niedziela, 30 maja 2021

Fruition Chocolate One Hundred Percent 100 % ciemna z Dominikany i Peru

Chyba każdy ma takie dni, że nachodzi go na zjedzenie czegoś odbiegającego od jego stylu. Nie mam tu nawet na myśli skrajności, tylko... po prostu, ogólnie. Przykład? Mimo że najbardziej uszczęśliwiają mnie czekolady 70-95% kakao, czasem mam ochotę czy na jakąś słodszą, czy na setkę. Jem je tylko wtedy, gdy mnie na nie najdzie, wtedy potrafię czerpać z nich radość. Bez specjalnej ochoty omijam. Setek nie kupuję więc za wiele, ale lubię zawsze jakąś mieć. Zamawiając czekolady amerykańskiej marki Fruition jakoś czułam, że mogą okazać się bardzo dobre, więc i na maksa kakaową wybrałam. Zjadłszy dwie poprzednie wiedziałam już, że dobrze zrobiłam i szybko sięgnęłam po ostatnią, nie mogąc się doczekać. Byłam prawie pewna, że to będzie to.

Fruition Chocolate Works One Hundred Percent 100 % to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao mieszanego (blend) z Republiki Dominikany i Peru.

Już w trakcie otwierania opakowania uderzył mnie wyrazisty zapach soczystych cytrusów pod przewodnictwem cytryny wspieranej przez grejpfruta oraz ziemi zalewanej nimi. Niemal równie mocno rozbrzmiał kefir i maślanka. Ziemia była charakterna i lekko goryczkowata, wilgotna i przykryta jesiennymi, opadłymi liśćmi. Niektóre suche, inne zawilgocone, podkreślały swoistą cierpkość, może nawet ziołową. Jakby jesiennego, chłodnego poranka... na czarnej ziemi komuś wylądował deser z tegoż kwaskawo-cierpkiego nabiału i owocowego wsadu. Chyba był też posypany orzechami, obok czego pojawiła się lekka słodycz.

Tabliczka trzaskała bardzo głośno z racji tego, jak twarda była. Nie piekielnie, ale tak pozytywnie, masywnie.
W ustach rozpływała się dość powoli, ponieważ cechowała ją masywna zbitość. Chwilowo na początku wydawało się, że będzie sucha, ale nie. Z czasem robiła się coraz bardziej maślano-kremowa, gięła się mięknąc, lecz pozostawała nieco ciężko-tłusta. Oblepiała podniebienie gładkimi smugami, acz było w niej też coś z lepkiego, gęstego nabiału. Z pomocą przychodziły fale soczystości (znów skojarzenie ze wsadem owocowym), przez co umocniło się skojarzenie z deserem z owocami (związane z zapachem).

W smaku niemal natychmiast wystrzelił kwasek i goryczka. Ścigały się, a jakby ponad nimi swoją obecność zaznaczyła ulotna słodycz.

Kwaśność należała do cytrusów z cytrynami na czele. Czułam przede wszystkim ich gorzkie skóry, ale też ogólnie cytryny, mnóstwo kwaśnego soku. Pomyślałam również o białych częściach, włóknach i tym, że mieszały się z kwaśnymi grejpfrutami, potem też z cytrusami słodszymi.

Goryczka czy raczej gorzkość zaserwowała mi splot liści oraz czarnej herbaty. Były to liście niby suche, zahaczające o zioła. Zioła cierpko-goryczkowate, może piołunowate... Zaplątał się wśród nich dymno-prażony, dosadnie prażony element. Wszystko to  jednak częściowo zawilgocone za sprawą ziemi i...  soczystych, naturalnie tłustych orzechów. Pekany? Włoskie? Z goryczkowatymi skórkami i własnie też lekko prażone, odymione, skryte w tym dymie.

Goryczka wpisała się też w kwasek, poprzez cytrusowe skórki, co wygładził dym. Mieszały się z kefirem, twarogiem i maślanką tworząc kompozycję soczystą i rześką. Zaskakująco lekką.W połowie rozpływania się kęsa trochę to złagodniało, zrobiło się niemal śmietankowo-mlecznie. Rozsypało się więcej orzechów, a ja doszukałam się słodyczy.

Nadeszła. Jakby naturalna, orzechowo-nabiałowa, a z czasem... mocno prażona i aż nieco karmelowa? Mieszała się z gorzkimi orzechami trudnymi do połapania - włoskimi? Potem może coraz delikatniejszymi, np. migdałami i wymieszanymi z "darami jesieni", a więc żołędziami, kasztanami ("smakiem ich zapachu"). Pomyślałam o niemal słodkich (?) liściach tabaki. Z czasem zaczęło robić się bardziej orzechowo w kontekście... pasty / deseru z migdałów i orzechów.

Bliżej końca część ta zaczęła splatać się na stałe z owocami. Cytrusy wyszły więc bardziej słodko, a mi mignęły kwaśno-słodkie śliwki i inne czerwono-fioletowawe owoce. Odrobina jakiś leśnych? Jagód? Słodycz znalazła wśród nich upust, a na koniec zeszły się z kefirem, komponując deser.

Po zjedzeniu został posmak kwaskawo-owocowy (jak mus-wsad ze śliwek, jagód podkreślonych cytrusami do czegoś np. deseru, jogurtu), poprzez kefir i dym mieszający się z charakterniejszymi ziołami, liśćmi i orzechami w formie kremu, wykańczającego kompozycję łagodnością.

Całość była przepyszna i nie typowo setkowa. Owszem, czuć moc kakao, ale nie w aż takim typowo setkowym wydaniu, co mnie ucieszyło. Jej smak wydał mi się raczej prosty, opierający się na jasnym przekazie: to orzechy i liście na ziemi oraz mnóstwo owoców (cytrusy, śliwki, jagody) z kefirem, nabiałem. Wysoka kwaśność, satysfakcjonująca gorzkość i dobrze wkomponowana delikatna słodycz. Dawno nie jadłam tak przystępnej, a jednocześnie szlachetnie charakternej setki.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 37,36 zł (za 60 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: chciałabym (ale nie w tej cenie)

Skład: miazga kakaowa

2 komentarze:

  1. A propos wstępu, kojarzysz mi się tak samo z czekoladami 70, 80 i 100%. Z tych trzech wręcz jako najmniej Twoją wskazałabym 70%. Im mocniejsza kakaowo i dziwniejsza składnikowo, tym bardziej myślę o Tobie, mimo iż całkiem możliwe, że na blogu przeważają czyste, ew. ze zwykłymi dodatkami. Kiedy patrzę na ten mały gryz, myślę o chomiku :D W nuty odnotowane w tabliczce nie wierzę w odniesieniu do mnie. Dla mnie byłoby to zło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrz, że przecież sama doszłaś do wniosku, że te, które mają najwięcej kakao, w tym często setki właśnie, wcale nie są najbogatsze w nuty smakowe. Poza tym - przecież ja ciągle powtarzam, że kakao potrzebuje trochę cukru...
      Dziwniejsze składniki? Kiedyś mnie takie bardziej kręciły, bo to było coś nowego, nieznanego. Pewnie podobnie było z tym, jak wiele Polaków rzuciło się na Reese's, Oreo itd. jak trafiły do Polski. Potem przyszedł sceptycyzm. Ja już nie szukam "dziwnych czekolad", ewentualnie dopuszczam próbowanie takich, jak wierzę, że może wyjść smacznie-ciekawie.

      I Ty, Brutusie, chcesz mnie w tego chomika-koc upchnąć? A gryz do zdjęcia zawsze jest malutki, bo... robię go, by nie zahaczyć językiem, a tylko do zdjęcia. Przeważnie wypluwam na chusteczkę czy coś i czeka aż zdjęcia skończę, haha.
      A co do tego konkretnego... to nie był taki tyci kawałek, żeby ten gryz chomiczym można nazwać!

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.