czwartek, 16 września 2021

A. Morin Vietnam Thanh Long Noir 70 % ciemna z Wietnamu

To może się wydać dziwne, ale mam wrażenie, że bez produktów, w tym głównie czekolad, pewnych marek moje życie byłoby po prostu... bardziej puste. Czekolada ogólnie jest moją życiową pasją, ale są tacy producenci, których po prostu wielbię, jestem z nimi sentymentalnie związana (a mimo to nie jestem bezkrytyczna). Dobrym przykładem jest Morin. A do czekolad z wietnamskiego kakao też mam szczególne podejście - jednak innej natury. Otóż są pyszne i niezwykle intrygujące, prawie zawsze są zagadkowe, a przy tym posiadają "element ciekawostkowy". Nie jest to jednak mój ulubiony smakowo region, bo wiele w nim dziwności i zawiłości, ale uwielbiam go, bo jest ciekawy i pyszny (w tej kolejności). Moriny z kolei zawsze wychodzą pysznie (bardziej lub mniej), więc... mając przed sobą fuzję tego, nie wiedziałam, czego się spodziewać (trochę), ale czułam, że... to będzie coś! Tylko co?
Ciekawostka: kakao do wyrobu tych czekolad jest kupowane od kilku rodzin zrzeszonych w Centrum Pomocy, które zajmuje się integracją społeczną niepełnosprawnych młodych Wietnamczyków.

A.Morin Vietnam Thanh Long noir 70 % to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Wietnamu, z regionu Ben Tre z delty Mekongu.

Już rozrywając sreberko poczułam intensywny spór zapachu drzew porządnie rozgrzewanych słońcem i ciepło-przyprawowego wina. Była w nich, zwłaszcza w drzewach, pewna... wytrawna suchość, gorąc, ale i... orientalna korzenność? Zaraz za nimi uplasowały się migdały (może trochę rozmyte, przechodzące w "ogółem orzechy"), a także krakersy. Te znów podkreśliły wytrawność. Pomyślałam o krakersach graham (często w amerykańskich kompozycjach smakowych; ja nie jadłam ich "na czysto", więc to raczej wyobrażenie), ale też aż o paluszko-krakersach (z solą?). Korzenność, też dość wytrawna, jednak i nieco słodyczy w to tchnęła. Chwilami myślałam o sosie / marynacie teriyaki... karmelizowanym i z wędzonym podszyciem? Może jakby tak zrobić w tym jakieś owoce? Tu snuły się wiśnio-truskawki lub wiśnio-śliwki. Słodkie, aż miękkie... Podfermentowane nieco lub jako nasączony procentami dżem? Do głowy przyszło mi wino, ale że w trakcie degustacji odnotowałam także winogrona ciemne... z poprzednimi wytrawnościami poszło to raczej w rum.

Tabliczka wydała mi się niecodziennie twarda. Trzaskała głośno, a gdy przypadkiem upuściłam ją na stół wydała głośny huk, ale nie pękła. Ciężko było ją łamać lub odgryźć kawałek (zęby bolały!), a jednak w końcu udało mi się zobaczyć ziarnisty przekrój z paroma bąbelkami. Był w niej nieco... krucho-porcelanowy element (?).
W ustach rozpływała się powoli; długo zachowywała kształt i formę, z tym tylko, że miękła, a usta nieco zlepiała gładkawymi (było w niej coś złudnie chropowatego), kremowymi smugami. Wydała mi się zaskakująco nietłusta i zbita. Nie zmieniała się w gęsty krem, ale rzadka też nie była. Trudno mi ją określić.

W smaku jako pierwsze przywitały się słodkie, jakby przejrzałe, aż gnilne wiśnie i śliwki. Nie były zbyt pewne siebie, a częściowo przerobione na jakiś dżem z nalewką lub alkoholem albo... jakieś konfiturowo-kompotowe? Jakby wstydzące się swojego kwaskawej soczystości.

Słodycz rosła szybko. Niewątpliwie oblepiała owoce, a sama wydała mi się lekko drapiąca jak miód czy palono-przypalony syrop klonowy... A może jakiś orientalny sos, np. teriyaki? Właśnie taki miodwy, ale i z nutką wędzenia? Słodycz szybko zrobiła się wysoka, a jednak z aspiracjami do wytrawności.

Za jej charakter odpowiadały przyprawy korzenne, jakby podkreślone cukrowym rumem, które ujawniły się już po paru chwilach. Pojawiła się goryczka i wzrosła cierpkość. Rumowo-ogólniealkoholowy wątek mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa odważniej zwrócił uwagę na wytrawność. 

Poprzez nią wplótł się dym, paloność też zaraz wzrosła. Pomyślałam o mocno rozgrzanych słońcem, ciepłych drzewach liściastych o suchej, grubej korze. Otaczały je migdały... Migdały w gorzkawych skórkach, ale nie tylko. Migdały prażono-solone? Dym... prażenie / wypieczenie... Myśli zahaczyły o jakieś preclowo-krakersowe, grahamowe i bez wątpienia wytrawniejsze wątki.

Niczym jednak w amerykańskich kompozycjach, oplotła je palona słodycz. Miodowe teriyaki prosto z orientalnej kompozycji z jakimś podwędzonym mięsem "na słodko"? Raz czy dwa mignął mi nawet jakby karmelizowany słodziutki tajski czosnek (jest zupełnie inny niż znany na Zachodzie) i ostrawo-rześkie zioła np. trawa cytrynowa. W zasadzie nie wiadomo co, ale słodkie i drapiące... coś pobrzmiewało w tym. Aż i w tym pojawiły się owoce: figi o nieco goryczkowatych pestkach. W większości suszone, ale i nijaka, choć soczysta, świeża mogła się tam zaplątać. Były niby złote, zasładzające, ale nie wyprane z charakteru (czasem, takie "źle ususzone" ciemne figi - które ja lubię - potrafią zasugerować aż naturalną kwasko-słonawość... miałam wrażenie, że i tu to wystąpiło). Wokół nich pojawiły się rodzynki; nawet lekki kwasek. Może podkradający się pod cytrusy? Świeża figa wiązała się też z bardziej... winogronowym aspektem? Dziwny był ten wątek raczej suszonych, "ale i świeżych" owoców. Może w ogóle jako jakieś mieszane dżemy / konfitury? Wiązało się to-to z rumowym echem.

Bardzo słodkie owoce połączył się z wytrawnością i krakersowymi motywami, w wyniku czego w kompozycji zrobiło się miejsce dla owoców wędzonych. Przodowały wędzone śliwki. Mocno, mocno wędzone i kwaskawe. Jako jednak, że słodycz nie odpuszczała, pomyślałam też o wędzonych gruszkach, które w sumie smakują bardziej goryczkowatym wędzeniem niż gruszką. 
Alkoholowa nuta była raczej rumowa, ale chwilami migała także winem. To wykorzystały śliwko-wiśnie i nawet akcent słodkawo-gnilnych truskawek. Znów pomyślałam o jakiś... ciemnawych (czerwono-fioletowych?) dżemach.

Po dłuższym czasie wzrosła wędzona wytrawność. Przywołała drzewa. Korzenno-migdałowe, pieczono-prażone nuty i rum ociepliły to wszystko, przez co poczułam, jakbym miała do czynienia z gorącym, orientalnym daniem, w którym jest też kwaskawa nuta owoców / ziół.

Po zjedzeniu zaś został posmak cierpko-słodki. Należał do paloności w rozmaitych aspektach: słodyczy wędzonych owoców i rumu oraz... dymu.
Czułam również ciepło drzew, wędzenia. 

Całość bardzo mi smakowała, bo połączyła wysoką słodycz i gorzkość, cierpkość w szlachetnym i stylu mocno to wszystko splotła wędzeniem. Miodo-teriyaki, suszone figi i śliwko-wiśnie w nieoczywistym wydaniu, rum i sporo przypraw nierozerwalnie splotły się z  drzewami, migdałami i krakersowymi nutami. Nie była zbyt wytrawnie-jedzeniowa, jak potrafią być tabliczki z Wietnamu, ale i nie zasłodziła na szczęście. Wyszła za to niczym orientalne danie łączące  kilka smaków w niezwykle harmonijny, choć kontrowersyjny sposób. Co ciekawe, bez tłustości takowych!

Drewno, miodo-karmelowe tony i pewna mięsistość wystąpiły w Marou Ben Tre 78 % o nutach żółtych owoców, a więc znacząco innych. Ale inna Marou (Dak Lak 70%) też tu trochę pasuje. Ciekawą i rzadką nutą były "jakieś gruszki", a więc w dzisiaj prezentowanej wędzone + karmelowe nuty obok, a w podlinkowanej: w karmelu.
Bliżej jej było do chlebowo-owocowej La Nayi Vietnam Ben Tre 70 %. W tej to i rodzynko-winogrona, i przyprawione czerwono-czarne owoce były... zalane jednak kawą.
Miód, drzewa, poprzerabiane owoce oraz chutney ("soczyste masy") i ciekawe różności czułam też w Erithaj Lam Dong Chocolat Noir Vietnam 70 %
We wszystkich była pewna konfiturowość owoców, wytrawność i... intrygująca dziwność.


ocena: 9/10
cena: 34 zł (za 100 g; cena półkowa)
kaloryczność: 562 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

2 komentarze:

  1. Ja tak mam z muzyką. Nie sądzę bowiem, by istniała jakakolwiek marka, której nie mogłabym zmienić na inną. Przejście z Windowsa i Androida na iOS byłoby upierdliwe i nie chciałoby mi się tego robić z uwagi na mniejszą kompatybilność ogólnosprzętową oraz całożyciowe przyzwyczajenie, ale to inny powód niż Twój. Natomiast życie bez muzyki? To byłoby bardzo smutne. I w sumie chyba z niczym innym tak nie mam. Wszystko mogłabym wymienić na inne. Z lepszym lub gorszym efektem, oczywiście, ale bez uszczerbku dla stylu życia. // Krakersy i czekoladę zjadłabym w kompozycji odpowiadającej tabliczce TUC Milki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe z muzyką. Ja ją kocham, ale wiem, że mogłabym żyć bez niej, a np. wsłuchiwać się w dźwięki deszczu czy coś. Nie byłoby to tak zacne jak muzyka, ale jej brak nie sprawiłby mi takiego bólu jak brak czekolad (tych moich, nie marnych oczywiście).

      W swoim czasie Milkę Tuc uznałam za ok.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.