czwartek, 3 grudnia 2020

Erithaj Lam Dong Chocolat Noir Vietnam 70 % ciemna z Wietnamu

W marce Erithaj szybko się zakochałam, ale niestety bardzo szybko utraciłam możliwość zdobywania jej tabliczek. Po wielu miesiącach nawet udało mi się pogodzić z tym, że to koniec, ale... tak się zdarzyło, że pojedyncze sztuki były dostępne na stronie, na której akurat składałam większe zamówienie. W zasadzie było mi obojętne, co i jak, ważne, że jeszcze jej nie jadłam. Trochę zdziwiłam się na widok tego, co przyszło, bo zdjęcie w internecie było inne (albo nie zwróciłam uwagi). Moja tabliczka miała  czerwone opakowanie, w momencie gdy wszystkie inne mają czarno-białe. Co to znaczyło? Nie wiedziałam. Bo że to jakaś limitowana czekolada to tak, wiedziałam, ale... pod jakim względem? Dlaczego? Tego już nie.

Erithaj Lam Dong Chocolat Noir Vietnam 70 % to ciemna czekolada czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Wietnamu z prowincji  Lam Dong.

Rozrywając sreberko, poczułam intensywny zapach drzew o niemal wytrawnym wydźwięku, zalatujących podwędzeniem i grochem oraz wyraźny motyw palenia, nasuwający na myśl kawę. Gdy zaś o drzewa chodzi, oczami wyobraźni widziałam kwitnące jabłonie. Czułam też soczyste jabłka i ogólną, esencjonalnie słodką rześkość owoców. Oprócz jabłek wskazałabym morele i brzoskwinie, może nawet coś lekko cytrusowego - mandarynki? Kiedy trafiły na wędzoną wytrawność do głowy przyszedł mi delikatny kwasek cytryny i... piwa? Albo cytrynowego piwa.

Gładka w dotyku tabliczka okazała się twarda i głośno trzaskająca. Przekrój wydał mi się zwarty i dość ziarnisty.
W ustach jednak rozpływała się początkowo gładko, a potem gładkawo-pyłkowo. Wydawało się, że gryziona trochę by trzeszczała (nie gryzłam, więc nie wiem). Owszem, była zwarta, ale nie stawiała oporu. Kawałek lekko miękł i jakby roztaczał pyłkowo-wodniście-soczystą zawiesinę. Na podniebieniu i ustach pozostawiała nietłuste smugi z tejże zawiesiny. Chwilami wydawała mi się przy tym śliskawa jak gładki, niemal zżelowany krem z owoców z dodanym kakao.

Od pierwszych sekund w smaku czułam intensywną i głęboką słodycz na stałe splecioną z rześkością oraz subtelną gorzkość. Dwa motywy pomknęły niemal równocześnie, acz najszybsza była słodziutka, łagodna mięta zielona. Chłodzący efekt wysunął pazurki, przez co pomyślałam też o anyżu czy lekkich ziołach, ale szybko podłapałam, że to żadne zioła, a kwiaty i miód.

Tę niepewność wprowadzała pobrzmiewająca od początku gorzkawość, która zasugerowała roślinę... wytrawniejszą. Strączkową? Ale nie ciężką, powiązaną z drzewami i orzechami.

Wstrzeliły się w to gęste, świeże morele. Morele, jasne śliwki, brzoskwinie i... takie już wchodzące w podsuszone klimaty również? Przerabiane na przecier...? Przy nich słodycz wydała mi się bardzo soczysta, orzeźwiająca, ale i dosadna. Dosadna w sposób... miodowy.

Prędko dołączyły do tego wszystkiego gorzka kora i drzewa - czyżby kwitnące jabłonie? Rozeszły się od miodu, od mięty wysupłały charakterek, poprzez który wydały mi się wytrawne jak groch. To w nich mniej więcej w połowie zaczęła przejawiać się mocno prażono-palona nuta. Paloność jakoby skłoniła miód do skarmelizowania grochu, zagęszczenia owoców. Drzewa w tym czasie wyszły na pierwszy plan. W połowie to one dominowały, a ja doszukałam się leciutko ostrych przypraw i orzechów.

Owoce wciąż i wciąż napędzały rześkość; po wytrawniejszych nutach wydawały się jeszcze lżejsze. To wciąż duet moreli i śliwek (jako jakiś mus?) i czerwone jabłka, ale też wodniste melony. Wydaje mi się, że także jakieś czerwone tam się chowały. Słodkawa mięta sprawiła, że pomyślałam raczej o mleczno-owocowych smoothie z nią, pitych latem. Delikatna mleczność również musiała tam być, wygładzając część wytrawną ze słodko-owocową. Od drzewnych nut odpadały i okrywały je lekkie płatki kwiatów. Za nimi mignęła jeszcze nutka cytrusów... choć kwasek niespecjalnie ze względu na ogrom miodu.. Zaraz zaczęły wyłaniać się jasne śliwki czy śliwki podwędzone.

Drzewa zaś, bardziej ukwiecone i już słodsze, bliżej końca poprzez wyrazistsze tony zwróciły moją uwagę ku orzechom. Orzechy miały okazję jedynie na krótki, acz zapadający w pamięć debiut. Były surowe, dziwnie soczyste jak... jak ugotowany groch i lekko piwne słodo-nibsy (co chyba podsyciły śliwki)? Ugotowany albo  jakiś prażono-palony - przez chwilę królujący ponad wszystko inne. Do głowy przyszedł mi też jakiś chutney (do tego grochu oczywiście) z czerwonych owoców. Tu odważniej pokazało się palenie, rozkręcając na dobre kawę. Palone ziarna kawy i kawa zaparzona pod koniec zrównała się z drzewami, po czym razem odeszły w błogą czekoladowość. Towarzyszyła jej pewna lekkość, może też mleczność wspomnianych wcześniej miksów.

Razem, kawa i soczyście-rześka lekkość cytrusów, kwiatów i mięty (tym razem wzbogaconej o ostrość anyżu) pozostały w posmaku razem z mocno słodkimi owocami i karmelem. Wymieszał on morelo-śliwki, jabłka i mniej wyraziste melony. Wszystko to było lekko podrasowane wytrawnością drzew.

Bardzo podobało mi się zestawienie rześkości, esencjonalnej słodyczy i prażenio-palenia. Wszystkie nuty mocne, a jednak zgrane. Słodka mięta, miód i morele, jabłka, brzoskwinie świetnie łączyły się z drzewami. Drzewa podkręcone wytrawnością grochu, paleniem i kawą zaserwowały pełnię smaku i gorzkawość. Ona i słodycz wydawały się idealnie wyważone, kwasku zaś w sumie brak - była bardziej soczystość.
Mięta, miód, drzewa i zestawienie owoców jakoś do mnie przemówiły, chwyciły i tyle. Może obeszłabym się bez grochu, a z silniejszą kawą, ale trudno.

Drzewa, niejednoznaczne orzechy i sugestie kawy czułam również w Marou Lam Dong 74%. Tam był też specyficzny wątek jogurtu ze wsadem owocowym, Erithaj to smoothie. Owoce różniły się (Marou to gruszki, wiśnie, śliwki i porzeczki), aczkolwiek w obu były świeże i podsuszone - dziwnie mieszające się. Marou to gruszko-rodzynki oblepione karmelem, tu wystąpiło zjawisko moreli podsuszonych i brzoskwinio-jabłek zagęszczonych miodem.
Mimo że Erithaj miała więcej wytrawnych nut (np. groch), to była słodsza miodowo-miętowo. Marou to nuty dosadniejsze, mocniejsze (chociażby wino, ocet balsamiczny).
Obie z pewną pikanterią i charakterem.
Pomyślałam o niej trochę jak o kawowo-miodowo-kwiatowej Erithaj Ben Tre Chocolat Noir Vietnam 70 % z wyciętymi śliwkami tamtej, a wstawionymi innymi owocami i miętą.


ocena: 10/10
kupiłam: Cocoa Runners
cena: £7.95 (za 100g)
kaloryczność: 562 kcal / 100 g
czy znów kupię: chciałabym

Skład: ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy

2 komentarze:

  1. Podwędzenie i groch to już prawie Wigilia :P Morele (suszone) i mandarynki też pasują. Niestety reszta nie bardzo, a przynajmniej nie w myśl tradycji. Nazwa "kwitnące jabłonie" nastraja mnie na spacer wiosenny, a tu śnieg we Wro. Mięta, piwo, kawa, miód, ile tu elementów z różnych bajek. W sumie z uwagi na ten fakt zjadłabym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co grochowego je się na Wigilię? Podwędzenie...?

      Morele suszone i mandarynki nawet mnie z zimą się kojarzą.

      Ta czekolada to prawie cztery pory roku w tabliczce. :P Mnie potrafi mnogość niepasujących nut przeszkadzać, ale tu... to wszystko tak dziwnie się uzupełniało, że była tak intrygująca... Że aż trudno opisać. W sumie uwierzę nawet, że Mamę mogłaby zaciekawić (gdyby już musiała jeść), więc Ciebie tym bardziej.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.