. Trzymało się go trochę suszonych, ostrawych kwiatów. Wyobraziłam sobie różne polne jasne.

Pomyślałam o drewnie sandałowym, otulonym kwiatami. Niemal zasypanym kwiatami białymi już nie tylko suszonymi, ale też świeżymi płatkami i... po chwili jakby wyłaniającym się z kwiatów. Drewno dało się poznać jako dość słodkie. Do sandałowca dołączyło inne, delikatne drewno, odpowiadając za subtelną gorzkość.

W tym czasie, mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa kwiaty zmieniły się w przyprawy. Pierwszy dał o sobie znać rozmaryn, a potem goździki, cynamon i inne. Rozmaryn wydał mi się karmelizowany, z podrasowaną słodyczą i tylko trochę wytrawny. Któraś z przypraw wyszła lekko cierpko. Zbudowały korzenny, acz nie oczywisty bukiet.

Rozeszła się kwaskawa, jakby świeżo ubita śmietana. Wprowadziła mleczność, osłabiła tym samym gorzkość. Moment wykorzystały owoce, uderzając z nową siłą. Wyłapałam odrobinę cytryny, która kwaskiem pomogła niemal na przód wyjść słodko-kwaśnym morelom i... mango? Potem dołączyły jeszcze kwaskawe, acz ogółem mniej wyraziste, jakby nieśmiałe brzoskwinie. A także kwaskawe pomarańcze deserowe i bardziej egzotyczna karambola. Daleko w tle przemknęły jakieś czerwone - może maliny i odrobina cierpkich wiśni, a jednak z pudrowo-liofilizowanym zacięciem. I drobną, słodką wytrawnością robiącą aluzję do gotowanego buraka?

Z kolei za sprawą śmietankowej nuty, morele i brzoskwinie trochę się mieszały, sugerując jakiś śmietankowy, jogurtowy deser z dżemowatą masą z nich.

Drewno, w tym konkretnie słodkie, jakby orientalne sandałowe, po przemieszaniu się z przyprawami poszło w nieco bardziej palony klimat. W nim odnalazły się też prażone, jakby naturalnie słodko-słonawe pistacje i chyba troszeczkę orzechów brazylijskich.

Gorzkość odrobinę wzrosła, niosąc dym... jakby dym unoszący się z opisanego drewna. Z dymu wyłoniły się tytoń i tabaka, też dbające o gorzkość. Czułam jednak też bardzo wysoką słodycz palonego karmelu czy raczej karmelizowania... acz tym razem jakby orzechy karmelizowane w przyprawach.

W posmaku została właśnie gorzkość dymu i sporo drewna, nieco odymionego. Do tego słodko-ostre, nieco wytrawne, ale już niejednoznaczne przyprawy i korzenne ciepło. Przeplótł to soczysty kwasek żółtych owoców z egzotycznym, cierpkim motywem niezbyt dojrzałej karamboli.

Całość wyszła ciekawie i smacznie, choć za słodko, za łagodnie. Gorzkość była niska. Drewno, dym i trochę orzechów (głownie pistacji) ciekawie łączyły się z przyprawami korzennymi, ciepło-słodkimi choć i wytrawniejszymi, jakie wydały mi się rozmaryn, goździki i cynamon. Kwaśność była subtelna, ale sporo wniosła. Morele, karambola, mango i brzoskwinie połączyły kwasek ze słodyczą karmelu i kwiatów (tych głównie na początku). Właśnie kwasek wplótł też nieco mleczności, śmietanę dokładniej.

Od razu przypomniała mi korzenną, żółto-egzotycznie owocową z przebłyskiem czerwonych owoców, kwiatowo-karmelowo słodką i paloną, jakby nabiałową Aruntam Sensory Chocolate 72% Peru Bio Dark Chocolate Piura Albino. Zawarły w sobie sporo podobnych nut, ale różniły się - Aruntam odznaczała się nutą śliwkowej konfitury z chili, a jej słodycz wyszła lżejsza, ulotna. Obie były bardzo łagodne, delikatne - dla mnie zbyt. Przy czym słodycz Orfeve, mimo wyższej zawartości kakao, wydała mi się jakaś cięższa, a przez to bardziej dająca się we znaki.


ocena: 7/10
cena: 59 zł (za 70g; cena półkowa; ja dostałam zniżkę)
kaloryczność: 597 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pełny surowy cukier trzcinowy

poniedziałek, 15 stycznia 2024

Wafle Familijne Gofrowe o smaku Czekolada & Mięta

Wafle już dawno wypadły z kręgu moich słodyczowych zainteresowań, choć gdybym miała wskazać jakieś godne uwagi, na pewno byłyby to Familijne Wafle o smaku chałwowym, do których choć sama już nie wracam, żywię ciepłe uczucia. Nie oznacza to jednak, że takimi ogólnie darzę Familijne, bo inne np. pięknie wyglądające Jutrzenka Familijne Gofrowe Black Coco były krótko mówiąc złe. 
Jak zobaczyłam dziś prezentowane wafle w internecie pomyślałam tylko, że w sumie fajne połączenie smakowe. Potem jednak zadzwonił ojciec z pytaniem, czy je chcę. Odpowiedziałam twierdząco, wychodząc z założenia, że w sumie mogę spróbować, co mi tam? Tym bardziej, że - jak się dowiedziałam później - wafle te producent poleca schłodzić w lodówce i jeść na zimno. Nie wyobrażalam sobie tego. Nie cierpię jedzenia prosto z lodówki, więc zawsze wyjmuję wszystko, by doszło do temperatury pokojowej. A tu....? Odpychała mnie myśl o trzymaniu wafelków w lodówce, ale jednego z ciekawości włożyłam do niej i postanowiłam schrupać na zimno.


Wafle Familijne Gofrowe o smaku Czekolada & Mięta to "wafle przekładane kremem o smaku czekoladowo-miętowym", który stanowi 72% produktu; paczka zawiera 140 g (18 szt.).

Po otwarciu poczułam zapach mięty pochodzenia olejkowego, która dominowała zupełnie nad leciutkim akcentem słodkiej czekolady. Ta była nijaka, trochę tania. Mimo to, zapach wyszedł przeciętnie, w miarę w porządku. Całość była bardzo słodka, tylko trochę stonowana delikatnie wypieczonymi pszennymi walkami.
W przypadku wafla wyjętego z lodówki, zapach był o wiele słabszy, prawie żaden.

Wafelki wydały mi się bardzo delikatne, bo nie dość, że same wafle bardzo się sypały, to jeszcze przełożono je sowitą ilością jakby spulchnionego, miękkiego i delikatnego kremu. 
Wafle okazały się spodziewanie kruche i chrupiące, a do tego suche. Strasznie suche i kruszące się. Były lekkie. W ustach nieco wilgotnialy, zmieniając się w papkę. 
Opcja z lodówki też była chrupiąca i świeża, a do tego niewiarygodnie twarda - jak zupełnie inny wafel. Ten nie kruszył się wcale.
Wafelki łatwo "otworzyć", mimo że krem uparcie je obklejał. Z kolei gdy ścisnęło się je nieco mocniej, wypływał bokami. W przypadku wafla z lodówki nic takiego nie miało miejsca - stwardniały krem zostawał na jednej warstwie waflowej.
Normalnie sam krem był miękki i rzadkawy. Cechowała go plastyczność, przy czym wydał mi się gibki. Czuć w nim jakby spulchnienie. Był nieprzyjemnie oleiście tłusty. Do tego cechowała go proszkowość, wręcz ziarnistość. To spulchnienie nie przełożyło się na skojarzenie z mousse'em. 
Krem w wersji z lodówki był bardziej zwarty i jakby masywnie twardszy, lekko mazisty. Kojarzył się z chłodnym masłem.
Jedno z drugim w zasadzie się zgrało, acz wafle przytłaczały trochę krem (w przypadku obu opcji). W trakcie jedzenia kontrasty jakoś się wyrównały. Tłusty krem i suche wafle przełamywały się wzajemnie, choć za silne i suchość, i tłustość i tak trochę przeszkadzały. Były zjadliwe, ale nie przyjemne w odbiorze (oddzielnie za to w ogóle odpychały).
Jak dla mnie, choć oleista miękkość kremu była nieprzyjemna, opcja normalna "nielodówkowana" wygrywa zdecydowanie. Twardość i "zimne masło" opcji z lodówki odpychała i nie pasowała mi w ogóle do konwencji tych wafli.

W smaku same wafelki przywitały mnie neutralnym, pszennym smakiem. Były delikatnie wypieczone, niesłodkie, a takie... bazowe. 

Nieźle pasowały do wyrazistego kremu. Ten uderzał słodyczą białego cukru, kojarząc się przy okazji z lukrem, i słodyczą mięty, robiącej aluzję do pasty do zębów. Po chwili słodycz cukru się z nią przemieszała tak spójnie, że mięta wyszła już bardziej spożywczo-olejkowo jak miętowy lukier.
Poprzez cukrową słodycz dopuściła do siebie odrobinę czekolady... Ta wyszła bardzo słodko, raczej nijako i plastikowo. Zza mięty jedynie trochę się wychylała. Mięta dominowała cały czas, z czasem umacniając myśl o miętowym lukrze. Dodała całości, zwłaszcza słodyczy, nieco sztucznie-chłodnego motywu. To chyba jeszcze spłyciło czekoladowość, jednak z czasem trochę wyłonił się jej ciemny, nieco kakaowy charakter. Spłycił ją też olej, margaryna - tanie tłuszcze nie miały oporów przed przewijaniem się w kompozycji, acz nie równie delikatnie, co czekolada.
A była to bardzo delikatna, nijaka czekolada, w kontekście wszystkiego nawet trudno sprecyzować, czy ciemna, czy jaka.

Wafle lekko pobrzmiewały, trochę tonując słodycz i przystając na dominację mięty. Wydaje mi się jednak, że chwilami próbowały krem zagłuszyć - na pewno ulegała im czekoladowość. 

Po zjedzeniu zostawało poczucie przesłodzenia i posmak sztucznej mięty o chłodnym charakterze, a do tego lekki motyw "kakałkowej czekolady". Było to słodkie i trochę tandetne. Wyłonił się też olej. 

W wersji z lodówki wafel wyszedł w smaku bardziej nijako, a krem... może nie kojarzył się już tak z pastą do zębów, ale czekoladowość też prawie zupełnie uciekła. Wyszedł bardziej chłodno i orzeźwiająco, ale wcale nie wyraziściej. Był słodki, może trochę mniej, ale ogólnie bardziej nijaki. Jak mdłe, miętowe lody, w których z czasem odrobina "ciemnawej" (bo nawet nie ciemnej) czekoladowości tylko zaleciała.
Chłód zabił wady, ale... w zasadzie większość smaku też. Nie odpowiadała mi ta opcja.

Wafel z lodówki był gorszy od i tak średnio-kiepskich wafli jedzonych normalnie. Nie podobała mi się struktura, z przegięciem w obie strony - i w kwestii tłustości zimnego masła, i suchej twardości. Schłodzony nijaki smak też mnie nie przekonał. Wafel w normalnej, pokojowej temperaturze był przeciętny do bólu, trochę tani, ale zjadliwy od niechcenia, bez emocji. Kruche, suche warstwy waflowe i oleisty krem, ot...  Smak też nie zachwycił. Był tani i sztucznawy. Krem przesłodzono okropnie. Miętę czuć bardzo wyraźnie i w zasadzie summa summarum nie była taka zła, ale czekoladowości i kakao czułam niedosyt. Były wyczuwalne, ale miały zbyt delikatny charakter, tylko pobrzmiewały. Wafelki bardzo bazowe, więc ok.
Sztuczność, oleistość to wady spodziewane, ale szkoda, że się bez nich nie obyło. Wafelki mają potencjał, ale wyszły przeciętnie, mimo że to bardzo ciekawy wariant. Zupełnie jednak nie rozumiem pomysłu, by wkładać je do lodówki. Obstawiam, że każdy wafel włożony do lodówki będzie się tak zachowywał - będzie po prostu twardy i zimny oraz nijaki w smaku.
Miałam dość po 1,5 wafla. Tego "lodówkowanego" nawet całego nie zjadłam, bo po prostu nie widzę sensu. Ewidentnie nie jestem grupą docelową, bo nie lubię wafli, ale oceniam, myśląc o tym w miarę obiektywnie. Jako wafle to produkt średni, przeciętny i tyle.

Wafle oddałam Mamie, ale ona już po jednym też stwierdziła, że ich nie chce i wróciły do ojca. Opinia Mamy: "Czułam w nich głównie miętę. Słodką, silną i trochę jak pasta do zębów, którą mi zasugerowałaś chyba. Nie mogłam się pozbyć sprzed oczu wizji tubki z pastą, a gdyby nie to, to może one i fajne by były. Oprócz mięty i pasty czułam tego zwykłego wafelka, ale czekolady nie. Mimo że miętę lubię, nie moja bajka i z lodówki na pewno nawet nie chcę próbować. Takie chyba mocno przeciętne, jak ktoś lubi i wafelki, i miętę".


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: nie znam
kaloryczność: 547 kcal / 100 g; 1 wafelek - ok. 43 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, olej palmowy, cukier, belgijska czekolada w proszku 7,3 % (cukier, miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, aromat), serwatka w proszku , skrobia, mleko w proszku odtłuszczone, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, olej rzepakowy, lecytyna sojowa, sól, aromaty, substancja spulchniająca: E 500

niedziela, 14 stycznia 2024

A. Morin Edition Limitee Mexique Soconusco 70 % ciemna z Meksyku

Każdy zakup z zagranicznej strony rozważam przez kilka dni. Czekolady zawsze wybieram wówczas starannie, patrząc na zawartość i regiony, ale różnych producentów. Celuję w obiecujących, a mi nieznanych, niedostępnych w Polsce. Daje mi to możliwość rozeznania i nie władowania się w kilka potencjalnie podobnych, niesatysfakcjonujących tabliczek (co mogłoby się zdarzyć, gdybym zamówienie złożyła bezpośrednio u producenta). Stało się tak i tym razem, gdy robiłam duże jesienne zamówienie, a główną motywacją, by zrobić to właśnie na stronie Chocoladeverkopers była dzisiaj przedstawiana czekolada. Morina, jednego z moich ulubionych producentów, w zasadzie trudno obecnie zdobyć w Polsce. Zaś ja większość i tak już próbowałam. A tu... dostrzegłam limitowaną tabliczkę z kakao Soconusco, nazwanego tak od regionu, w którym rośnie. Nie mogłam jej przegapić!

A.Morin Edition Limitee Mexique Soconusco 70% to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Soconusco z Meksyku.

Po otwarciu poczułam słodki zapach kwiatów pod przewodnictwem jaśminu. Za nim znalazły się spore, masywne lilie. Mieszały się z syropem z czerwonych owoców, który daleko w tle połączył słodycz z lekkim kwaskiem, soczystością. Pojawiła się też suszona żurawina i daktyle. Na pierwszym planie obok kwiatów rozbrzmiały migdały. Pomyślałam o gorzkich, w których skórki mają ogromny udział. Podkreśliły je drewniane meble i nuty zamszowo-skórzane, a jednak i pewna mleczna łagodność je musnęła. Jakby migdałowo-mleczny krem?

Tabliczka była twarda do tego stopnia, że kojarzyła się trochę ze skałą. Trzaskała adekwatnie bardzo głośno, acz jednocześnie w nieco kruchy sposób.
W ustach rozpływała się powoli i bardzo kremowo. Była maziście tłusta, nieco maślana i zbita, konkretna. Z czasem ujawniała lekką pylistość i znikomą soczystość.

W smaku pierwsza polała się mleczność, roznosząca subtelną, ale jakże naturalną słodycz. Wydało mi się to wręcz urocze.

Przemknęła goryczka. Goryczka migdałów? Migdały ze skórkami ośmieliły się i wyszły na prowadzenie. Podkreśliły je drzewa... I drewno suche, meble drewniane. Odnotowałam lekko drapiący motyw starych książek. Może z echem korzenności?

Słodycz też zrobiła się bardziej drapiąca. Przez chwilę pomyślałam o ciemnym miodzie, np. gryczanym, acz po chwili pojawiły się kwiaty. Tchnęły w kompozycję rześkość, lekkość. Pomyślałam o kwiatach pokrytych rosą.

A do tego o drzewkach owocowych, które może chwilę wcześniej zmoczyła mżawka. Do głowy przyszły mi brzoskwinie - konkretniej polskie o niemal białym, soczystym miąższu i odmiana "brzoskwinie białe". Wprowadziły drobny kwasek, a słodycz na zasadzie kontrastu jeszcze wzrosła za sprawą aż słodko-mdłych, nieco soczyści-wodnistych gruszek konferencja.

Kwiaty otuliły drzewa. Mleczność zaczęła przechodzić w owsiankę, jakieś płatki ryżowe na mleku i ryż na mleku. Takie, do których dodano żurawinową, słodko-soczystą masę. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa znacząco wzrosła soczystość.

Mleczność zmieniła się wtedy niemal zupełnie w kwiaty: jaśmin i jasne, białe oraz ecru lilie. Migdały też zaczęły łagodnieć, przeistaczając się w słodką pastę migdałową. Miazgę z migdałów posłodzoną nieco pikantnawo-drapiącym miodem o ciemnym kolorze.

Do masy migdałowej i miodowo-kwiatowej słodyczy dołączył syrop kwiatowo-migdałowy... I syrop kokosowy? Nie taki naturalny, bardziej o smaku, niemal likierowy i bardzo słodki. Acz z leciuteńką goryczką.

Goryczce pomogła soczysta cierpkość czerwonych owoców. Wyobraziłam sobie kwaskawą masę duszoną z żurawiny, wiśni i czerwonych porzeczek. A także syrop z tychże owoców. Z czasem drapiący motyw i drzewa zasugerowały też żurawinę w suszonej formie. Nagle doskoczyły do niej słodkie, wilgotne a suszone daktyle.

Migdały wydawały się pozbawione skórek. Przemieszały się ze śmietankowo-maślanym echem. Choć one złagodniały zupełnie, gorzkość wciąż trwała. Zadbały o to drewniane meble ze skórzanym obiciem. Do tego zamszowo-dymna goryczka, jakby nieco ciepła? Korzenna?

Na końcówce wysforowały na podium migdały. Choć wciąż łagodne, to jednak chyba z przywróconą skórką. Znalazły się w towarzystwie bardzo słodkich, acz lekko soczystych, drapiąco-mulących daktyli.

W posmaku została suszona żurawina, syrop z czerwonych owoców oraz słodycz kwiatowo-daktylowa, bardziej drapiąca i nawet trochę ciężka. Mimo to, rześkości nie brakowało. Do tego czułam słodką masę migdałową, jakby migdałowy syrop i trochę gorzkawego drewna. Przy nim trwała nuta starych książek i miękkiego zamszu. Ich goryczka wydała mi się zahaczać o dym i korzenność.

Całość była smaczna i ciekawa. Niby drapiąco słodka, ale nieprzesłodzona mimo wysokiej słodyczy. Kwiaty takie jak jaśmin i lilie oraz masy, syropy z czerwonych owoców, suszone owoce wyszły ciężkawo i rześko jednocześnie. Miodowe zapędy, migdałowo-miodowa masa i kokosowo-migdałowe syropy zacnie zgrały się z drewnem, drewnianymi meblami i książkami. Te co prawda nie zapewniły wysokiej gorzkości, ale na brak gorzkości narzekać nie mogę. Suszone daktyle, owsianka i ryż na mleku, pewna mleczność to intrygujące nuty. Mleczność zmieniająca się w kwiaty, końcowo trochę skóry i zamszu zacnie zgrały się z owocami. Żurawina i inne czerwone wystąpiły głównie w wersji duszonej, syropowej, ale wyłapałam też bardziej rześkie białe brzoskwinie i gruszki.

W pewnym sensie przypominała Chapon Mexique Soconusco Torrefaction Moyenne / Conchage Moyen 75% o nutach mleczno-maślanych, kwiatowego miodu, orzechów i migdałów - zwłaszcza migdałów w różnej formie w tym pasty, drzew czy owoców - także brzoskwiń i innych. Wyszła jednak bardziej korzennie i jak maślano-cynamonowa bułeczka. Obie słodkie, acz Morin wydał mi się cięższy, w bardziej drapiący sposób, a jednocześnie mniej gorzki. Co nie znaczy, że mniej pyszny.
Bardzo, bardzo odlegle przypomniała mi Cuna de Piedra 85% Mexican Cacao from Soconusco, Chiapas pełną suszonych owoców i owoców żółtych, z przebłyskiem wiśni, a także maślanością i drzewami. Podlinkowana była znacznie kwaśniejsza, bardziej owocowa, a jednak podobnie łagodna i słodka mniej więcej tak samo mocno, ale za sprawą owoców - co jest o tyle ciekawe, bo przecież różni je zawartość kakao.


ocena: 9/10
cena: 5.95 € (około 27 zł; przecena)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: chciałabym

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

sobota, 13 stycznia 2024

(SuroVital) CoCoa Raw 88 % Dark Chocolate ciemna surowa z Peru

O zmianach firmy Surovital pisałam trochę przy okazji (Surovital) CoCoa Keto Krem Kakaowy, który to dostałam jako gratis do kilku zamówionych czekolad. Wśród nowości znalazło się bowiem parę takich, które uznałam za ciekawe, a jedną nawet za bardzo obiecującą. Trochę więc nietypowo dla mnie od niej zaczęłam (spodziewanie najlepsze przeważnie zostawiam na koniec).
Trochę śmiesznie się złożyło, bo krótko przed tą tabliczką zjadłam Goodio Craft Chocolate 71 % Cacao również z surowego, peruwiańskiego kakao i też słodzoną cukrem kokosowym. To nieczęsto spotykane połączenie, a tu tak jedna tabliczka zaraz po drugiej. I to zupełnie przypadkiem, bo planując degustacje myślałam, że wspomniana jest z Ekwadoru.

(SuroVital) CoCoa Raw 88 % Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 88 % surowego kakao z Peru.

Po otwarciu poczułam uderzenie zapachu słodko-ciężkiej melasy i ziemi. Za melasą pojawiło się sporo suszonych fig, a ziemię wsparła piernikowo-chlebowa nuta. Pomyślałam o wilgotnym wypieku zrobionym na kwaśnym zakwasie. Kwasek podkreśliły też cytrusy, jakby sucha - aż skrzypiąco-trzeszcząca - mandarynka i skórki pomarańczy... Z kolei suszone i porozkładane w szafie z ubraniami (skórzanymi? futrami?). Całość zasnuł ciężki dym i przypieczętował ciężkość. Kompozycja jawiła się jako nie mocno słodka, ale słodka w bardzo istotny, skupiający uwagę sposób.

Gruba tabliczka była bardzo twarda, lecz przy łamaniu wcale głośno nie trzaskała. Robiła to dosadnie, ale w stłumiony sposób, jakby była nieco zawilgoconą, twardą masą. Konkretnie... trochę jak zawilgocone drewno?
W ustach rozpływała się wolno i dość ciężko. Była niemal śliskawo gładka, oleista. Pokrywała podniebienie tłustymi smugami, bazowo zachowując zbity kształt niemal do końca. Wtedy nieco ściągała.

W smaku najpierw poczułam delikatną słodycz jakby karmelowej rosy. Cała rześkość rosy, mżawki się w tym zawarła, acz jawiło się to słodko. Karmel nie był mocno palony, ale trochę palony na pewno. Palono-ciężki?

Pod karmel podkradła się suszona figa i po chwili rozbrzmiała bardzo wyraźnie. Choć też ciężko-słodka, to jednak wprowadziła lekką soczystość.

Rześkość wody, a wiec rosy i mżawki, podkręcił zaraz wręcz chłód. Skojarzył mi się z anyżem i miętą; ich połączeniem. Soczystość za nimi zaczęła rosnąć. Przemknął kwasek... Wytrawnego wina z anyżem? I z nieśmiałym echem smoły.

Potem polała się gorzkość. Gorzkość przepleciona kwaskiem? Pomyślałam o asfalcie. O deszczu padającym na niego i asfalcie parującym. Jakby był gorący i zlał go deszcz. Gorzkość błyskawicznie wzrosła w dosadnym kontekście. Wzmocniła ją ziemia. Pomyślałam o czarnej wilgotnej, zimnej ziemi. Wydawała się wręcz... przenikliwa? Wszechobecna i podkreślona smołą.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa suszone figi i karmel zaczęły przechodzić w bardziej paloną, gorzkawą melasę. Wpisywała się poniekąd w słodkawy i przypalony pierniko-chleb na zakwasie. Na za dużej ilości zakwasu, przez co kwaśny. Wyobraziłam sobie ciemny, mimo powierzchownego przypalenia, wilgotny wewnątrz wypiek.

Pomyślałam o pierniku z winem... Czerwonym, wytrawnym... Nieco skwaśniałym? Odnotowałam jakby gnilną, podfermentowaną nutę... Trzymała się alkoholu, z czasem już nie wina, a nalewki... Z czerwony owoców? Porzeczek?

Od chłodu i rześkości rozchodziło się coraz więcej goryczkowatych ziół. Słodką miętę z czasem nieco odsunęła szałwia. Ta była bardziej gorzkawa. Podkreśliła ziemistość, a na zasadzie kontrastu przez pewien czas wydawało mi się, jakby kompozycja skrywała smakową oleistość, wodnistość. Łagodziła trochę ogół.

Z czasem jednak anyż się zbuntował, wzmocniła go słodko-chłodna, pikantnawa lukrecja, wymykająca się z piernika i odciągająca od niego uwagę. Pomyślałam o dymie... jakby ogień zagasić ogromną ilością wody. Oleistość zrobiła się, chyba przy pomocy ziemi, bardziej smolista. Kwaskawa też w tym kontekście.

Kwaśność połączyła się wówczas z soczystością, obfitując w cytrusy. Czułam przede wszystkim goryczkowate, suszone skórki pomarańczy, jakby porozkładane w drewnianej szafie ze skórzanymi ubraniami i futrami oraz cytrynę. Cytryna dbała o kwaśność bardziej soczystą. W tle pojawił się wątek suchych, aż trzeszczących i mdławych mandarynek. I jakby... wina wytrawnego skwaśniało-cytrusowego?

Po zjedzeniu został posmak asfaltowo-ziemisty, bardzo gorzki i cytrusowo kwaśny. Słodycz czułam niską, ale wydała mi się dosadna i wręcz przenikliwa, ciężka od melasy i chłodna od ziół i lukrecji / anyżu. Pojawiła się też winna taninowość, ale nie sam posmak wina. Bardziej skwaśniałej nalewki.

Całość mi smakowała, jednak nie obyło się bez "ale". O ile gorzkość asfaltu i ziemi, doprawiona dymem oraz kwasek mi się podobały, tak złagodzenie za sprawą wodniście-oleistego motywu już na pewno nie. Kwasek był, chwilami zaskakująco niski, cytrusowo-taninowy, a czasami... nie tyle mocny, co przenikliwy jak kwaśne, nalewkowate wino. Suszone nuty skórek pomarańczy i fig ciekawie przeplotły się tu z mżawką, rosą, deszczem. Ciężkość melasy, słodyczy wydała mi się jakoś... trochę oderwana i nieadekwatna, mimo że wcale nie wysoka. Na szczęście jednak nie przytłaczała. Trochę ziół (w tym bardzo wyraźna szałwia), anyżu i lukrecji wyszły zacnie charakterystycznie. Nawet gnilno-skwaśniale nuty wina i czerwonych porzeczek wyszły tu raczej na plus. Czekolada była ciężkawa, ale jak najbardziej do przyjęcia.

Odlegle przypominała (SuroVital) CoCoa Raw Dark Chocolate 80 %, ale w wersji o wiele mniej słodkiej, nie tak przytłaczająco melasowej. Mżawka, ziemia, asfalt i dym były niemal identyczne, ale 80% zawarła w sobie o wiele więcej owoców, np. gnilnych truskawek, porzeczek oraz wina. Dzisiaj przedstawiana jawiła się bardziej nijako pod względem kwasku, a bardziej gorzko. Jej kwaśność kojarzyła się bardziej ze skwaśniałym połączeniem wina i nalewki. O ile jednak 80% słodycz jakoś pasowała do wydźwięku, tak tu mimo że niska, wydawała się dziwnie doklejona chwilami.


ocena: 8/10
kupiłam: octochocolate.pl
cena: 11,90 zł (za 50g)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: nieprażone ziarno kakaowca, cukier kokosowy

piątek, 12 stycznia 2024

krem Vilgain Edible Cookie Dough Caramel Nuts & Chocolate Chips

Jakiś czas temu zupełnie przypadkiem trafiłam w internecie na markę m.in. kremów orzechowych Vilgain. Z tego co poczytałam to w zasadzie projekt. Vilgain powstał jako marka Aktin w Czechach, początkowo sprzedająca inne marki w sklepie internetowym. Potem jednak, gdy zebrali odpowiednie fundusze, zaczęli tworzyć własne zdrowe produkty - takie, których na rynku brakuje. Biorąc pod uwagę, że znalazłam ich właśnie szukając w internecie "jakiegoś cookie dough" (w zasadzie myślałam o przepisie, inspiracji do swoich jogurtów / deserów)... ofertę mają niepospolitą. Zamówiłam kilka kremów z różnych linii, by złapać ogląd na ofertę. Wybierałam raczej mniej słodkie warianty, ale i tak najpierw sięgnęłam po dzisiaj prezentowany. Kolejność zwyczajnie podyktowały daty ważności. Nie jadłam nigdy kremu orzechowego o smaku karmelu, bo taki wariant do mnie nie przemawia. Na ten jednak się zdecydowałam, bo w składzie nie znalazłam niczego zbyt ewidentnie karmelowego, a właśnie taki wydawał się być najbliżej masy na ciasto, tzw. cookie dough. 

Vilgain Edible Cookie Dough Caramel Nuts & Chocolate Chips to krem orzechowy z orzechów nerkowca i migdałów z płatkami owsianymi i czekoladą mleczną, stylizowany na karmelowe cookie dough (masę ciasteczkową).

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach palonego karmelu i karmelowo-korzennych ciastek maślanych oraz ciastek pełnoziarnistych, zbożowych - wcale nie masy na nie, nie "cookie dough", a zaskakująco sowicie wypieczonych. Takich zahaczających nawet o słonawe krakersy? Do tego skojarzenia dołożyły się migdały, z kolei jakby prażono-karmelizowane. Za maślaność odpowiadały nerkowce, ale wpisały się właśnie w maślaną ciastkowość, wyraźnie jako one same się nie pokazując. Całość była bardzo słodka, nieco waniliowo-cukrowa. Cukrowość wplotła nieśmiała nutka tandetnej czekolady mlecznej, mleczno-cukrowo ulepkowatej (którą czuć zwłaszcza po zruszeniu masy, w trakcie jedzenia).

Po otwarciu trochę się zdziwiłam, bo masa wyglądała na zupełnie suchą, że aż popękaną jak pustynia. Wystarczyło tylko dotknąć ją łyżeczką, by usłyszeć, że wręcz plaska. Okazała się bowiem bardzo wilgotnie-tłusta. Cechowała ją gęsta miękkość. Kojarzyła się trochę z lepką masą na ciasto lub już właśnie samym, jakby nieco rozmokłym, bardzo tłustym ciastem.
Zatopiono w niej mnóstwo dropsów czekolady w kształcie kulek nie większych niż centymetr. Nieco nadtopiła je masa, że były dość maziste jeszcze zanim trafiły do ust. Kształt jednak trzymały.
W ustach krem potwierdził swoją miękką tłustość. Był gęsty, ale brak mu konkretu kremów bardziej orzechowych (a już na pewno 100%); rozpływał się w tempie umiarkowanym i w zasadzie łatwo. Okazał się nieco lepkawy jak papkowate, rozmokłe ciasto o wysokiej, przesadzonej tłustości. Wykazywał nieprzyjemną gumiastość. Wydał mi się nie miazgowy, a ziarniście-proszkowy. Za silna tłustość była jakby połączeniem tłustości orzechowej oraz masła z odrobiną oleju. Nakręcały ją kulki czekolady o tragicznej konsystencji. Rozpływały się wraz z bazą, wykazując niemal śliską, mazistą tłustość. Czekolada okazała się ulepkowato-wodnista, pozbawiona czekoladowej kremowości.
Pozostałe na koniec drobinki i kawałki w większości były twarde. To głównie drobno zmielone płatki owsiane. Drobinek orzechów trafiło mi się dosłownie parę. Wolałam to-to gryźć na koniec, choć trochę czasem podgryzałam już w trakcie rozpływania się całości.

W smaku najpierw poczułam delikatną, słodką maślaność o orzechowym charakterze. Nerkowce utworzyły bazę, po czym z tła wsparła je ogólna maślaność, bardziej konwencjonalna. Pomyślałam o maślano-mlecznym karmelu, bo i słodycz tego typu zawitała. Do tego po prostu drobna cukrowość. Karmel przedstawił się jako mocno palony.

Mocy prażony wątek dopowiedziały migdały chwilę później. Pomyślałam o prażono-karmelizowanych migdałach lekko posolonych. Odnotowałam też drobną ciastkowość, mączność, sporadycznie nasuwającą na myśl krakersy - zwłaszcza, gdy akurat zaplątała się szczypta soli. A zdarzało jej się, acz nie przy każdym zagarnięciu; chwilami. Nerkowce na pewien czas odchodziły na tyły, dbając tylko o to, by maślaność pozostała niewzruszona.

Ciastkowy motyw mniej więcej w połowie rozpływania się porcji w ustach rozgościł się na dobre. I bynajmniej nie była to surowa masa na ciasto, popularne cookie dough. W głowie miałam sowicie wypieczone, wręcz krakersowe, nieco wytrawniejsze ciastka. Ciastka... karmelowo-korzenne? Nieco zbożowe, pełnoziarniste. Twarde i charakterne.

Czekolada, która rozpływająca się wraz z masą drastycznie, skokowo podwyższała słodycz. To były cukrowe uderzenia taniej i plastikowej czekolady mlecznej. Mleczność zgrała się z maślaną bazą, ale kawałki te wprowadzały tandetę, nie pasującą do czegokolwiek. Nie pomogło nawet echo wanilii - chyba też rozchodzące się od czekolady, acz wydaje mi się, że cała masa lekko nią przesiąkła. Czekolada chyba też nieco podkreśliła migdałowy wątek w bazie.

Nerkowce z czasem znów się nieco wyłoniły, acz już nie tak wyraźnie, jak na początku. Smak, mimo że intensywnie prażony, karmelowo-ciastkowy, nawet złudnie korzenny, wydał mi się ogólnie jakby czymś rozbity - obstawiam, że to przez płatki owsiane, które same od siebie niewiele wniosły. Osłabiły za to inne elementy. Maślane nerkowce na końcówce przemieszały się z migdałami na mniej więcej równych prawach, ustępując przesadzonej słodyczy cukru, karmelu i ciastek mocno wypieczonych, w których epizodycznie pojawiała się sól.

Wyłaniające się kawałeczki płatków, zwłaszcza gryzione na koniec (choć sporadycznie podgryzałam je już w trakcie rozpływania się kremu) okazały się faktycznie smakować trochę owsiano. Podtrzymały myśl o ciastkach - właśnie owsianych, mącznych. Nie był to jednak mocny smak. Drobinki wyszły trochę nijako.

Po zjedzeniu został posmak karmelizowanych i solonych migdałów oraz taniej, cukrowej czekolady mlecznej. Te nuty zarysowały się na maślanej bazie. Nerkowce prawie zupełnie się zatraciły. Czułam za to ciastkowość - i to ciastek sowicie wypieczonych, karmelowych nie zaś surowej masy na ciastka czy cookie dough.

Krem bardzo mnie rozczarował. Przede wszystkim tym, że ani trochę nie kojarzył się z cookie dough, masą na ciastka czy ciasto. Wyszedł zupełnie opozycyjnie do tego smaku, bo kojarzył się z mocno wypieczonymi ciastkami. Ciastkami maślanymi, karmelowymi i trochę korzennymi, wręcz chwilami krakersowymi. Sól pojawiająca się raz po raz mi przeszkadzała, podobnie jak nijakość, którą wprowadziły płatki owsiane, rozbijając smak. Nakręciły skojarzenie z pełnoziarnistymi ciastkami, ale wciąż nie z cookie dough. Nerkowce były wyczuwalne, mimo że wtapiały się w maślaność. Ta była mi za wysoka, taka "niepotrzebnie dodana", a nie tylko orzechowa. Migdały trochę przełamały przesadzoną słodycz. Ta denerwowała, zwłaszcza, gdy do głosu dochodziły kawałki czekolady. Były kpiną, nie czekoladą. Tandetne, cukrowo-plastikowe i ślisko-tłuste dropsy nie wniosły niczego dobrego.

Mama po dwóch ostatnich kremach jakie mi nie smakowały i wpadły jej powiedziała, że długo nie chce już żadnych kremów, więc postanowiłam kombinować, jak ten zmęczyć.

Producent zasugerował, że krem po dodaniu proszku do pieczenia, jajek można upiec. Pomyślałam, że może to jakiś sposób i spróbowałam w kokilce jedno ciastko zrobić. Wymieszałam masę tylko z odrobiną proszku do pieczenia. Piekłam niecałe 15 min w ok. 160 stopniach.
Wyszło coś dziwnego. Ciastko kompletnie się posypało, ale to raczej mój błąd, bo nie dodałam jajek. Miejscami się przypaliło od papieru do pieczenia, ale mimo to nie było kruche, suche czy coś. Sypało się, bo nie kruszyło. Zachowało wysoką, tłustą wilgotność. Połączyło w sobie miękkość z twardością. Wciąż było to ziarniste, ale bardziej w kontekście ciastek zbożowych. Czekoladowe dropsy się w masie roztopiły. Smakowało to... po prostu upieczonym, nieciekawym ciastkiem z orzechowo-migdałowym charakterem. Słodycz wydała mi się nieco bardziej stonowana i jakby uzasadniona, a czekolada zgubiła taniość. Sól natomiast została. Wciąż jednak było to coś kompletnie niewartego uwagi. A tylko no... faktycznie można i tak kombinować z tym kremem. Do jedzenia łyżeczką osobno - wbrew zapewnieniom producenta - się to w moim świecie na pewno nie nadaje. Inna sprawa, że ciastek nie lubię, więc nijakie, przeciętne ciastko też mnie nie ucieszyło. Myślę, że nietrudno samemu zrobić lepsze.

Niestety więc, mimo szczerych chęci nie podołałam temu kremowi. Summa summarum zjadłam jakieś 75 gramów. Skończyło się tak, że Mama spróbowała trochę tego i osobno, i z kruchymi ciastkami maślanymi z Kauflandu, a końcowo większość oddałyśmy ojcu. Mamy opinia: "Łyżeczką tego się nie da jeść. Nie czuć w tym kremie bazowych składników, a więc tych konkretnych orzechów. Wyszedł po prostu tak słodko-maślano i ciastkowo. Pachnie bardzo intensywnie za mocno wypieczonymi ciastkami, a smakuje podobnie. W smaku też ta czekolada się wyłaniała. Przeszkadzała. Wyszła natarczywie. Za słodko i tandetnie, nawet konsystencję miała nieprzyjemną, jak i całość. To było takie rozmuziane. W kremie czuć sól, przez większość czasu mi nie przeszkadzała, aż trafiłam na większe skupiska. Wtedy było okropnie. Na ciastkach trudno rozsmarować, ale jakoś się dało, czekolada się mieszała z resztą, no, ale na ciastkach przynajmniej jakoś w miarę to smakowało. Nie, żeby było smacznie, ale przynajmniej zjadliwie. Koło cookie dough czy zakalca nie stoi, a i kremu orzechowego nie przypomina".


ocena: 3/10
kupiłam: Vilgain.pl
cena: 39,90 zł (za 350 g)
kaloryczność: 562 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: orzechy 51% (nerkowce, migdały), fińskie bezglutenowe płatki owsiane 19%, cukier kokosowy, tłuszcz kakaowy, czekolada mleczna 8% (cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, ziarna kakaowca, mielona wanilia Bourbon), tłuszcz maślany, sól himalajska